Rozdział 36. Gdzie kwitną dzikie róże
Kiedy Rabbia wchodziła do akcji, każdy wiedział, co do niego należy. Nie było czasu na wątpliwości, jedna chwila zawahania i zadanie mogło zakończyć się niepowodzeniem, a to rzutowałoby na całą jednostkę. To też kwestia tego, że byli najlepsi, więc to im się raczej nie zdarzało. Zresztą w akcji myślenie o głupotach byłoby proszeniem się o kłopoty.
O oficerach Rabbii zawsze mówiono jak o pewnych siebie. W większości urodzeni w mafii, dobrze wykształceni, przyzwyczajeni do luksusu zawsze otrzymywali to, co najlepsze. Co mogło sprawić im trudność? Tak przystojni mężczyźni nawet nie musieli martwić się o zainteresowanie niewieścich serc, tak piękna kobieta zawracała we wszystkich męskich głowach. Czego pragnęli, było ich. Zła sława jednostki sprawiała, że obawiano się ich wszędzie, gdzie się pojawili. W jednej chwili pięknie uśmiechnięci, w drugiej skąpani we krwi wrogów swej rodziny. Zdawać by się mogło, że nie mają słabości.
A jednak zarówno Vincent, jak i Michelle czuli niepokój, odkąd tylko wylądowali na Sycylii. Niepewność tego, co się wydarzy. Cel zadania był bardzo niejednoznaczny, a jedyna osoba, która mogła przybliżyć sprawę, kazała im przybyć osobiście. Może to zakrawało o paranoję, ale brzmiało jak pułapka, w którą pchali się na własne życzenie.
Lukas pchnął bramkę i wszedł na ścieżkę z uśmiechem na ustach. Wyglądało na to, że całkiem nieźle bawi go ta podróż. Zarówno Vincent jak i Michelle byli ostrożniejsi, nie wiedząc, czego spodziewać się po informatorce. Od Licavoliego usłyszeli o niej po raz pierwszy tuż przed lądowaniem, choć nie zdradził zbyt wielu konkretów. Jedynie fakt, że zna się z nią jeszcze z dzieciństwa.
Gdy tylko przekroczyli granicę posiadłości, ich oczom ukazał się bujny ogród pełny kwiatów i roślin, których nie potrafili nazwać.
– O cholera, to jakaś wiedźma – mruknął Michelle.
– Co najwyżej trucicielka – odparł rozbawiony Lukas. – Za domem jest warzywniak, ale uważajcie. Pierwsza połowa ziół w ogrodzie Lu jest przeznaczona do gotowania. Druga może was z łatwością zabić. Czasami, gdy ma gorszy humor, używa obydwu w jednym daniu, więc miejcie się na baczności. Zwłaszcza ty, Michi, bo Viniemu może udać się prześlizgnąć. – Zaśmiał się.
Pozostali dwaj zabójcy zgodnie prychnęli, choć każdy z nieco innego powodu. Jednak ostrzeżenie wzięli sobie do serca. Głupio byłoby dać się otruć, skoro przyszli tu po konkretne informacje.
– Czekaj. Powiedziałeś „Lu"? – odezwał się Vincent.
Lukas podrapał się w tył głowy z rozbawieniem. Nie da się ukryć, że ten skrót odnosił się do niego, choć najczęściej stosowała go Elena.
– Właściwie Luana Delucci – przedstawił kobietę stojącą w drzwiach niewielkiego domku. – Przyjaciołom pozwala się nazywać Lu. Wyglądasz kwitnąco, moja droga. – Uśmiechnął się promiennie.
Czarne włosy Luany opadały kaskadami na szczupłe ramiona ukryte pod czarną bluzką, zaś niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu uważnie obserwowały gości. Zdawała się dość przeciętna i zbliżona wiekiem do Lukasa. Cokolwiek sobie pomyślała, ukryła to pod słodkim uśmiechem.
– Ty również zdajesz się być w dobrej formie, Lu – odparła. – Widzę nieznane mi twarze, ale sądząc po naszej rozmowie, są to twoi współpracownicy.
