2. Cześć poległym



Yautjal, czterysta lat wcześniej.

           Gwiazdy rozświetlały czarny nieboskłon, nadając mu nieopisanego piękna. Przez sam środek, przecinając firmament w zenicie, biegła czerwono-pomarańczowa chmura gazów Mgławicy Żagla. Zgromadzeni na świątynnym placu mieszkańcy osady z powagą wpatrywali się w twarz kobiety stojącej na podwyższeniu z ciętego kamienia. Posępna mina oświetlana od dołu żółtym światłem nadawała kapłance groźnego wyglądu, a jej umięśniona postać górowała nad resztą osadników. Po prawej i po lewej stronie na błyszczących, jakby niklowanych, słupach znajdowały się maski bojowe wojowników, na których cześć odbywała się ta uroczystość. Ich imiona i zasługi wyryto w stali ku pamięci przyszłych pokoleń.

          Dłonie kapłanki dzierżyły misę wypełnioną po brzegi krwią zwierzęcia ubitego na tę okazję. Kobieta przechyliła naczynie i cienką stróżką poczęła wylewać jego zawartość. Tłum, niczym w transie, powtarzał za kobietą imiona poległych, przeciągając samogłoski i zlepiając słowa w jeden przeciągały pomruk.

          – Kaalhaagaann, Ommaataar, Utaanaat...


          Pośród zgromadzonej na placu starszyzny stała kobieta, która, choć dzieckiem wówczas była, dobrze pamiętała odlot statku z pożądającymi chwały mężczyznami; pośród nich był jej starszy brat. Dziś, pod gwiazdami, przy wtórze głosów mieszkańców, wymówiła jego imię razem z imionami tych, z którymi dostąpił zaszczytu chwalebnej śmierci. W jej oczach nie dość chwalebnej, by przynieść jej rodzinie wymierne korzyści. Dobrze pamiętała, jak wiele musieli sobie odmówić, by wyposażyć go w niezbędny ekwipunek, który był drogi nawet jak dla nich. Klan sporo wówczas zainwestował, ten koszt był jednak niewielki w porównaniu z kwotą, którą zapłacili właścicielowi okrętu za udział jej brata w łowach. Odwróciła się, wiedziała, że on gdzieś tam jest.

            W oddali, całemu zajściu przyglądało się dwoje oczu o żółtych tęczówkach ukrytych za polaryzacyjnymi przesłonami biohełmu. Twarz patrzącego wyrażała głębokie znużenie – nie pierwszy raz przeżywał ten obrzęd, znał dobrze każdy gest i każde słowo. Po wszystkim Yautjańczycy rozejdą się do domów i zajmą się swoimi małymi, codziennymi sprawami.


          Łowca nabrał i wypuścił powietrze z głośnym sykiem, już od dawna nie czuł się tu jak w domu. Ci, których znał jako młodzieniec, nie żyli już od dziesięcioleci – nielubiany, lecz akceptowalny skutek podróży kosmicznych – a ci, którzy mieszkali tu obecnie, nie byli mu dostatecznie bliscy, choć prawdopodobnie z nim spokrewnieni.


           Obrzęd dobiegł końca, mieszkańcy ruszyli, każdy w tylko sobie znanym kierunku, Had-sut'te czekał, aż zarządczyni wsi zbliży się na tyle, by mogli rozmawiać, nie podnosząc głosu.


– Liczyłam, że po powrocie mój brat zajmie się sprawami naszego majątku, sama nie mam na to zbyt wiele czasu. Nie mogłeś przywieźć go żywego? – zapytała z wyrzutem w głosie. Pamiętała, że Had-sut'te wywodził się ze starego rodu, który kiedyś sprawował władzę nie tylko w ich osadzie, ale w całej prefekturze. Mężczyzna według dokumentów miał grubo ponad pięćset lat, choć biologicznie prawdopodobnie był młodszy od niej. Wiedziała, że należy mu się szacunek, mimo to nie potrafiła traktować go z odpowiednią estymą. Nie była pewna co, coś jednak sprawiało, że go nie lubiła.


– Wolałabyś, by był żywy i bez honoru? – Modulator głosu zniekształcił dźwięk, sprawiając, iż kobieta nabrała jeszcze większego dystansu do swego rozmówcy.


          – Oczywiście że nie... Zresztą, teraz to już nie jest ważne. Porozmawiajmy lepiej o interesach. W zamian za twoje... szczególne usługi... wyposażę okręt na kolejną wyprawę i polecę cię znanym i bogatym rodom z sąsiednich dystryktów. Będziesz mógł wybierać...


