Rozdział 8. Złap mnie, jeśli potrafisz
Jestem zła i okrutna. Nie ma dziś Fabia. Eleny też nie. Za to jest Vincent i Różyczka.
Kawiarnia – punkt na mapie miasta taki jak inne. Miejsce spotkań, zacieśniania więzów, chwil pozornej samotności. Pełne emocji i kompletnie ich pozbawione. Chwila zapomnienia, oderwania się od codzienności. Przerwa w obowiązkach. Możliwość przebywania z ludźmi. To tylko lokal: kontuar, stoliki, wystrój, kilku pracowników. Nic w tym szczególnego, a jednak miała swoją specyficzną magię. Coś, co sprawiało, że ludzie przychodzili i spędzali tu swój czas. Może chodziło o wyjątkowe menu, a może o coś więcej. Kawę czy herbatę można przygotować w domu. Może o możliwość obcowania z innymi ludźmi, a może o atmosferę. Cokolwiek to jednak było, sprawiło, że takie miejsca istniały i dobrze prosperowały.
Do kawiarni przychodzili różni ludzie: kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy, samotni, rodziny, pary. Każdy z nich był inny, pochodził z innej grupy społecznej, innej profesji. Mieli swoje życie, plany, marzenia, problemy. Przychodzili tu z trochę innego powodu.
Trzy uczennice plotkujące o chłopakach, którzy im się podobają, filmach, które ostatnio widziały, muzyce. Chichoczą nad kawałkiem ciasta cytrynowego i filiżanką cappuccino. O tej porze prawdopodobnie powinny być w szkole, ale zerwały się z lekcji. Może był sprawdzian, może nie lubiły nauczycielki, może nie miały ochoty siedzieć w szkolnych ławach i trwonić czasu na naukę, w której teraz nie widziały sensu.
Starszy mężczyzna nad płachtą dzisiejszej gazety. Czarna herbata w filiżance stygnie zapomniana. Kawiarnia może być jedynym powodem, aby wyjść z domu, do ludzi. To już nie takie proste, czego dowodem jest laska oparta o blat stolika. Złoty krążek obrączki może być już tylko wspomnieniem o życiu, które się kończy.
Czteroosobowa rodzina. Dzieciaki są dość ruchliwe, ale też umorusane już kremem z czekoladowego ciasta. Starsza dziewczynka obchodzi dzisiaj urodziny i z rodzicami i bratem świętuje właśnie tutaj. Przynajmniej nie musieli iść do szkoły. Stoliki i goście zaś stanowią świetny tor przeszkód do zabawy.
Dwie zakochane pary. Jedna nie odrywa od siebie spojrzeń, trzyma się cały czas za ręce i co chwilę wymienia pocałunki nad blatem stolika, chcąc pokazać światu, jacy są szczęśliwi. Druga o coś się kłóci półgłosem. Może zdrada, może zwykłe nieporozumienie. W oczach kobiety lśnią łzy złości i smutku. Mężczyzna wygina gniewnie usta. Może to czas, by się pożegnać i pójść każde własną drogą.
Bizneswoman nad kolejną już kawą, z telefonem przy uchu i rozłożonymi papierami na stoliku. Mocno gestykuluje, gdy coś tłumaczy rozmówcy. Marszczy brwi, gdy rozmowa nie idzie po jej myśli. Rzuca kelnerce krótkie zamówienie o kolejną kawę.
Można tak wymieniać bez końca. Jedni spędzali w środku kilkanaście minut, inni nawet kilka godzin. Wystarczyło odrobinę poobserwować, aby zauważyć te zależności. Nie trzeba do tego ani treningu ani wyjątkowych zdolności, choć umiejętność obserwacji na pewno to ułatwiała.
Uwagę Vincenta przykuła jedna osoba. Drobna szatynka o brązowych, orzechowych nawet oczach. Niezbyt wyróżniała się z tłumu. Miała dość przeciętną urodę, nos trochę zbyt zadarty, kilka piegów na jasnych policzkach. Długi sweter odrobinę maskował jej sylwetkę, która nie była idealna. Przynajmniej tak mogło się wydawać. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia dwa lata, może była młodsza. Przychodziła tu równo godzinę po otwarciu, siadała przy tym samym stoliku, zamawiała różanego earl greya, uśmiechając się lekko do kelnerki, po czym z plecaka w róże wyciągała notatnik, długopis i pisała przez kilka kolejnych godzin. Pisarka bądź dziennikarka szukająca natchnienia w kawiarni. Prawie w ogóle się nie rozglądała. Nie zwracała uwagi na otoczenie, jakby była w całkiem innym świecie.
– Podać coś jeszcze? – usłyszał kelnerkę.
Uśmiechnął się do niej nieco zakłopotany tym, że przyłapała go na gapieniu się na różaną dziewczynę. Nie był tu przecież dla przyjemności.
– Earl greya, jeśli to nie problem – powiedział.
– Czy coś do niego?
– Nie, dziękuję.
– Dobrze. Proszę chwileczkę poczekać.