– Lu, pozwól, że przedstawię. Vincent Razanno i Michelle Saphire.
– Grube ryby. Nie zabrałeś tej ślicznotki?
– Eliś jest na urlopie.
– No tak. – Wzruszyła ramionami. – Wejdźcie, właśnie skończyłam przygotowania do obiadu. Mniemam, że zjecie ze mną.
Michelle i Vincent spojrzeli po sobie z niepewnymi minami. Luana uśmiechnęła się nieco szerzej.
– Chyba nie odmówicie gospodyni?
– Oczywiście, że nie, Lu. Vini i Michi są tylko oczarowani twą urodą.
Roześmiała się i zniknęła we wnętrzu domu, dając zabójcom znać, żeby również weszli. Lukas wpuścił przyjaciół przodem, samemu zamykając pochód. Ci poczuli się trochę jak w pułapce, jakby Licavoli przyprowadził ich tu, żeby zlikwidować. Trochę to nierealne, bo czemu miałby to robić? Czy kryła się tu jakaś zdrada?
Luana zaprowadziła gości do kuchni i wskazała stół nakryty dla czterech osób. Spodziewała się ich, choć z rozmowy wynikało, że nie wiedziała, kogo Lukas przyprowadzi. Coś tu bardzo nie grało.
– Dlaczego jesteście tacy przerażeni? – zapytała kobieta.
– Przerażeni? – powtórzył Vincent i zaraz odchrząknął. – Wydaje się pani, panno Luano.
Zaśmiała się.
– Czyżby Lu opowiedział wam o ogrodzie? – zapytała, przenosząc wazę na stół. – Wszyscy w okolicy wiedzą, że moja rodzina od pokoleń para się trucicielstwem. Część ziół w tym ogrodzie rzeczywiście może zabić, ale nie wrzucam ich do posiłków swoich gości. Lu, nie wstyd ci?
– To tylko taki żarcik. – Zaśmiał się. – W końcu muszę dbać o twoją reputację.
Pokręciła głową, po czym uśmiechnęła się ciepło i rozlała zupę do talerzy. Vincent przyglądał jej się z niezrozumieniem. Naprawdę nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, a chciałby w przeciwieństwie chyba do Michelle'a, który wyraźnie się uspokoił i z ciekawością spoglądał w zupę.
– Vini, nie rób takiej miny – odezwał się Lukas. – To taka tradycja rodziny Delucci, żeby ustanowić kogoś z najbliższych „czarownicą". To trzyma innych na dystans.
– I opowiadacie tę bajkę o ziołach z ogrodu? – zapytał Razanno.
– Dokładnie – odparła Luana. – Do tej pory działa. O waszym celu porozmawiamy po obiedzie. Smacznego.
Coś w jej tonie głosu sprawiło, że nie dyskutowali dłużej. Lukas uśmiechnął się tajemniczo i pierwszy zaczął jeść ze smakiem. Zawsze lubił kuchnię przyjaciółki, miała do tego niezwykły talent, choć nie chciała iść w tym kierunku. Trzymanie się mafii zapewne bardziej jej się opłacało. Poza tym była najstarsza z rodzeństwa i to ona miała w pierwszej kolejności odziedziczyć siatkę informatorów. Mogła odmówić, ale tak rodzinna osoba jak Luana nigdy nie zrobiłaby czegoś przeciwko najbliższym. Spełnianie osobistych marzeń nigdy nie stało na szczycie jej priorytetów.
Vincent uspokoił się, gdy nie wyczuł najmniejszego śladu trucizny w zupie. Dopiero teraz przypomniał sobie starą bajkę o czarownicy z Sycylii, którą opowiadano mu w dzieciństwie. Nie sądził, że to prawda.
– Skąd właściwie się znacie? Jakoś nigdy nie obiła mi się o uszy rodzina Delucci – zapytał.
– Nie jesteśmy mafią – odpowiedziała Luana. – Dlatego się o nas nie mówi. Zresztą informator, który nie potrafi zadbać o własne bezpieczeństwo, nie może zagwarantować, że jakakolwiek informacja będzie u niego bezpieczna.
