Rozdział 33. A więc wojna

Rozdział bez korekty.

Przesada w którąkolwiek stronę zawsze kończy się źle. Zaniedbanie szkodzi tak samo jak nadmierna troska. Stąd potrzeba równowagi w każdym aspekcie życia. Poszukiwanie złotego środka nie należy do rzeczy prostych. Czasami jego osiągnięcie jest niemożliwe, przerasta nasze możliwości i miotamy się bezradnie na wszystkie strony, nie wiedząc, co ze sobą począć. Zawsze bowiem są co najmniej dwie drogi wyboru, to już jest skomplikowane, a gdy pojawia się ich więcej, presja otoczenia jeszcze pogarsza sprawę.

Odnalezienie równowagi pozwala odgonić chaos i utrzymać stan rzeczy w najlepszej opcji. Czasami brzmi to dość tchórzliwie, lecz niekiedy inne wyjście oznacza niepotrzebne konflikty, a tych przecież nikt sobie nie życzy.

W mafii też potrzeba równowagi. Różne mafie mają własne interesy kolidujące ze sobą w wielu przypadkach, nieważne, czy mówimy o sojusznikach czy wrogach. To prowadzi do konfliktów i wojen. O ile sprawa jest mała, nie trzeba się tym tak przejmować. Gorzej, jeśli taki spór ma wpływ na cały półświatek. W celu zapobiegania wielu z nich ustanowiono sojusze, a także pakty o nieagresji. Równowaga zapewniała spokój na tyle, by każdy mógł żyć według własnych zasad.

Niełatwo ją utrzymać. Wystarczy jeden nieuważny krok, by wzniecić na nowo konflikt, który udało się zażegnać lata temu i przeforsować taki stan rzeczy do nieokreślonej przyszłości. Po to są zasady, które trzymają straż nad tą kruchą równowagą, by świat mafii nie pogrążył się w pełni w chaosie.

Jednak od tygodnia cały półświatek wrzał za sprawą wydarzeń, które rozegrały się w Moskwie. Trzymająca dotychczas prawie niepodzielnie władzę nad stolicą Rosji Moskiewska Brać została poważnie uszczuplona, a w jej szeregi wdarł się chaos. Nikt dokładnie nie wiedział, co się wydarzyło czy jakie były tego przyczyny, powtarzano plotki, jednak wszyscy widzieli skutki rozpadu największej moskiewskiej organizacji.

Rzadko też tak szybko organizuje się spotkanie szefów i przedstawicieli rodzin mafijnych na neutralnym gruncie. Zwykle trwa to miesiącami, a jedna organizacja zobowiązana jest do pilnowania porządku. Jest to bowiem spotkanie, na którym panuje tymczasowy rozejm i nikt nie może wnieść broni. Wrogowie siadają przy jednym stole, by spokojnie porozmawiać o aktualnej sytuacji w półświatku. Przecież nie samą wojną żyje mafia. By zburzyć, najpierw trzeba zbudować.

Tym razem wiele procedur zostało zignorowanych na rzecz czasu. Każdy znaczący szef mafii dostał wezwanie, na które musiał się bezwzględnie stawić bądź wysłać swojego przedstawiciela. Inaczej daną rodzinę miały dosięgnąć konsekwencje zwiastujące rychły koniec organizacji. Nikt tego nie lekceważył.

W ten sposób jeden z hoteli w Zurychu na jeden dzień stał się niezdobytą twierdzą niedostępną dla zwykłych ludzi. Ochronę zapewniała niemiecka rodzina Zieglerów, ale na razie nikt nie próbował łamać postanowień spotkania. Przedstawiciele mafii przybywali tłumnie, wielu swoją ochronę kwaterowało w pobliżu, liczni starali się za jej pomocą nastraszyć innych, przypomnieć o swojej sile. Dotyczyło to głównie pomniejszych rodzin i młodych, butnych szefów, którzy dopiero pracowali na szacunek innych.

Lorenzo od dawna nie bawił się w takie ceregiele. Wykorzystał prawo do jednego towarzysza i zabrał ze sobą tylko Falca. Reszta ochrony została w hotelu przy lotnisku, czekali w gotowości, by Tovarro mogli odlecieć zaraz po zakończeniu spotkania.