Na nowo został przy stoliku sam. Spojrzał na zegarek w telefonie i westchnął w duchu. Trzeci dzień siedział w tej kawiarni, czekając aż jego cel się tu pojawi. Nathaniel Raccatto miał dość wkurzający zwyczaj zmieniania rozkładu dnia w ostatniej chwili, przez co ciężko było go namierzyć. Znane jednak były jego upodobania do kilku kawiarni w mieście – codziennie wybierał inną według nastroju chwili. Czasami odwiedzał je jedną po drugiej, czasem jedną dwa dni pod rząd. Nie było żadnego klucza, którym się kierował, a kawiarnie były jedynym punktem zaczepienia.
Vincent nie lubił takich zadań. Cesare nie zgodził się na dołączenie jeszcze kilku osób do misji, stwierdził, że on sam wystarczy. W końcu to ma być czysta akcja, z których słynęła Rabbia. Nikt inny nie mógł tego zrobić, a rodzina Raccatto musi dostać nauczkę za swoje czyny. Byli ostrzegani wielokrotnie, zignorowali to i teraz ich szef da za to głowę.
Najgorsze było to czekanie. Vincent nie miał pewności, kiedy Raccatto zjawi się w tej kawiarni, a krążenie po wszystkich zwiększa ryzyko, że ktoś zwróci na niego uwagę i ostrzeże cel. Porażka nie wchodziła w grę.
Powinien obserwował wejście, ale jego spojrzenie od drzwi odciągała różana dziewczyna. Zupełnie przeciętna, skupiona na pisaniu miłośniczka róż. Nie wiedział, dlaczego. Nie było w niej nic fascynującego, patrzenie, jak zapisuje kolejne strony, było raczej nudnym zajęciem. Może gdyby nie był tu w sprawach zawodowych, podszedłby i zaczął rozmowę. Może coś by z tego było. Samo to, że potrafi stworzyć własny świat, było niezwykłe. Do tego trzeba było mieć talent i umiejętności. Poza tym było duże prawdopodobieństwo, że ma do powiedzenia coś więcej niż typowo kobiece tematy, które go w ogóle nie interesowały. Trudno nawet rozmawiać o filmach, gdy on ogląda klasykę kina a potencjalna rozmówczyni jedynie komedie romantyczne.
Jednak nie był tu na urlopie. Miał zadanie do wykonania i nie mógł się rozpraszać. Profesjonalizm na pierwszym miejscu. Już wystarczająco dużo uwagi poświęcił różanej dziewczynie. Przynajmniej się nie nudził, choć dziwiło, że ani razu nie spojrzała w jego stronę. Musiała czuć na sobie jego wzrok. To go zastanawiało. A może po prostu była tak skupiona na tym, co pisze, że nie zwróciła na niego uwagi? Chyba powinien czuć się urażony, choć lepsza ignorancja niż próba morderstwa bądź ucieczka, jakby był kosmitą.
Drzwi kawiarni otworzyły się po raz kolejny tego dnia. Do środka wszedł mężczyzna około trzydziestki w drogim garniturze i rozejrzał się uważnie po lokalu. Z daleka było widać, że to ochroniarz. Do tego kiepski, bo wszyscy klienci kawiarni wiedzieli, że jego obecność tu może zwiastować kłopoty. Poza tym każdy potencjalny zabójca nie da po sobie poznać, że ma złe zamiary.
Spojrzenie ochroniarza tylko prześlizgnęło się po Vincencie, który po krótkim rzucie oka na nowo przybyłego nadal obserwował różaną dziewczynę. Ta nawet nie zauważyła, że coś się zmieniło. Pisała dalej, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Chwilę później do środka weszło jeszcze dwóch ochroniarzy i Nathaniel Raccatto. Wyglądał całkiem nieźle jak na kogoś, kto zadarł z Tovarro. Najwyraźniej żadne słowa ostrzeżenia nie budziły w nim instynktu samozachowawczego. Tacy jak on jasno płonęli i szybko gaśli, jak to zawsze mawiał ojciec Vincenta.
Ochroniarze rozdzielili się. Jeden usiadł przy wolnym stoliku w końcu sali, drugi niedaleko drzwi, a trzeci wraz z Nathanielem. Vincent przełączył telefon na podgląd zewnętrznych kamer, do których włamał się przed infiltracją kawiarni. Dobrze mieć oko na wszystko, a nie zawsze było to łatwe dla jednej osoby. Nie dostrzegł jednak nikogo więcej. Może w samochodzie ktoś czekał, co dawało maksymalnie czterech ochroniarzy. Niezbyt dobrych, co już zauważył. Nie zamierzał jednak robić bałaganu w kawiarni.
Kusiło go, żeby znaleźć samochód Raccatto i podłożyć bombę, ale w tym przypadku mogło być to ryzykowne. Facet był nieprzewidywalny, a nieudany zamach będzie dla niego sygnałem, żeby się ukryć. To zaś dołoży Vincentowi roboty albo zacznie wojnę pomiędzy Raccatto a Tovarro. Rabbia istniała po to, aby takie problemy rozwiązywać przy minimalnym rozlewie krwi.