– Nasze rodziny współpracują od wielu lat – kontynuował Lukas. – Jesteśmy głównymi klientami Luany i dbamy o to, aby nikt nie ważył się podnieść na nią ręki. Spotkaliśmy się już jako dzieci. Rodzice myśleli, że wzmocnimy ten związek, ale życie potoczyło się inaczej. – Uśmiechnął się lekko.
– Nie wytrzymałbyś z taką wiedźmą jak ja. – Zaśmiała się Luana. – Prędzej czy później sam byś się otruł.
– Nie jesteś aż taką jędzą, moja droga. Bez przesady.
– Ty tak twierdzisz, Lu – odparła. – Zresztą z tego, co się orientuję, mężczyźni Rabbii zwykle trafiają na jędze. – Roześmiała się. – Weźmy taką Różaną Zabójczynię.
Vincent zakrztusił się kolejną porcją, gdy to usłyszał. Nie widział się z Rosalie od sytuacji ze Sttünerami. Nie szukał z nią kontaktu, skoro jasno dała mu do zrozumienia, że sobie tego nie życzy. Żałował, że nie potrafił jej wtedy chronić we właściwy sposób i doszło do sytuacji, w której została ranna. To się nie powinno wydarzyć.
– O ile wiem, Różana Zabójczyni nie ma z mafią nic wspólnego. – Próbował trzymać fason.
Luana roześmiała się ubawiona.
– Wręcz przeciwnie. Już nawet pomijając znajomość Różanej z tobą, Vincencie Razanno, ta dziewucha ma wystarczająco dużo wspólnego z mafią, żeby postawić ją przed sądem.
Vincent skrzywił się wymownie. Wyglądało na to, że kolejna osoba wie więcej o Różyczce niż on, dając mu jednocześnie do zrozumienia, że kobieta nie jest tym, za kogo się podaje.
– To nie jest temat, na który chciałbym rozmawiać – warknął.
– Na pewno? Bo może cię zainteresować jej związek z niejakim Allanem Goshackiem.
Razanno poczuł napływającą falę gniewu. Starał się ją zdusić, żeby nie dać kobiecie satysfakcji. Najwyraźniej dobrze się bawiła jego kosztem.
– Nie przyszliśmy tu rozmawiać o duchach – oznajmił. – Byłbym wdzięczny, gdybyśmy zostawili tę sprawę w spokoju.
Luana miała odpowiedzieć, ale została uciszona gestem przez Lucasa, który widział, że sytuacja wymknęła się nieco spod kontroli. Nie o to chodziło przecież. Już zapomniał, że przyjaciółka miała przykry zwyczaj testowania swoich gości, których uzna za ciekawych. Właśnie dlatego uważała się za jędzę, z którą nikt nie wytrzyma. Zawsze taka była. Lubiła sobie igrać z innymi, doprowadzać ich na skraj wytrzymałości. To też przydawało jej się przy zdobywaniu informacji – obserwowała reakcje swojego celu i od razu je analizowała, żeby dopiąć swego. Była przerażającą kobietą, której udało się wyprowadzić z równowagi zwykle bardzo spokojnego Vincenta.
Razanno wyglądał na wściekłego i tak się właśnie czuł. Wystarczyło nazwisko Allana Goshacka, który wielokrotnie bruździł jego rodzinie, że można było go uznać za ich wroga numer jeden. Do dziś pamiętał, jak ludzie Goshacka porwali go i jego siostrę, Patrizię, gdy byli dziećmi. Został wtedy dotkliwie pobity przez samego Goshacka, nadal nosił na plecach brzydką pręgę po uderzeniu stalowym prętem. Gdyby nie pomoc rodziny Tovarro, możliwe, że nie byłoby go na tym świecie.
Jeszcze później wielokrotnie Goshack bruździł Razanno. Z jego powodu ojciec Vincenta niemal postradał zdrowie, a wiele interesów zakończyło się fiaskiem. Do tego wszystkiego przeciwnik miał niezwykłe szczęście czy może zdolność do wychodzenia ze wszelkich tarapatów obronną ręką. Zawsze w ostatniej chwili udawało mu się uciec, przez co dorobił się łatki ducha.