Nim się ono zaczęło, sojusznicy wykorzystywali czas na luźne pogawędki bądź komentowanie obecnych wydarzeń. Wszyscy chcieli wiedzieć, o co właściwie poszło pomiędzy Tovarro a Moskiewską Bracią. Co prawda od lat te dwie organizacje nie pałały do siebie sympatią, ich interesy kolidowały na wielu płaszczyznach, a konflikt wisiał w powietrzu, ale wątpiono, czy kiedykolwiek dojdzie do bezpośredniego starcia. A na pewno nie tak nagle.

Przedstawicielem Moskiewskiej Braci był jeden z oficerów Dimitra Wasylowicza, mężczyzna po sześćdziesiątce o topornych rysach twarzy i siwej brodzie, która przysłaniała spory podbródek i opadała na duży brzuch. Już na samym początku zmierzył Lorenza nieprzychylnym spojrzeniem, które sprawiły, że Falco wzmógł czujność. Wiedział już bowiem, że w razie kłopotów tego człowieka należy zlikwidować jako pierwszego.

– Lorenzo Tovarro, twoi ludzie bez powodu wtargnęli na nasz teren i wybili naszych ludzi razem z szefem – zagrzmiał Rosjanin. – Jak to wyjaśnisz?

– Miałem pozwolić temu chłopcu na zabicie mojej podwładnej? – zapytał Lorenzo. – Co prawda, sądził, że prowokując nas w ten sposób, zniszczy Tovarro, ale najwyraźniej źle przeliczył swoje szanse. Nie mówiąc już o tym, że Moskiewska Brać od lat nęka moją rodzinę.

Falco rzucił na stół grubą teczkę z dokumentami, zaś Tovarro kontynuował:

– To dowody przeciwko Moskiewskiej Braci. Szesnaście lat temu Dimitry wynajął Kwasowego Zabójcę, by ten zabił mojego rusznikarza, Erica Salevannova, który pozwał wasze plany dotyczące wywołania wojny przeciwko mojej rodzinie. W ubiegłym zaś roku syn Dimitra zaczął nastawać na życie córki Erica, Eleny. W tej chwili Elena walczy o życie w szpitalu po tym, co Siemion wraz ze swoją świtą jej zrobili, a ty mi mówisz, Aleksiej, że nie miałem prawa reagować?

Głos Lorenza przez cały czas był bardzo spokojny, jakby rozmawiali o pogodzie, nie zaś o wojnie, ale coś w nim samym sprawiało, że wielu na sali poczuło dreszcze przerażenia na plecach. Właśnie dlatego obecny szef Tovarro cieszył się takim szacunkiem nie tylko sojuszników, ale i wrogów. Nie prestiż starej organizacji z zasadami, nie przerażająca, śmiercionośna Rabbia, ale właśnie ta powściągliwa postawa, która nigdy jednoznacznie nie mówiła, jaką decyzję podjął.

– Z powodu jednej suki zrobiliście tyle zamieszania – warknął Aleksiej. – Nawet nie jest z tobą spokrewniona.

– Zważaj na słowa. Elena jest dla mnie niczym córka i nie pozwolę jej obrażać pospolitemu alfonsowi.

– Don Tovarro – odezwał się szef sycylijskiej mafii i wieloletni sojusznik Tovarro, Antonio Cozza – sytuacja w Moskwie stała się bardzo niepewna, a to koliduje z interesami nas wszystkich.

– Każdy i tak dba tylko o własny tyłek – stwierdził Olivier LeFountolie z paryskiej mafii. – Równie dobrze możemy zobaczyć, kto w rozdartej Moskwie stanie się nową siłą przewodnią. – Uśmiechnął się perfidnie. – Brać i tak tego nie przeżyje.

– Moskiewska Brać nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa! – wrzasnął Aleksiej. – Tovarro zapłacą nam za wszystko z nawiązką!

Lorenzo wymienił spojrzenia z Falcem. Obaj doskonale wiedzieli, jak to się skończy. Innego rozwiązania nie przewidywali, nie w tym przypadku.