Wiedział już, jak to zrobi. Można być nieprzewidywalnym, ale ludzie w określonych sytuacjach zachowują się tak samo. Nikt nie jest szybszy od kuli.
Miał się już zbierać, gdy dostrzegł orzechowe spojrzenie utkwione w swojej twarzy. Różana dziewczyna uśmiechnęła się ciepło do niego. Jej rzeczy były już pozbierane i schowane do plecaka w róże, rachunek zapłacony. Robiła właśnie odstępstwo od swojego zachowania do tej pory, gdyż zwykle wychodziła po jakiś trzech godzinach i sześciu filiżankach różanego earl greya. Nigdy też na nikogo nie zwracała uwagi.
Odwzajemnił uśmiech. Do niej należała decyzja, co zrobi. Vincent wstrzymał się z przywołaniem kelnerki i obserwował różaną. Nie podeszła do niego. Poszła prosto do wyjścia, mijając przy tym Raccatto. Przeszła dość blisko mafiosa, nawet otarła jego ramię plecakiem, za co została obrzucona niewybrednym komentarzem. Nie zwróciła jednak na to uwagi i chwilę później już jej nie było.
Nie minęły dwie minuty, kiedy Nathaniel Raccatto chwycił blat stolika w obawie upadku, a potem z hukiem wylądował na posadzce. Ochroniarze w popłochu próbowali ratować swego szefa, ale było to na nic. Mężczyzna nie otworzył już oczu. Ktoś właśnie dzwonił na pogotowie, stwierdzając, że mógł być to atak serca. Nic bardziej mylnego. To trucizna zabiła Nathaniela Raccatto. I Vincent doskonale wiedział, czyja.
Wyszedł z kawiarni tak szybko, jak mógł, nie wzbudzając podejrzeń. Że też się wcześniej nie zorientował. Była niezła w te klocki, ale weszła na teren nie tych ludzi, co powinna. Teraz tego pożałuje. Nie ma możliwości, aby ktoś obcy robił, co chciał na terytorium wpływów Tovarro. Tacy zawsze są problematyczni, bo mogą pracować praktycznie dla każdego.
Vincent rozejrzał się uważnie. Nie mogła odejść zbyt daleko, a plecak w róże był dość charakterystyczny. Miał szansę dogonienia jej już teraz. I rzeczywiście dostrzegł kobietę zmierzającą w stronę przystanku autobusowego. Nie śpieszyła się. Zachowywała pozory normalności, nie chcąc wzbudzać podejrzeń. Raccatto pewnie nadal się nie zorientowali, ale on wiedział. Rozpoznał też jej tożsamość.
Pobiegł za nią. Nie miał jednak szczęścia. W tej chwili podjechał autobus, do którego wsiadła. Przy tym odwróciła się na moment i posłała mu kolejny ciepły uśmiech. To było wyzwanie. Nie zdążył jednak dopaść autobusu. Mógł tylko obserwował, jak odjeżdża z różaną zabójczynią w środku.
– Tak pogrywasz, Różyczko? – mruknął pod nosem. – Jeszcze nie wiesz, z kim zadarłaś.
Na rozkładzie linii sprawdził kolejne przystanki i wybrał te, które były prawdopodobnym celem kobiety. Wszystkie te filmowe zatrzymywanie taksówki i pogoń za autobusem w rzeczywistości były tylko stratą czasu. Owszem, wygląda to efektownie, ale dość łatwo jest wtedy zgubić cel. Zresztą to działa tylko na filmach. W prawdziwym życiu należy używać rozumu, żeby przetrwać i osiągnąć sukces.
Rozejrzał się znowu i uśmiechnął pod nosem, widząc kamerę uliczną. Nieśpiesznie ruszył chodnikiem wzdłuż trasy autobusu, którym uciekła różana. W telefonie włączył program podłączony do miejskiego monitoringu, oznaczył cel i cierpliwie czekał. We Włoszech było im dość łatwo zrobić coś takiego, mieli dostęp do kamer, ale też nie korzystali z tego za często. Ktoś mógłby się zorientować, a po co pozbawiać się takich fajnych, technologicznych zabawek?
Nie czekał długo. Kamery namierzyły różaną, dając Vincentowi jasny trop. Dzięki temu mógł działać. Dotarcie na miejsce było proste. Jedno spojrzenie i plecak w róże był w zasięgu wzroku. Sprawdził jeszcze obraz z kamer dla pewności, ale to była ta sama osoba. Nieśpieszny krok i rozluźnienie nie pasowały do kogoś, kto chwilę wcześniej zabił człowieka. Albo tak dobrze udawała albo była już zobojętniała. Trzeciej możliwości chwilowo nie chciał rozważać.