Dziesięć lat temu Allan Goshack nagle zamilkł i do tej pory nikt nie wiedział, co się z nim stało. Prawdopodobnie żył gdzieś, siedząc cicho i szykując się do kolejnego uderzenia. Vincent tylko na to czekał, chciał w końcu zamknąć tę sprawę raz na zawsze.
Przez resztę posiłku wymieniali jedynie nic nieznaczące uwagi. Głównie to Lukas i Luana mówili, wspominając stare czasy i rozmawiając o wspólnych znajomych. Zupełnie tak, jakby Rabbia nie przybyła tu w konkretnym celu. Luana zagoniła ich nawet do zmywania, zaś sama przygotowała kawę.
– Lu, chyba czas najwyższy, żebyśmy porozmawiali – powiedział Lukas, gdy zakręcił wodę w kranie po umyciu ostatnich sztućców.
– Usiądźcie więc.
Na stole prócz filiżanek znalazła się również teczka, którą Luana skądś przyniosła.
– Ze Swortą mieliście już do czynienia, choć pewnie wasz wywiad nadal niewiele ustalił. Co prawda rodzina Tovarro uzyskała nad nimi przewagę, gdy Rabbia zabiła kilku ich ważnych oficerów, ale w rzeczywistości była to tylko cisza przed burzą. Don Lorenzo pewnie nawet się nie domyśla, w jak wiele spraw była zamieszana Sworta i w jaką urosła siłę, kryjąc się w cieniu.
– Jak poważnym jest zagrożeniem? – zapytał Lukas.
– W obecnej sytuacji może zmienić porządek świata mafii – oznajmiła Luana. – I to bez najmniejszego problemu.
– Rodzina Tovarro stawi jej opór – odparł Vincent.
– Nie nieświadoma, na jaką skalę działa Sworta. I właśnie dlatego tu jesteście – powiedziała poważnie kobieta. – Ta teczka to jedyna kopia dokumentów, które demaskują Swortę. Nie ma więcej zapisów, przynajmniej poza samym trzonem organizacji. Jeśli dowiedzą się o niej członkowie Sworty, zrobią wszystko, żeby ją zniszczyć.
– Możemy przecież udostępnić te dane w Internecie – zauważył Michelle. – Reszta wydarzy się sama.
– Myślę, że Don Lorenzo by tego nie chciał. Zaczęłoby się polowanie na czarownice. Poza tym taki przekaz też można zniszczyć. Internet wcale nie jest otchłanią bez dna. – Uśmiechnęła się kobieta.
– Więc co chcesz, żebyśmy zrobili, Lu? – zapytał Lukas.
– Dostarczyli tę teczkę prosto do rąk Don Lorenza Tovarro. Oczywiście pomijając przy tym waszego przełożonego oraz Prawą Rękę.
– Mówisz tak, jakby nikomu nie można było ufać.
– Gdybyś wiedział, Lu, zgodziłbyś się ze mną bez mrugnięcia okiem.
Licavoli wykrzywił się. Nie spodobał mu się ton przyjaciółki.
– Lu, znamy się od lat. Ufam ci, ale ufam też szefowi. Posłałby nas na śmierć bez wahania, to fakt, ale nigdy nie zdradziłby rodziny Tovarro. To samo tyczy się Don Falca – odpowiedział chłodnym tonem. – Na wzgląd na naszą przyjaźń ostrzegam cię, żebyś nawet tego nie sugerowała.
Kobieta roześmiała się, jakby nie czując powagi sytuacji. To nieco zbiło z tropu zabójców.
– Tego nie zasugerowałam, Lu, ale skoro tak szybko pojawiło się u ciebie to podejrzenie, to nie ufasz im tak bardzo, jak twierdzisz.
– Lu, na miłość boską, nie pogrywaj ze mną – warknął Lukas. – Koniec zabawy. Mów, co wiesz.
