21. Moj
Huta 5, obecnie
Pomimo stóp owiniętych folią i szmat na dłoniach Dziad wyraźnie czuł panujący chłód. Stalowa rurka wyziębiła zaciskające ją stare, chude palce, tak że Dziad miał wrażenie, że już ich nie wyprostuje. Mężczyzna uparcie przeszukiwał każdy sektor złomowiska – robot musiał gdzieś tu być.
Dotarł w końcu w pobliże wahadłowca i z niepokojem zaglądnął w rozpadlinę, w której wciąż tkwiła bliźniacza robotowi maszyna. Przez myśl przemknęło mu, że może Moi, jak go nazywał, wpadł do dziury i nie może się wydostać, ale oprócz śmieci starzec nie dostrzegł niczego. Poczłapał więc dalej, co rusz oglądając się za siebie w poszukiwaniu nieznanego wroga.
W pobliżu huty zagadnął kilka wciąż pracujących maszyn, lecz nie uzyskawszy odpowiedzi, pomaszerował dalej. Z nadzieją zajrzał do podziemnego zbiornika wodnego, jednak robota nie było na pochylni. Nie było go również przy najnowszej hałdzie, ani w pobliżu rozpoczętej budowy. Zrozpaczony Dziad chodził aż do świtu, a gdy słońce wzeszło rozebrał się, zwinął wszystko w zgrabny tobołek i, pochlipując, wrócił do domu. Musiał odpocząć, ale nie poddał się jeszcze.
Wieczorem zjadł obfity posiłek, rzadko pozwalał sobie na dwie porcje, ale uznał, że tym razem znalazł się w wyjątkowej sytuacji i należy uzupełnić kalorie, które wkrótce spali, przeszukując rejony, w których jeszcze nie był. Wyruszył przygotowany tak, jak poprzednim razem. Jednak teraz miał więcej szczęścia i trafił na pierwszy ślad – odcisk gąsienicy w rudawym piachu planety. Następny był stos części ułożony według rozmiaru.
– Widać nie znalazł tego, czego szukał – burknął Dziad sam do siebie i poszedł dalej.
Za kolejną hałdą znalazł spore osuwisko złomu i poczuł ukłucie strachu. Poszedł tam, odrzucił kilka części i dostrzegł pod śmieciami jedną z gąsienic robota. Zintensyfikował swoje działania i już po chwili robot był wolny. Jego korpus wzbogacało kilka nowych zadrapań i jeden z manipulatorów był przekrzywiony, ale poza tym maszynie nic nie było. Dziad przepchnął ją na równy teren, zdmuchnął z niej rudawy pył i zamarł na chwilę, wpatrując się tępym spojrzeniem w okrągłe oko kamery termicznej.
– Już tu są – szepnął po chwili. Złapał rurkę z nakrętkami na gwincie i, pochyliwszy się, pomknął między hałdy na tyle szybko, na ile pozwalały mu stare nogi.
Robot kornie potoczył się za nim. Dziad przycupnął za kanciastym korpusem czegoś, co mogło być kiedyś pojazdem magnetycznym i wyjrzał za róg. Po przeciwnej stronie, przy niewielkim już wzniesieniu uwijali się wrogowie. Dwóch niższych i jeden wysoki, masywny – z tym Dziad będzie miał problem.
Za starym Yautjańczykiem zaszeleścił żwir, mężczyzna, nie odwracając się, wskazał niższego z wrogów i szepnął: – Ja biorę tego po prawej, a ty po lewej. Potem wspólnie załatwimy wysokiego.
Robot beznamiętnie prześledził teren przed sobą; w miejscu, które wskazywał starzec, dostrzegł tylko trzy maszyny pracujące przy złomie.
Nagle dziad poderwał się, wybiegł na płaski teren, podbiegł do maszyny, którą wcześniej wskazał, i pałaszem rozwalił jej niewielkie anteny służące do komunikacji z centralnym komputerem. Maszyna, nie rozumiejąc tego, co się dzieje, odwróciła się do Dziada przodem, wtedy staruch zdzielił ją dwa razy, niszcząc kamery wizyjne i pozbawiając ją możliwości poruszania się w terenie.
Uszkodziwszy pierwszego wroga, Dziad zwrócił twarz w kierunku swojego towarzysza, który wciąż pozostawał na miejscu.
– Atakuj, tchórzu! – krzyknął, biorąc kolejnego niskiego wroga na cel.
Robot ponownie nie wykonał polecenia.