Różana weszła do parku. Nie odwróciła się ani razu, nie podejrzewając, że jest śledzona. Zatrzymała się na chwilę zaczepiona przez starszego mężczyznę, który pytał o godzinę, sądząc po jej spojrzeniu na zegarek. Przez chwilę Vincent widział jej profil i ten ciepły uśmiech, którym obdarzyła go wcześniej. Może inaczej nie umiała? Niewiele o niej wiedział, przez co sprawiała wrażenie ciekawej osoby. Zafascynowała go, choć w dość niezdrowy sposób. Jak zabójca zabójcę, nie jak kobieta mężczyznę. Jeszcze nie wiedział, co z nią zrobi. Powinność i obowiązek kłóciły się trochę z jego odczuciami. Na pewno nie wolno puścić jej bez żadnego ostrzeżenia. Na to pozwolić nie mógł.
Dogonił ją przy drugiej z bram parku. Z tak bliska poczuł jej perfumy. Oczywiście różane. Jakoś nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej. Skądś się przecież wziął jej pseudonim. To nie tylko styl zabijania, ale też sposób bycia.
Był przygotowany na taką sytuację. Już sięgał do kieszeni, kiedy poczuł, że coś łapie go za nogawkę. Odwrócił spojrzenie na kudłatego psiaka – sprawcę tego czynu. Najwyraźniej chciał się bawić, bo nie dał się odpędzić. Smycz plątała mu się pod łapami, ale zwierzak w ogóle się tym nie przejmował.
– Chyba pomyliłeś adresy, kolego – westchnął, schylając się do psa.
Chciał zobaczyć znaczek na obroży. Dla psa jednak było to zaproszenie do zabawy i polizał mężczyznę po twarzy, po czym ruszył do ucieczki. Na to jednak Vincent nie pozwolił. Postawił nogę na smyczy tak, aby zwierzak nie mógł pobiec dalej.
– Felice! Felice, do nogi! – usłyszał.
W ich stronę biegła może dwunastoletnia dziewczynka o jasnobrązowych, rozwichrzonych włosach i w rozpiętej kurtce. Kudłaty psiak zaczął machać ogonem z zadowoleniem.
– Twój szczęściarz*? – zapytał Vincent, gdy dziewczynka zatrzymała się przy nich, dysząc po biegu.
– Tak, dziękuję panu bardzo. Ciągle mi ucieka.
– Nie ma sprawy.
Podał jej rozplątaną już smycz. Felice za to znowu zaczął się do niego łasić, próbując zwrócić na siebie uwagę.
– Źle trzymasz – zauważył. – Tak łatwo ci się wyrwie.
Przełożył smycz w ręce dziewczynki we właściwy sposób, tworząc z luźnej części literę „u".
– W ten sposób więcej nie ucieknie chyba, że puścisz – uśmiechnął się.
– Dziękuję.
– Proszę.
Dziewczynka z psem odeszła, a Vincent spojrzał za różaną. Oczywiście ją zgubił. Powinien zostawić psa samemu sobie, a nie bawić się w miłosiernego Samarytanina, ale to było silniejsze od niego. Wychowanie zrobiło swoje, a reszta była już tego konsekwencją. Nie pozostało mu nic innego, jak ponownie poszukać zabójczyni na miejskich kamerach i na nowo ruszyć w pościg.
Tym razem nie było to takie proste. Ciągle znikała z zasięgu monitoringu, pojawiając się w całkiem innych miejscach, niż się spodziewał. Prawdopodobnie zaczęła kluczyć. Czy zorientowała się, że ją namierzył? Możliwe. Próbowała go zgubić, to pewne. Raczej nie wiedziała, z kim ma do czynienia, ale każdy na jej miejscu byłby ostrożny. Przyjaciel nie czaiłby się przecież za plecami.
Krążył po mieście przez dobre dwie godziny. To go zirytowało, ale opłaciło się, gdy ostatecznie namierzył różaną. Weszła do sklepu z artykułami papierniczymi i zabawiła tam dość długo. Wystarczająco, aby mógł dotrzeć na miejsce.
Nie wszedł do środka. Przez witrynę dojrzał plecak w róże na plecach właścicielki. Wybierała chyba jakiś notatnik, nie zwracając uwagi na otoczenie. Znowu, tak samo zachowywała się przy pisaniu. Jakby zapominała o wszystkim dookoła. A może tylko to tak wyglądało. Zabójstwo w kawiarni potwierdzało tę teorię, wszystko wydawało się naturalne i niewinne. Mało który zabójca potrafił stworzyć taki pozór. Do tego trzeba mieć naturalny talent, z którym rodził się tylko niewielki procent ludzi.
Vincent postanowił poczekać na kobietę na zewnątrz. Wątpił, żeby mogła wyjść przez zaplecze, przy tym co jakiś czas zerkał do środka. Dla postronnego obserwatora wyglądało to tak, jakby na kogoś czekał i się niecierpliwił. Nic niebezpiecznego. Całkiem normalna sytuacja. Kto by się spodziewał, że za chwilę dojdzie do przestępstwa?
Ledwo zamknęły się za nią drzwi, a usłyszała tuż za sobą kliknięcie. Na dekolt coś jej upadło – wisiorek o kształcie gwiazdki z szafirem w centralnej części.
– Schowaj kolce, Różyczko – usłyszała za sobą.