– Nic więcej nie powiem, mój drogi. – Uśmiechnęła się słodko. – Co miałam zrobić, zrobiłam. Teraz wasza kolej. Ta teczka musi znaleźć się w rękach Don Lorenza i to jak najszybciej. I lepiej tam nie zaglądajcie. Dobrze wam radzę.
Po tych słowach zapadła złowroga cisza. Luana zdawała się doskonale bawić, jakby nigdy nic piła kawę, obserwując zabójców Rabbii z nonszalancją. Mężczyźni zaś analizowali jej słowa, nie będąc pewnymi, na ile należy jej wierzyć. Nie ulegało wątpliwości, że sprawa jest poważna. Może nawet poważniejsza, niż sądzili do tej pory. Należało działać.
Lukas pierwszy podniósł się z miejsca. Sięgnął po teczkę i włożył ją do przygotowanej wcześniej torby.
– Dzięki za pomoc, Lu – powiedział radośnie. – Nawet nie wiesz, jak bardzo nam pomogłaś.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Lu – odparła swobodnie. – Następnym razem przywieźć tę swoją piękność.
– Eliś nie jest moja, ale zobaczę, co się da zrobić. Vini, Michi, zbieramy się.
Luana została sama przy stole. Dopiero gdy trzasnęły za nimi drzwi, podniosła się i przeszła do saloniku. Ekran komputera rozbłysnął po jednym kliknięciu, teraz mogła obserwować ruch przy bramie swojej posiadłości. Nie miała nasłuchu, jedynie z ruchu warg wyczytała treść rozmowy członków Rabbii, którzy wsiedli do samochodu i odjechali.
Luana sięgnęła po telefon i wybrała odpowiedni numer. Chwilę czekała, nim została połączona.
– Właśnie wyruszyli – poinformowała sucho. – Jeśli nic się nie wydarzy, będą na miejscu jeszcze dzisiaj.
– Jeśli – powtórzył rozmówca. – Wiedzą, co jest w środku?
– Zapewne się dowiedzą.
– Sprowokowałaś ich.
– To tylko taki test – wyjaśniła. – Bezmózgi czy inteligentni zabójcy? Zawsze byłam ciekawa, kim naprawdę są członkowie Rabbii.
– Nikomu nie ufasz.
– Dlatego jeszcze żyję.
– I dzięki truciznom, które sama wytwarzasz.
Roześmiała się wdzięcznie. Przed tym człowiekiem ciężko było cokolwiek ukryć.
– Matka zawsze powtarzała: „Bądź kobietą niezależną od nikogo. Każdy kłamie, każdy zdradza. Tacy są ludzie".
– Twoja matka była mądrą kobietą, choć na swój sposób przerażającą.
– W końcu była wiedźmą. Tak jak ja.
– W takim razie dziękuję ci, sycylijska wiedźmo, za dzisiejszą pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Gdy tylko bramka się za nimi zamknęła, Vincent obejrzał się na posiadłość. Wyglądało jednak, że Luana ich nie odprowadziła. Przyniosło to odrobinę ulgi. Ta kobieta doprowadziła go do wrzenia zbyt łatwo, wystarczyło wspomnieć o Rosalie i Allanie Goshacku.
– To nie był dobry pomysł, żeby tu przyjeżdżać – oznajmił.
– Też nie wierzysz tej babie? – zapytał Michelle.
– Ani trochę.
– Luana jest wierna Don Tovarro – odparł Lukas.
Wiedział, że jego przyjaciółka jest trudna i dla zabawy doprowadza ludzi do szału, ale ufał jej. Powierzyłby tej kobiecie własne życie.
– Zasugerowała zdradę szefa i Falca – przypomniał Vincent. – Dwóch najbardziej zaufanych ludzi Don Lorenza. To wystarczający powód, żeby jej nie ufać.
– Luana nie zdradziłaby rodziny Tovarro, ręki, która ją karmi i chroni – upierał się Lukas.
– Wiesz, mam wrażenie, że z tymi dokumentami to jedna wielka ściema – odezwał się Michelle. – Powinniśmy je sami zweryfikować.
– Michi, nie mówisz poważnie.