          Zaskoczyła go swoją bezpośredniością, chociaż wiedział, z wcześniejszego spotkania, że nie ma dla niej tematów tabu.


– I tak mogę – odpowiedział świadomy tego, że w tych negocjacjach to on dyktuje warunki, a swój materiał genetyczny zamierza zabrać ze sobą. – Wezmę pięciu najlepszych, przywiozą trofea, doświadczenie i bogactwa z innych światów – zmienił temat.


– Tym razem nie przywiozłeś nikogo – odparła kobieta, nie w pełni świadoma, tego co mówi.


          Had-sut'te zatrzymał się gwałtownie.


– Nikogo z tego dystryktu – poprawił ją. – Macie kiepskie szkolenie początkowe, powinniście zainwestować w dobrego mistrza. Waszym myśliwym brakuje podstawowej wiedzy, twój brat, pani, był tego najlepszym przykładem.


          Spoglądał na nią z góry, nawet teraz przewyższał ją o półtorej głowy, przypomniała sobie strach, który w niej wzbudził, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Był jednym z najroślejszych mężczyzn, jakich spotkała i z pewnością podobne uczucie niepokoju wzbudzał w każdym mieszkańcu osady.

           Ruszyli oboje ponownie, kobieta nerwowo okręcała bransoletę na nadgarstku lewej reki, miała nadzieję, że negocjacyjne będą prostsze. Wszyscy wiedzieli, że klany, którym udało się umieścić pośród Łowców chociaż jednego z synów, będą miały udziały w zyskach, otrzymają też wsparcie technologiczne, oczywiście jeśli młody wojownik przeżyje pierwszą wyprawę, ta zaś odznaczała się najwyższym współczynnikiem śmiertelności kadetów. Kobieta za wszelką cenę chciała ulokować tam jednego ze swoich synów. Co prawda Had-sut'te nie był ojcem żadnego z nich, ale chłopcy nosili znaki rodowe nie gorsze od jego własnego. Rumanati miała swojego faworyta, lecz ostatecznego wyboru miał dokonać Łowca.

           – Kiedy zamierzasz rozpocząć rekrutację? - zapytała, zerkając z ukosa na ukrytą za stalową maską twarz Had-sut'te.


– Dopiero wróciłem, muszę odpocząć – odpowiedział, wymijająco. Nie zamierzał dłużej kontynuować rozmowy. – Wybacz lecz muszę się oddalić – dokończył i, ukłoniwszy się, pozostawił kobietę na trakcie prowadzącym nad rzekę. Nie poszedł jednak do domostwa, które przydzielono mu na czas pobytu w tym dystrykcie. Nie zważając na ciekawskie spojrzenia tubylców, pospiesznie udał się do świątyni Paya.


           Daleko jej było do budowli, która stała w centrum stolicy Dolnej Prefektury, jednak nawet ta piramida wzbudzała zachwyt mieszkańców i stanowiła ich dumę. Had-sut'te przekroczył bramę, która zaskrzypiała głośno, gdy tylko Łowca uchylił jedno z jej skrzydeł.

          – Miałeś je podobno nasmarować! – powiedział głośno, a jego słowa odbiły się echem od tysiącletnich ścian świątyni. Z daleka dobiegł starczy śmiech.


– Gdybym to zrobił, nie wiedziałbym, kiedy ktoś wchodzi do środka – odparł stary Yautjańczyk, którego postać odziana w białe, zgrzebne szaty wyłoniła się nagle z cienia niczym duch przeszłości. Mężczyzna podszedł powoli do Łowcy.


           – Ktoś ty? – spytał. – Pokaż twarz. Postura twoja niechybnie znana mi jest, ale twarzy przypomnieć sobie nie mogę.


           Had-sut'te zdjął maskę, a gdy to zrobił, na obliczu starca zagościł szeroki uśmiech.


– Znam, tak, znam twój paskudny pysk - powiedział, a rozłożywszy szeroko ramiona, pochwycił wysokiego Łowcę w objęcia. – Stary druhu – zakwilił – nic żeś się nie zmienił.


           Had-sut'te delikatnie odsunął seniora od siebie i spojrzał w jego pomarszczoną twarz, przyjaciel bardzo się zmienił, zmarniał, skurczył, zapadł się w sobie. Had-sut'te nie chciał dla siebie takiej przyszłości.