Odwróciła się. Tuż za nią stał postawny szatyn o brązowych oczach. Ten sam, który przesiadywał w kawiarni i obserwował ją przy pracy, a potem próbował dogonić.
– Nie masz broni? – zapytała.
– Przyciąga niepotrzebną uwagę – odsłonił połę marynarki. – Nie myśl jednak, że ponownie umkniesz. Ta gwiazdka ma w sobie wystarczający ładunek wybuchowy, aby oderwać ci głowę – uśmiechnął się lekko. – Pozostała ci godzina. I nie radzę próbować ściągać.
Uniosła ręce w geście poddania, uśmiechając się ciepło.
– Złapałeś mnie. I co teraz?
– Pojedziesz ze mną i tam przedyskutujemy sprawy. I lepiej nie próbuj sztuczek, Różyczko. Sama gwiazdki nie rozbroisz.
Nie dał jej wyjścia z sytuacji. Wiedział, do czego jest zdolna, więc wolał się ubezpieczyć. Gdyby przyłożył jej broń do ciała, nadal mogłaby spróbować go otruć, a tak nie zrobi nic, jeśli chce żyć. Samobójczynią raczej nie była. Zresztą większość zabójców bała się śmierci i robili wszystko, aby jak najmniej jej się narazić. Paradoks, lecz taka natura tego zawodu.
Taksówką dotarli do hotelu, w którym Vincent wynajął pokój. Wszystko wyglądało dość naturalnie, obsługa o nic nie pytała. Może tylko zerkali nieco podejrzliwie na Różyczkę – jej strój sprawiał, że była z całkiem innej bajki niż Vincent i można było się zastanowić, co ona tu właściwie robi. Nikt też nie domyślił się, że nie ma wyboru, a śliczny wisiorek na szyi jest niebezpieczną bombą, która może pozbawić ją życia.
Nie odzywali się w czasie drogi. To nie był czas na takie rozmowy, woleli załatwić to na osobności. Każde z nich również zastanawiało się nad przebiegiem konfrontacji. Było duże ryzyko, że jedno z nich straci dzisiaj życie.
– Rozgość się – odezwał się Vincent, gdy wpuścił ją do pokoju.
– Czułabym się pewniej, gdybyś ściągnął mi to z szyi – dotknęła gwiazdki.
Uśmiechnął się lekko. Wiedział, że kobieta liczy czas, obawiając się, że bomba wybuchnie. Dobrze ją odczytał. Mimo to wskazał sofę.
– Zapraszam. Czego się napijesz? – zapytał uprzejmie.
Kobieta westchnęła, widząc, że zabójca ignoruje jej obawy, a może nawet nabija się z nich. Chwilowo kontrolował sytuację, więc musiała przystać na jego warunki. Ściągnęła plecak i położyła go pod stolikiem, sama zaś usiadła na wskazanym miejscu.
– Wody – odparła.
– Nie różanego earl greya? – zapytał.
– Wody – powtórzyła.
– Według życzenia.
Postawił przed nią szklankę i butelkę wody wyciągniętą z lodówki hotelowej, sam nalał sobie wina z karafki. Rozumiał jej nieufność. Nikt w tym fachu nie przyjmuje łatwo poczęstunku od przeciwnika. Mimo to zamierzał do końca być uprzejmym gospodarzem. Wypadało, skoro miał do czynienia z damą.
Upił łyk wina, po czym postawił kieliszek na stoliku. Obszedł sofę, przystając za Różyczką. Odwróciła głowę, żeby zobaczyć, co robi. Była przy tym dość nieufna. Nie dziwił się. Mogła dostać w plecy, co też się często zdarzało. Czasami łatwiej było zabić, nie patrząc ofierze w oczy.
Vincent jednak jedynie rozłączył ładunek z wisiorka i ściągnął go z szyi przeciwniczki. Nie było powodu, aby dłużej ją tym męczyć. Jemu zresztą też było wygodniej bez ciągłego pamiętania o czasie. Wolał nie widzieć skutków swego zaniedbania.
Różyczka rozluźniła się, gdy bomba zniknęła z jej dekoltu. Nie zaatakowała jednak od razu. Wiedziała, że wobec tego człowieka musi działać rozważnie. Nie potrafiła też do końca przewidzieć jego zachowania. Był zagadką, z którą musiała się zmierzyć.
– Może czas, abyś się przedstawił – zasugerowała. – Najwyraźniej wiesz, kim jestem.
– Gdzież moje maniery – uśmiechnął się przepraszająco. – Vincent Razanno – ukłonił się lekko. – Ucałowałbym dłoń, lecz hipotetycznie przyjęłabyś to za atak.
– Hipotetycznie potraktowałabym cię trucizną.
– Hipotetycznie jestem odporny na większość trucizn znanych człowiekowi – odparł.
– Hipotetycznie mogę użyć takiej, na którą cię nie uodporniono.
– Wątpię. Naprawdę sądzisz, że nie wiemy nic na temat twoich metod, Różyczko o trujących kolcach?