– Mówię. Powinniśmy otworzyć tę teczkę i przejrzeć papiery. Jeśli są sfabrykowane, rodzina Tovarro wejdzie w pułapkę. Nie wolno nam na to pozwolić.
– Nie.
– Lukas, Michelle ma rację. Nie możemy ufać tej kobiecie i informacjom, które nam przekazała.
Licavoli spojrzał na nich gniewnie. Nie zgadzał się z ich argumentami. Luana nie zrobiłaby czegoś takiego. Doskonale wiedziała, jak ryzykowne byłoby przekazanie im fałszywych informacji. Tovarro zbyt często korzystali z jej usług, żeby tłumaczenie, że była przekonana o ich autentyczności, wystarczyło. Ryzykowałaby nie tylko swoim życiem.
– Musimy jechać – powiedział. – Inaczej samolot nam ucieknie.
Michelle zamierzał coś powiedzieć, ale Vincent go ubiegł.
– Racja, powinniśmy jechać. Nie byłoby bezpiecznie otwierać tego tutaj.
W końcu odjechali spod domu informatorki. Nikt ich nie śledził, choć ryzyko, że Sworta będzie próbowała odzyskać dokumenty bądź je zniszczyć, nadal było dość wysokie. Oczywiście, jeśli są prawdziwe. Wątpliwe, żeby Sworta zaatakowała z wiedzą, że to podpucha. Prędzej będzie im zależało, żeby Tovarro dostali te dokumenty i weszli w zastawioną pułapkę.
– Zatrzymaj samochód – polecił Vincent, gdy dom Luany był dawno za nimi.
– Vini, samolot.
– Polecimy następnym. Już zarezerwowałem bilety – oznajmił Razanno.
– Vini, Lu nie zdradziłaby Tovarro, a my nie powinniśmy zaglądać do tej teczki. Ani teraz ani nigdy. To nieprofesjonalne.
– Naszym zadaniem jest chronić rodzinę Tovarro – przypomniał Vincent. – Jeśli w tych dokumentach nie ma niczego, co mogłoby nam zagrozić, osobiście odpowiem za naruszenie tajemnicy korespondencji.
– A co, jeśli nie będziesz potrafił tego określić?
– Jeśli cokolwiek wzbudzi moje podejrzenie, przekażemy te dokumenty, komu trzeba, z odpowiednią adnotacją.
Lukas jeszcze przez chwilę się wahał, ale w końcu zjechał na pobocze i wyciągnął teczkę od Luany, obiecując sobie, że jeśli choć najmniejszy szczegół będzie stanowił zagrożenie dla Tovarro, osobiście zajmie się przyjaciółką.
Tego się nie spodziewali. Z każdą przeczytaną stroną byli coraz bardziej zszokowani. Ciężko nawet było oceniać, co może być w tym prawdziwe, bo przecież całość brzmiała jak kiepski żart.
– No chyba sobie jaja robicie – syknął Michelle. – Kto by w to uwierzył? To nielogiczne.
– Ale jasno z tego wynika, że działania Sworty są finansowane przez Tovarro – odpowiedział Vincent, marszcząc brwi.
Nie widział informacji, kto zlecał przelewy, więc trudno było wskazać winnego. Oczywiście, jeśli te dane są prawdziwe. Zniknięcie takiej kwoty nie mogło pozostać niezauważone, prędzej czy później księgowi rodziny stwierdziliby ubytki i zaczęłoby się śledztwo.
Ktoś ewidentnie zamierzał skłócić ich wewnętrznie. Pytanie, czy Luana Delucci wiedziała, jakie informacje im przekazuje. Chyba nie była taka głupia, żeby sądzić, że ot tak rzucą się sobie do gardeł. Coś w tym nie pasowało.
– Czemu mielibyśmy sponsorować własnego wroga? – zapytał głośno.
– Te kwoty... Jeśli to prawda, zdrajca stoi bardzo wysoko w hierarchii rodziny – stwierdził ponuro Michelle. – Chociaż w głowie mi się to nie mieści.
– Powinniśmy wrócić i przepytać Lu – odezwał się Lukas. – Wiedziała, co jest w teczce. Dlatego zabroniła nam tam spoglądać. Musi wiedzieć, o co chodzi.