– Witaj, przyjacielu – powiedział melodyjnym głosem, który nijak nie przystawał do jego wyglądu.


          Starzec znowu się zaśmiał.


– Zwolniło się miejsce w chórku dziewczęcym, nie chciałbyś się zapisać? – zażartował, zaraz jednak spoważniał. – Widzę na twej twarzy nową bliznę – wskazał palcem na szczękę Had-sut'te, na której widniała jeszcze nie zabliźniona rana. – Kto śmierci szuka, pożąda jej i za nią goni, ten nieprędko się z nią spodka. Ta rana cię tylko szpeci, ta – wskazał szramę biegnącą przez całe czoło, łuk brwiowy aż do policzka – omal cię nie zabiła, ale ta, którą masz w sercu, zniszczy ci duszę i nie dostąpisz chwały poległych.


          – Widzę, że stałeś się specjalistą od spraw duszy. Przejrzałeś mnie na wylot, a teraz powiedz, jak ci się wiedzie?


– A jak ma być? Ślepy jesteś? Zdziadziałem, baby mnie rozpuściły, leniwy się zrobiłem, a po powrocie tylko o chędożeniu myślałem, przez co jedna czwarta obywateli tego dystryktu jest ze mną spokrewniona. Ech, piękne miałem życie. – Odwrócił się i idąc, mówił dalej ni to do siebie, ni gościa. – Tyś już pewnie zapomniał za czym gonisz i po co to robisz? Widzę to w twoich oczach, zagubiłeś się, synu.


          Had-sut'te prychnął.


– Synu? Jestem od ciebie starszy. – Ale widząc, że przyjaciel ma problemy z chodzeniem, ujął go pod ramię i zaprowadził do zajmowanego pokoiku na tyłach świątyni. Tu usadowił starca na łóżku, sam zaś przysiadł na niewielkim trójnożnym taborecie. Milcząc, przyglądał się przyjacielowi, który zdawało się, że w sen na siedząco zapadł.


           – Nie chciałbyś tu osiąść na stałe? – zapytał nagle starzec. – Praca w świątyni nie jest taka zła. Mógłbyś tu wieźć spokojne życie. – Spojrzał w twarz Had-sut'te, pokiwał głową i z cierpkim uśmiechem kontynuował: – Nie, nie dla ciebie szepty kobiet i śmiech dzieci. Nie dla ciebie miękkie posłanie i dach nad głową. Za dużo widziałeś, za dużo przeżyłeś. Twoją towarzyszką jest śmierć, podąża za tobą krok w krok. Widzę to w twoich oczach. Po co przyszedłeś? Przypomnieć mi, że moje życie się kończy? Wytykać, że dokonałem złego wyboru, opuszczając Gildię? Uważasz, że jesteś lepszy?


            – Nie! Chciałem cię tylko zobaczyć, stary druhu.


           – Tak jestem stary, nie musisz mi o tym przypominać.


          Zamilkli obaj, starzec gładził fałdy białej szaty, Łowca spoglądał w podłogę.


– Uważaj na nią, jest ambitna, zniszczy cię, jeśli uzna, że stanowisz zagrożenie dla jej rodziny – podjął znowu starzec.


          Had-sut'te uniósł wzrok.

           – O kim mówisz?


          – O Rumanati, przewodzi tej wsi i całemu dystryktowi, ale ma chrapkę na całą Dolną Prefekturę. Z pewnością zechce złożyć ci intratną propozycję. A może już to zrobiła?


          Łowca zaprzeczył ruchem głowy.

           – Jej rodzina wywodzi się z niskiego stanu, zapewne, gdy na ciebie patrzy, krew ją zalewa, bo to twoja rodzina wciąż dzierży władzę.


          – Nie wiem, nie interesuje mnie polityka, dobrze wiesz, że Gildia sama rozlicza się z rodzinami kadetów.


           – Wiem, że jesteś jedynym członkiem twojego klanu, który dostał się do Gildii i przeżył w niej tak długo. Dopóki żyjesz, twoja rodzina dzierży władzę. Nikt nie obala tych, za którymi stoi Gildia wyszkolonych Łowców, zabójców, którzy nie mają skrupułów.


           – Zapominasz o kodeksie.


           – Kodeks jest dobry w czasach pokoju i na łowach, a na wojnie...


          – Przesadzasz.


           – Ja przesadzam? Jesteś dla swojej rodziny, niczym amulet szczęścia. Amulet, którego pragnie również Rumanati. Pomyśl o tym, gdy będziesz gościł w jej domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top