– A więc wojna – powiedział Tovarro i wstał. – Skoro wszystko zostało wyjaśnione, spotkanie możemy uznać za zakończone.

– Don Lorenzo, tak się nie godzi. Nie możesz zamknąć spotkania, gdy ci się podoba – odezwał się dotąd milczący szef rodziny Calvacci.

– Nie mam nic więcej do dodania, Don Vitto. Moskiewska Brać pragnie wojny, więc ją dostanie. Rodzina Tovarro nie zamierza zamiatać tej sprawy pod dywan.

Calvacci westchnął. Tak duży konflikt szkodził wszystkim, nie tylko samym zainteresowanym. Wiedział jednak, że już tego nie powstrzymają. Dla Lorenza była to sprawa honoru. Nie uderzono w interesy jego organizacji, lecz w ludzi, którzy byli szczególnie bliscy mężczyźnie. Tym razem nie zamierzał się powstrzymywać.

– W Moskwie jest wystarczająco dużo sił, żeby rozerwać Brać bez udziału Tovarro – przypomniał LeFountolie. – Nie musisz się w to angażować osobiście, monsieur Tovarro.

– Obejrzyj sobie przedstawienie, Oliverze – odparł Lorenzo. – Zapewniam cię, że resztek z tego stołu dla ciebie nie wystarczy.

Francuz momentalnie zrobił się czerwony ze wściekłości. Doskonale zrozumiał aluzję, sam sobie był winien. Nie zaatakował chyba tylko z powodu Fala, który czaił się za plecami swojego szefa.

– Kiedyś przypomnę ci twoje własne słowa, starcze – syknął pod nosem Oliver.

Lorenzo go zignorował. Nie czas na przepychanki z dziećmi, które niedawno odziedziczyły władzę i wpływy.

– Miło było was spotkać, a teraz wybaczcie, moja rodzina na mnie czeka.

Opuścił salę w towarzystwie Falca, który już wydawał dyspozycje półgłosem. Nim dotarli do drzwi, pod hotelem zaparkowała czarna limuzyna z przyciemnionymi szybami. Jeden z ochroniarzy otworzył drzwi auta, by Lorenzo nie czekał.

Postawiony krok na drugim stopniu był niczym rozkaz. Padły pierwsze, niecelne strzały w kierunku Tovarro, którzy od razu odpowiedzieli ogniem. Falco wepchnął szefa do limuzyny, od której pociski się odbijały, auto ruszyło z piskiem opon. Nie ustrzegli się jednak pościgu. Dwie rosyjskie jednostki ostrzeliwały samochód Tovarro, zupełnie nie przejmując się ulicznym ruchem. Nie były jednak w stanie dopaść przeciwnika, który sprawnie lawirował pomiędzy innymi autami i budynkami na zatłoczonych ulicach Zurychu. Kile też nie robiły na nim wrażenia, za to wprowadzały chaos w życiu mieszkańców miasta i ściągnęły uwagę szwajcarskiej policji.

W pewnej chwili samochód Tovarro zniknął Rosjanom z oczu. Przekonani, że Włosi jadą na lotnisko, rozdzielili się, by chociaż jedna drużyna dopadła szefa wrogiej organizacji. Nie mieli innego wyjścia, rozkazy Aleksieja były jasne – uciąć hydrze łeb i rzucić tę mafię na kolana. Tym bardziej się denerwował, gdy wyglądało na to, że Tovarro ich przechytrzyli.

Czarna, pancerna limuzyna przemknęła tuż przed samochodem jednej z drużyn. Głośny rozkaz „Dorwać ich!" rozpoczął pościg na nowo. Do tego na ogonie pojawiły się trzy radiowozy, mające na celu ukrócenie tego bezprawia. Teraz Rosjanie strzelali w obie strony: do przodu w kierunku Tovarro i do policji.

Limuzyna zwolniła, klucząc ulicami. To dało szansę przeciwnikowi, który wyeliminował już dwa radiowozy, a teraz zbliżał się nieubłaganie do Włochów.

– Celuj w opony! – wrzasnął kierowca.