– Nie – odparł stanowczo Vincent. – Jedziemy na lotnisko.
– Jeszcze przed chwilą byłeś gotowy ją zabić – przypomniał Licavoli z wyrzutem.
– I nadal jestem. Jednak w tej chwili musimy dostarczyć tę teczkę do Don Lorenza – oznajmił.
– Chyba nie wierzysz w te bzdury! – warknął Michelle. – Tej wiedźmie chodzi tylko o wywołanie chaosu!
– Don Lorenzo nie da się tak łatwo sprowokować. Ta teczka to dowód, że plany zniszczenia rodziny Tovarro są bliskie realizacji. Don Lorenzo musi o tym wiedzieć. Musimy być gotowi. Jedziemy, Lukas.
Niepewność towarzyszyła Rosalie od wielu tygodni. Nie lubiła tego uczucia, zmuszało ją do ostrożności przy każdym kroku i powoli wpadała w paranoję. Coraz częściej łapała się na zbyt częstym odwracaniu się przy okazji każdego wyjścia, każdy pojawiający się w pobliżu patrol policji sprawiał, że serce podchodziło jej do gardła, a każdy człowiek wydawał się wrogiem, który tylko czeka na jej chwilę nieuwagi. Podróż tramwajem z uczelni do mieszkania, choć trwała tylko dwadzieścia minut, zdawała się morderczą ucieczką, w czasie której mogła w każdej chwili zginąć. Nigdzie nie czuła się bezpiecznie. A wszystko przez Vincenta Razanno.
Nie, to nie w samym Vincencie był problem. Chodziło raczej o to nieszczęsne zdarzenie z Monachium z Matthiasem Sttünerem w roli głównej. Wiedziała, że Allan Goshack jest wrogiem rodziny Razanno, uświadomiono jej to, nim jeszcze spotkała na swej drodze Vincenta. Mafia często prowadziła politykę odpowiedzialności pokoleniowej. Mogła zostać jej ofiarą, a nie była pewna, czy Włoch jest uświadomiony, kim jest Rosalie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Tovarro chcieli przez nią dostać Allana Goshacka. Nieważne, czy to możliwe.
Właśnie tego się obawiała. Pomimo bycia Różaną Zabójczynią żyła niemal normalnie i chciała tę normalność utrzymać. Nigdy nie bawiły jej filmy akcji, a na myśl o tym, że jej życie mogło stać się czymś takim, dostawała dreszczy. Bała się, że Sttüner poinformował Rabbię o jej powiązaniach, każdego dnia zastanawiała się, czy mafia nie wpadnie do mieszkania czy na uczelnię, burząc jej azyl. Nawet jeśli Sttüner nic nie powiedział, Tovarro mogli sami zacząć drążyć. Vincent i tak wystarczająco dużo o niej wiedział. Nie była pewna, co powinna w tej sprawie zrobić.
Trochę też za nim tęskniła. Tak, sama powiedziała, że z mafią nie chce mieć nic wspólnego. To nie był świat, w którym chciałaby żyć. Jednak Vincent z tym swoim nonszalanckim uśmiechem, swobodnym stylem bycia i nienagannymi manierami oczarował ją. Była skłonna mu zaufać, nim w Monachium została wykorzystana przeciwko niemu. Wtedy łatwo przyszło obwinianie Razanno, a przecież to nie było takie proste. To prawda, gdyby nigdy się nie spotkali, gdyby nie zaprosił jej na wesele następcy Tovarro, nikt by nawet nie pomyślał, żeby wciągnąć ją w wewnątrzmafijne konflikty. Tylko tyle był winien tej sytuacji. Nie on przecież kazał ją porwać, nie on zmusił ją do oglądania gehenny Anji Sttüner, nie on złamał jej rękę, by wymusić posłuszeństwo. Słowa Eleny ukłuły mocno: „...obwinisz kogoś, kto dla ciebie był gotowy zabić trzydzieści osób, które nie mają z nami nic wspólnego". Zdążyła się już zorientować, że Rabbia zwykle działa w cieniu, atakując jedynie swój cel. Rzadko kiedy zostawiali za sobą bałagan, nie wciągali w to postronnych.