Spochmurniała. Wątpiła, że uda jej się stąd uciec bez walki, a trucizny tym razem jej nie wybronią. Najpierw jednak chciała dowiedzieć się, czego właściwie Vincent od niej chce. Gdyby chodziło o zlikwidowanie jej, nie trwoniłby czasu na dyskusje.
– Razanno to jubiler, prawda? – zapytała.
Gdzieś słyszała to nazwisko i dopiero teraz skojarzyła, gdzie. Mógł to być jednak zbieg okoliczności.
– Owszem. Dość znany we Włoszech – uśmiechnął się i przysiadł na stoliku, chwytając ponownie kieliszek z winem.
– Ciekawe, czy dużo osób nosi takie nazwisko – zastanowiła się głośno.
– Tego nie wiem – zaśmiał się. – Jednak nie o błyskotkach mamy do pogadania.
– Domyślam się, Vincencie Razanno. Zapewne chodzi o Nathaniela Raccatto. Jesteś jego podwładnym?
– Nie rozmawialibyśmy, gdybym nim był – odparł spokojnie.
– Więc był również twoim celem. Mogę się z tobą podzielić zapłatą – wzruszyła ramionami.
Usta Vincenta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Taka odpowiedź była niczym czerwona płachta na byka. Owszem, pieniądze były ważną częścią tego świata, ale nie najważniejszą. Przynajmniej nie w przypadku członków Rabbii.
– Różyczko, nie obrażaj mnie – powiedział chłodno. – Weszłaś na teren działania mafii. Słyszałaś może o Rabbii?
Zbladła lekko, ale starała się zachować pozory spokoju. Mówiło się, że kto nie słyszał w tym biznesie o rodzinie Tovarro i jej siedmiu diabłach, ten szybko dokonywał żywota. Dodatkowo mafie dość zazdrośnie strzegły swych terytoriów łowieckich, nie darząc zbytnią sympatią takich jak ona.
– Podobno Rabbia wykonuje zadania, które dla zwykłego zabójcy są niewykonalne – powiedziała. – Zamach na Nathaniela Raccatto raczej nie należał do takich misji.
Vincent upił łyk wina, nim odpowiedział. Widział jej zdenerwowanie, co było dla niego plusem. Niech się obawia. Rabbia powinna wzbudzać strach i niepokój, żeby nikomu się nie wydawało, że może przypadkiem pozwolić sobie na więcej. Nie w ich przypadku.
– Nie jesteś ignorantką. Sama czekałaś trzy dni, wybierając akurat tę kawiarnię z listy ulubionych celu. Wiedziałaś, że będzie najlepsza do tego zadania. Przeciętny zabójca zrobiłby bałagan, którego ty nie zostawiłaś. Nie bez powodu zostaliśmy wybrani do tego zadania.
– Nie zapytasz, kto mnie wynajął? – zapytała.
– I tak mi nie odpowiesz, jeśli jesteś taką profesjonalistką, za jaką cię uważają.
– Nie darzysz mnie sympatią – zauważyła.
– Nie darzymy sympatią żadnego z wolnych strzelców – poprawił ją. – Przedkładają pieniądze nad lojalność, a tego mafia nie toleruje. Jednego dnia służysz nam, drugiego naszym wrogom.
– Generalizujesz. Mafie też są różne.
– Nie wiem, o czym mówisz. Znam jedynie te, które pasują do tego wzorca – uśmiechnął się.
– A reszta?
– Reszta to odpadki, którymi nie ma sensu się zajmować – odparł uprzejmie.
Przez chwilę na niego patrzyła. Teraz zrozumiała, co miał na myśli. Jednak pycha może być dla niego kiedyś przeszkodą w zdobyciu celu. Owszem, posiadanie zasad było dość pożądane. Gdyby nie one, każdy musiałby patrzeć na ręce każdemu, a to szybko rozbiłoby organizację.
– Co zamierzasz ze mną zrobić? Zabić dla zasady i ostrzeżenia dla innych?
– Nikt mi za ciebie nie zapłaci – zażartował.
– I to niby my jesteśmy łasi na pieniądze? – uniosła brew.
– Różyczko, wyglądam, jakbym zamierzał cię zabić?
– Pozory mogą mylić – odparła.
– Nie zabijam, jeśli nie ma takiej potrzeby – wyjaśnił. – Owszem, popsułaś mi szyki, ale efekt jest taki, jakiego oczekiwali moi przełożeni. To raczej ostrzeżenie.
– A jeśli powiem, że się nie zastosuję?
– Różyczko, nie sprawdzaj tego. Lojalnie ostrzegam.
Nie miała pewności, czy rzeczywiście byłby gotowy ją zabić. Nie wyglądał na takiego, lecz mógł to być jedynie pozór. W kawiarni również nie dał po sobie poznać, jaki jest jego cel. Ot, przystojny mężczyzna spędzający czas nad filiżanką kawy lub herbaty. Obserwował ją wtedy, jakby z całego towarzystwa była najciekawsza. Początkowo nie myślała, że mógł być zabójcą. Nic w jego wyglądzie czy zachowaniu na to nie wskazywało. Nawet poruszał się tak, jakby nie miał przy sobie broni. Nie czuła też żądzy krwi, czego większość zabójców nie potrafiła ukryć.