Dziad machnął trzy razy pałaszem, po złomowisku rozszedł się metaliczny, powtarzalny dźwięk i już po chwili na placu boju pozostał tylko jeden wróg – najgroźniejszy. Dziad wydobył z prowizorycznej torby przewieszonej przez pierś polimerowy pręt z ostrzegawczymi oznaczeniami, wstrząsnął nim kilkakrotnie, przełamał i cisnął we wroga. Pręt utkwił pomiędzy korpusem a czymś na szczycie, co przypominało głowę, po chwili z tego miejsca uniósł się toksyczny dym, a korpus robota zapadł się do środka rozpuszczony przez silny kwas.
Dziad tryumfalnie podniósł pałasz do góry, potrząsnął nim kilkakrotnie i zaryczał zwycięsko, wtedy też przypomniał sobie o towarzyszu, tchórzu, który strachliwie krył się obok. Zacisnął palce mocniej na pałaszu. Towarzysz okrył się hańbą, którą zmyć mogła jedynie krew. Podszedł do robota, bez słowa uniósł swoją ciężką broń i już miał opuścić ją, gdy dotarło do niego, gdzie jest i co zamierza zrobić. Opuścił stalową rurkę, opadł na kolana i, położywszy dłonie na korpusie maszyny, zapłakał: – Wybacz mi, przyjacielu. Starość i to miejsce odbiera mi rozum, nie chciałem cię skrzywdzić – załkał.
We wnętrzu robota coś zazgrzytało, czerwona dioda zamigotała i maszyna z wnętrza swojego korpusu wydobyła okrągły tryb, dokładnie taki, jakiego znalezienie zaprogramował jej Dziad. Mężczyzna spojrzał na maszynę jak ojciec na dziecko i przyjął od niej podarunek z wyrazem wdzięczności na twarzy. Pokiwał głową, teraz mogli już wrócić do budowy katapulty, której rycina została w piecu.
***
– Guzdrzesz się jak jakaś nieboga – ponaglał maszynę, choć wiedział, że robot nie potrafi pracować szybciej; chociaż tego, co robił, nie można było nazwać pracą, bo maszyna tylko jeździła za Dziadem i trzymała stalową płytę, na której mężczyzna ułożył wszystkie narzędzia, jakie udało mu się znaleźć na złomowisku i w wahadłowcu.
– Życia mi zabraknie, jak się tak będziesz gramolił, chodź tu, szybciej. Podaj klucz, nie ten, głupku, ten po lewej. Ale mojej lewej, nie twojej – narzekał, chociaż tylko on sam mógł sięgnąć po rzecz, którą aktualnie potrzebował.
Przykręcił ostatnią niezbyt pasującą śrubę, walnął parę razy w korbę, żeby dobrze siedziała i, odsunąwszy się na pewną odległość, spojrzał krytycznie na swoje ukończone dzieło. Katapulta była gotowa.
Dziad uśmiechnął się do swoich myśli, wyobraził sobie, że zestrzeliwuje z niej niewielki prom albo lepiej barkę transportową; jeśli stracą jedną albo dwie, to z pewnością pofatygują się tu i on będzie wreszcie uratowany. Szkoda, że nie pomyślał o tym wcześniej. Nie spędziłby tu całego swojego długiego życia, a tak zmarnował je... Ech, szkoda gadać, pomyślał starzec, drapiąc się po policzku.
Jego plan był prosty, zapakować kawałek żelastwa na katapultę i wystrzelić w prom, licząc, że się uda. Zanim jednak zacznie strzelać do ruchomego celu musi spróbować, czy w ogóle to ustrojstwo zadziała?
Rozejrzał się dookoła i wybrał, jego zdaniem, odpowiedni kawałek złomu, zapakował go na ramię wyrzutni i zwolnił mechanizm. O dziwo, katapulta działała; złom poszybował znacznie wyżej niż Dziad mógł się tego spodziewać.
– Chcesz się przelecieć? – zapytał robota krzywo się uśmiechając.
Maszyna nie zareagowała, dalej stała w tym samym miejscu, w manipulatorach trzymając płytę z kluczami. Dziad parsknął śmiechem, jakby reakcja maszyny była najzabawniejszą rzeczą, jaką widział.
– Oj, nie obrażaj się tak, tylko żartowałem. Zobacz to jest bezpieczne – wytłumaczył, naciągając kolejny raz wyrzutnię. Powoli, trybik po trybiku, ramię katapulty odginało się do tyłu, aż osiągnęło najniższy z możliwych pułapów, wtedy Dziad ponownie zapakował na nią kawał żelastwa i wystrzelił. Radochę miał przy tym tak wielką, że aż ręce zacierał. Już wkrótce opuści to miejsce na zawsze.
---------------------------------
Rysunek wykonany przez Khoraa
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top