Vincent został zmuszony do pracy w całkiem inny sposób, co groziło niewinnymi ofiarami. Wszystko, by ją ocalić. Nie podobało jej się to. Żadne życie nie jest warte więcej od innych, tak nie powinno być. Sama nie miała pewności, co by zrobiła na jego miejscu, ale na pewno ogarnęłyby ją wątpliwości. Na pewno? Czy miałaby na to czas?
Vincent ją lubił. Inaczej nie zdecydowałby się na ugięcie karku przed Sttünerem. Był na to zbyt dumny. Jak cała Rabbia. Ci ludzie byli dumni i pewni siebie w każdej sytuacji, do tego posiadali przerażającą zdolność adaptacyjną. Widziała to na weselu następcy. W jednej chwili świetnie się bawili, w drugiej bezlitośnie wybijali wrogów, by w trzeciej wrócić do zabawy, jakby nigdy nic. Nic dziwnego, że nazywano ich diabłami. Byli przerażający.
Żałowała, że ona i Vincent nie są kimś innym. Kimś niezwiązanym z tym morderczym światem. Mogliby spędzać dni na rozmowach o różnych rzeczach, może nawet wydarzyłoby się coś więcej. Gdyby byli normalni, mogliby zostać dobraną parą. Tak pozostawały jej tylko marzenia, bo też była świadoma, że w innej rzeczywistości taki mężczyzna jak Vincent Razanno nigdy nie zwróciłby na nią uwagi. I ta myśl była w tym wszystkim najboleśniejsza.
Zamknęła za sobą drzwi mieszkania i odetchnęła. Dopiero tutaj czuła odrobinę bezpieczeństwa. Ludzie zostali na zewnątrz, żaden jej nie dosięgnie. Chyba że czeka w środku, co też było możliwe. Nigdzie już nie czuła się naprawdę bezpiecznie. To tylko iluzja.
Dzwonek telefonu zastał ją nad kubkiem świeżo parzonej herbaty. Usiadła w fotelu, odstawiła napój i odebrała:
– Proszę.
– Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Rosalie. – Usłyszała. – Ręka sprawna?
– Tak, już nic mi nie dolega.
– Doskonale. Takiej odpowiedzi oczekiwałem.
Alie powstrzymała się przed wywróceniem oczami. Ta udawana kurtuazja w zachowaniu mężczyzny zawsze ją złościła zwłaszcza, gdy myślała o tym, że nie może przed tym uciec, choćby bardzo chciała. Wiedziała też, co za chwilę usłyszy.
– Oczekuję cię w Brighton w ciągu najbliższych trzech dni.
– Oczywiście, ojcze.
– Do zobaczenia, Rosalie.
Schowała twarz w dłoniach. Kolejna praca, kolejne zabójstwo, którego miała dokonać. Nie chciała tak żyć, bo tłumaczenie, że robi to dla matki, już nie pomagało. Dała się wciągnąć w coś, czego tak naprawdę w pełni nie rozumiała. Miała inne wyjście? Nie widziała szansy, a zbyt szybko przekonała się, że było już za późno na zmiany. Przyjęła na siebie rolę Różanej Zabójczyni, działającej jako wolny strzelec, za którym mafia nie przepada. Stała się kimś, kogo miał zobaczyć przestępczy świat.
Coraz częściej zastanawiała się, czy nie zrezygnować, choć wiedziała, że ojczym na to nie pozwoli. W jego dłoniach była tylko narzędziem, które miało precyzyjnie wykonywać swoje misje. Nie chciał słyszeć o nieposłuszeństwie. Już dawno zlikwidował jej wszystkie drogi ucieczki. Gdyby miała choć maleńką szansę...
Porzuciła bezwartościowe rozważania. Była Różaną Zabójczynią i nic innego się nie liczyło. Czym prędzej zarezerwowała najbliższy lot do Anglii i zabrała się za pakowanie. Praca wzywa.
Rozdział 37. Stare przyjaźnie - 27.10.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top