Siedzący obok strzelec wymierzył i po raz kolejny oddał strzał. Kula wbiła się w cel akurat w momencie, gdy limuzyna wchodziła w zakręt. Huk obwieścił zniszczenie opony, kierowca stracił panowanie nad kierownicą i auto uderzyło w witrynę zakładu zegarmistrza. Posypało się szkło, pomiędzy kolejnymi salwami dało się słyszeć wrzaski przerażenia i coraz liczniejsze syreny służb.

Samochód Rosjan zatrzymał się gwałtownie. Uzbrojeni mężczyźni wyskoczyli z niego i pobiegli do rozbitej limuzyny, ignorując gapiów, których nie przepędził jeszcze strach, czy rannych znajdujących się wewnątrz zdemolowanego lokalu. Liczyły się tylko cele misji.

Szarpnięcie za klamkę otworzyło drzwi, z lufy posypał się grad kul, przed którym nie było ucieczki. Dopiero po drugiej salwie mężczyźni postanowili zajrzeć do środka.

– Kurwa, tu nikogo nie ma! – wrzasnął jeden z nich.

Rozorana ostrzałem tapicerka to jedyne, co zastali w środku. Pasażerowie i kierowca zniknęli jak kamfora. Wśród resztek zakładu też nikogo, kto odpowiadałby rysopisom, nie było.

– Co jest, do kurwy nędzy?! Gdzie oni są?!

– Jesteście aresztowani. Rzućcie broń i klęknijcie z rękami za głową. – Doszedł ich głos jednego z policjantów wzmocniony przez megafon.

W odpowiedzi Rosjanie zaczęli strzelać. Ostatni gapie zdołali uciec, ranni w zakładzie odmawiali modlitwy, sądząc, że to ich koniec, bądź byli nieprzytomni. Policja nie czekała dłużej, od nich też posypał się grad kul. Wezwana jednostka specjalna celowała dokładnie i skutecznie. Dwóch właśnie rozstawionych snajperów zdejmowało cel po celu, aż nie pozostał przy życiu nikt, kto mógłby stanowić zagrożenie.


Aleksiej był wściekły. Nie dość, że Lorenzo wykpił go przy wszystkich, to jeszcze zdołał umknąć przed zamachem. Przecież wybrał do tej roboty najlepszych ludzi, jakich Brać mogła mu teraz zapewnić.

– Durnie! Nieudacznicy! Za co ja wam, kurwa, płacę?! Gnidy zawszone!

Wściekał się, rzucając w swych podkomendnych wszystkim, co wpadło mu w ręce. Tylko jedna drużyna śmiała wrócić po nieudanej misji, a to doprowadzało go do szewskiej pasji.

– Że też przyszło mi pracować z takimi cipami! Nie dość, że Lorenzo spierdolił, to jeszcze psy ściągnęliście nam na głowy! Pojebało was?!

Nie chciał żadnych wymówek. Kazał im zabić szefa Tovarro, a teraz miał wrócić do Moskwy z uszczuploną załogą jak pieprzony przegraniec. Głowa Lorenza była warta tronu Braci. Że też pozwolił odejść takiej szansie.

– Akurat policją najmniej powinieneś się przejmować. – Usłyszał.

W drzwiach stało dwóch mężczyzn, w których rozpoznał członków Rabbii. Szatyn uśmiechał się, jakby czymś mocno rozbawiony, krótko ścięty brunet minę miał całkiem obojętną. Aleksiej zbladł. Nie sądził, że Tovarro wykona ruch tak szybko.

– Gdy brak przywódcy, szaraczki rzucają się na władzę. To dość smutne, nie uważasz, Duszku? – zapytał Lukas, lecz nie doczekał się odpowiedzi. – No tak, ty nigdy nie masz na nic zdania.

– Co tak stoicie, durnie?! – wrzasnął Aleksiej. – Zabić ich!

Nim rozkaz przebrzmiał, członkowie Rabbii ruszyli przez pokój, zostawiając za sobą trupy nadal zaskoczonych podwładnych Aleksieja. Ten wyszarpnął broń z kabury i wycelował do Fantasmy. Nie strzelił jednak. Lukas celnym kopnięciem wytrącił mu pistolet z dłoni, przy okazji łamiąc dwa palce.