Dopiero drugiego dnia poczuła niepokój. Normalnie ludzie rozglądają się po lokalu, a Vincent przez cały czas przypatrywał się właśnie jej. Myśl o tym, że mógł się tam pojawić po nią, była przerażająca, choć znała ryzyko tej pracy. Mogła się komuś narazić na tyle, by posłał za nią zabójcę. Liczyła się z tym i dlatego starała się nie zwracać na siebie uwagi. Informacje na jej temat były dość skąpe – płeć i sposób zabijania. W jakiś sposób dawało jej to względne poczucie bezpieczeństwa.
Do dzisiaj. Członek Rabbii odkrył jej tożsamość. Wie, jak wygląda, poznał jej kilka zwyczajów. Zrobiło się niebezpiecznie. Jeśli przekaże te informacje dalej, kto wie, jak to się dla niej skończy.
– Wyjaśniliśmy już sytuację – odezwała się po kilku chwilach ciszy.
– Powiedzmy.
– Oczekujesz jakieś rekompensaty? Sam stwierdziłeś, że efekt jest dla nas obojga dobry, a ostrzeżenie mi przekazałeś.
Vincent zaśmiał się krótko. Niepokój w jej głosie potwierdzał pozycję Rabbii. Nie był sadystą, nie bawiło go gnębienie innych, lecz przez chwilę chciał, aby poczuła powagę sytuacji. To będzie dla niej dobra lekcja.
– Trochę późno już – stwierdził. – Dasz się zaprosić na kolację, Różyczko?
– A jeśli odmówię?
– Będzie mi bardzo przykro.
– Towarzystwo kogoś, kto może cię w każdej chwili zabić, nie jest dość przyjemne – zauważyła.
– Sądziłem, że lubisz tę nutkę ryzyka, skoro pracujesz jako wolny strzelec – uśmiechnął się lekko. – Przy tym jest mniejsze ryzyko, że wpadniesz w łapy rodziny Raccatto. Z pewnością są wkurzeni po śmierci szefa.
– Minie co najmniej doba, nim się zorientują, że to ja.
– Chyba nie miałaś wcześniej do czynienia z włoską mafią. Nawet Raccatto pracują dość szybko, gdy wymaga tego sytuacja. A śmierć szefa się do nich zalicza.
Trudno było jej ocenić, czy mówi prawdę. Jednak dobrze zaobserwował, że niewiele wie o włoskiej mafii. W rzeczywistości na zewnątrz wychodziło naprawdę mało informacji. Niektóre były zakłamane bądź zniekształcone i nie warto było w nie wierzyć. Tych kilka pewnych faktów nie potwierdzało ani nie zaprzeczało temu, co powiedział.
Vincent patrzył na nią wyczekująco. Był naprawdę ciekawy, co odpowie. Nie darzył szczególnym szacunkiem wolnych strzelców, a znał ich na tyle wielu, żeby wyrobić sobie o nich zdanie. Jednak kogoś takiego jak ona jeszcze nie spotkał. Owszem, słyszał o Różyczce. Takie wieści są dostępne w ich świecie.
Pojawiła się może trzy lata temu i zabijała w szczególny sposób – niewielkimi igłami zanurzonymi w truciźnie. Różniły się one składem, ale zawsze pozostawał jeden wspólny element – ekstrakt z kwiatu róży. Stąd wzięło się jej przezwisko. Wiedzieli również, że jest to kobieta, ale szczegółów nie znał nikt. Podobno nawet zleceniodawcy nie widzieli jej na oczy, ale równie dobrze mogła to być bzdura przygotowana na potrzeby zasłony dymnej.
Była inna i coś go do niej ciągnęło. W ciągu pościgu trochę się to zmieniło. Już nie sposób zabijania, ale prawdopodobnie jej sposób bycia. Wydawała się zupełnie przeciętna, bezbarwna w tłumie. Łatwo było zapomnieć, że się ją w ogóle widziało. To z pewnością był atut przy zabójstwach. Jednak czuło się, że poświęca też czas czemuś innemu. W końcu trzy dni w kawiarni spędziła nad notatnikiem, nie odrywając od niego spojrzenia prócz krótkich przerw. Nie mógł wymagać czegoś takiego od osoby, która nie potrafiłaby włożyć w to swojego zaangażowania, a nawet serca.
– Zgaduję, że nie mam wyboru – odezwała się w końcu.
– Uważam, że to wybór najlepszy z możliwych – odparł. – Dwie ulice stąd jest przytulna włoska knajpka. Czy może masz ochotę na inną kuchnię?
– Zdam się na twój osąd.
Knajpka była niewielka, w pobliżu znajdowało się jeszcze kilka tego typu lokali, ale rzeczywiście było tu dość przytulnie. Wystrój zapraszał do spędzenia przy jednym ze stolików czasu nad pysznymi daniami, których Vincent zdążył już skosztować podczas pobytu tutaj.
Różyczka była trochę zaskoczona wyborem. Sądziła, że lokal będzie dużo wyższych lotów, wymagający bardziej oficjalnego stroju. Tego spodziewała się po członku mafii, zwłaszcza tak dużej jak rodzina Tovarro.
– Wydajesz się zmieszana.
Vincentowi nie umknęło jej zachowanie. Powstrzymał się jednak od uśmiechu. Nie chciał jej urazić.
– Wydawało mi się, że ktoś taki jak ty jada w innych miejscach – powiedziała powoli.
Zaśmiał się rozbawiony tą uwagą. Była dobrą zabójczynią, ale o świecie wiedziała jeszcze niewiele.
– Nawet szef wszystkich szefów lubi takie miejsca. Są bardziej... – zastanowił się przez chwilę nad doborem słów – anonimowe i swobodne.
– Stroisz sobie ze mnie żarty?
– Skądże. Nie można wierzyć wszystkiemu, co mówią o nas inni. My też jesteśmy normalnymi ludźmi. Nasza profesja nie ma nic wspólnego z naszymi gustami kulinarnymi i innymi pasjami, prawda? – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.
Nie odpowiedziała od razu. Przerwało im bowiem podejście kelnera. Chwilowo więc skupili się na wybieraniu dań. Vincent nie omieszkał również zamówić butelki dobrego wina, choć Różyczka odmówiła alkoholu. Nie zrezygnował jednak z lampki trunku, kiedy powiedziała, żeby się nie krępował.
– Warto mieć inne pasje – odezwała się już nad kolacją.
– Owszem. Od dawna piszesz?
– Od szkoły podstawowej. To miał być mój sposób na życie.
– Kryminały?
– Nie, romanse fantastyczne – uśmiechnęła się. – Choć ostatnio trudno udowodnić, że jest się oryginalnym.
– Nie jestem zorientowany w takiej literaturze – przyznał.
– Byłabym zdziwiona, gdybyś był. To raczej kobieca domena. Każda chciałaby swojego własnego demona albo wampira.
– To niegrzeczni faceci wyszli już z mody?
– Bez elementu paranormalnego obawiam się, że tak.
– Nawet James Bond?
– Nawet.
– Nigdy gościa nie lubiłem.
Różyczka zaśmiała się wdzięcznie. Powoli zaczynała lubić tego zabójcę, choć mogło to być niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co kryje się pod płaszczykiem dżentelmena.
– A ty co robisz, gdy nie jesteś w pracy? – zapytała. – Masz jakieś szczególne pasje?
– Jestem raczej nudnym facetem, gdy nie strzelam i nie podkładam ładunków wybuchowych. Czasami pogrzebię ojcu w warsztacie, ale nic bardzo szczególnego. Zwykle i tak mam mało czasu na pasje.
– Jesteś w takim razie pracoholikiem.
– Tego wymaga ode mnie zawód. Nie narzekam jednak. Praca dla Don Tovarro to zaszczyt. Jednak nie jest to dobry temat do posiłku w tak miłym towarzystwie. Powinniśmy się cieszyć chwilą.
Przez kilka minut żadne z nich się nie odezwało. Skupili się na jedzeniu każde pochłonięte własnymi myślami. Dla kogoś z zewnątrz mogli wyglądać jak trochę nietypowa para. Ich style dość mocno się różniły, lecz im to aż tak nie przeszkadzało.
Rozmawiali o bzdurach: filmach, muzyce. Początkowo wyglądało na to, że pochodzą z całkiem innych światów, ale znaleźli wspólny język. Vincentowi dawno tak dobrze nie upływał czas z kobietą jak właśnie teraz z Różyczką. Słuchał jej uważnie, ale też chwilami spierał się z nią o rację. Nie obrażała się przy tym, ale broniła swoich przekonań jak młoda lwica.
– Czas na mnie – powiedziała, gdy skończyli deser. – To był miły wieczór i chętnie go kiedyś powtórzę, jeśli będzie taka okazja.
– Odwiozę cię – zaoferował się.
– To niepotrzebne.
– Nalegam. Młoda dama nie powinna sama wracać.
– Sądzisz, że sobie nie poradzę? – uśmiechnęła się.
– Nie, ale ściąganie na siebie kłopotów przez nieuwagę również nie jest dobrym pomysłem.
– Nie odpuścisz?
– Nie.
– Skorzystam tylko z łazienki.
– W porządku.
Przez ten czas uregulował rachunek. Gdy minęło piętnaście minut, zrozumiał, że go oszukała i wymknęła się z knajpki. Tylko się uśmiechnął na ten fakt. Mógł się tego spodziewać, żadna kobieta długo nie znosiła jego towarzystwa, choć ta była naprawdę wyjątkowa.
Samotnie wrócił do hotelu. Następnego dnia czekała go podróż do domu i złożenie raportu szefowi. Cesare nie będzie zadowolony, gdy usłyszy o wolnym strzelcu, choć pewnie już wie. Wcale by go to nie zdziwiło. Cóż, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.
*Felice z włoskiego oznacza szczęściarza. Stąd pytanie Vincenta.
Rozdział 9. Troska stryja - 17.7.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top