– Naprawdę sądziłeś, że możesz nam coś zrobić? – zapytał, łapiąc Rosjanina za szyję. – Gdybyś nie zaatakował Don Lorenza w próżnej próbie przejęcia władzy nad Bracią, pożyłbyś kilka dni dłużej. Niestety nie możemy ci przepuścić. To się nie godzi, więc pozdrów swojego szefa w piekle.

Sprawnym ruchem skręcił mężczyźnie kark i porzucił ciało bez najmniejszego zainteresowania. Fantasma też już skończył rozprawiać się ze swoimi ofiarami. Na wielu twarzach zastygły wyrazy strachu i zaskoczenia. Nic dziwnego, skoro sądzili, że chroni ich prawo spotkania na neutralnym gruncie. To samo prawo, które godzinę wcześniej sami złamali, próbując dopaść Lorenza Tovarro. Aleksiej nie liczył się z kosztami i wściekłością pozostałych szefów, którzy musieli w trybie natychmiastowym opuścić Zurych. Układ z policją był prosty – żadnych kłopotów. Strzelanina w środku miasta nie mogła zostać zignorowana, a winnych należało ukarać.

Wieczorne wydanie wiadomości zdominowały wieści z Zurychu, w którym doszło do porachunków mafijnych. Policji udało się unieszkodliwić stawiających opór mafiosów, sprawa nadal była w toku, bowiem ucierpiało sześć postronnych osób. Wszystkie służby postawiono w stan gotowości w obawie przed kolejnymi porachunkami.


Czarne volvo zaparkowało na terenie prywatnego lotniska. Dookoła panował spokój, mimo to ochroniarz siedzący z przodu obszedł najbliższą okolicę samochodu i dopiero wtedy otworzył tylne drzwi. Najpierw wysiadł Falco, który otrzymał już wszystkie raporty włącznie z tym od Rabbii. Za nim pojawił się Lorenzo.

– Wszystko gotowe – oznajmił Falco. – Czekamy na Rabbię?

– Tak, chciałbym, żeby wrócili razem z nami.

– Oczywiście.

Weszli do budynku, która pełniła rolę wieży kontroli lotów. Na dole było pomieszczenie urządzone jako poczekalnia. Nie przypominała jednak tych na publicznych lotniskach, urządzono ją bardziej jak coś pomiędzy salonem a kawiarnią. Wygodne sofy postawione przy stolikach, kilka ładnych obrazów na jasnych ścianach, a nawet kominek, choć jedynie elektryczny. Właściciel zadbał o elegancję i komfort.

Falco przygotował kawę, mając nadzieję, że nie będą musieli zbyt długo czekać na członków Rabbii. Na własnym terytorium poczuje się lepiej, bo na razie w każdej chwili mogli zostać zaatakowani. Obce podwórko zawsze sprawiało tyle problemów.

– Nie rób takiej miny, przyjacielu – odezwał się Lorenzo, choć nie widział w tej chwili twarzy swej Prawej Ręki. – Wszystko jest pod kontrolą.

– Nie widzisz mojej miny – zauważył Falco.

– Nie muszę widzieć, żeby wiedzieć. Zawsze masz taką minę, gdy mamy stan zagrożenia i jesteśmy poza domem.

– Moim obowiązkiem jest dbać o twoje bezpieczeństwo. – Postawił przed szefem filiżankę z kawą, z drugą usiadł w fotelu.

– Pablo jest już gotowy, by przejąć władzę, gdyby coś mi się stało.

– Nawet tak nie żartuj. Poza tym jesteś pewny, że wszyscy za nim pójdą?

– Oczywiście. Będzie wspaniałym szefem, więc nie musimy się martwić o przyszłość Tovarro. – Uśmiechnął się. – Oczywiście, nie zamierzam jeszcze oddawać mu władzy. Niedawno się ożenił, a ja chcę zobaczyć wnuki.

Falco parsknął śmiechem.

– Jeśli tak zapamiętale, jak się kłócą, spędzają czas w małżeńskim łożu, to jeszcze w tym roku doczekasz się pierwszych wnucząt.

Lorenzo uśmiechnął się z nostalgią.

– Wiesz, dobrze jest mieć, z kim się czasami pokłócić – powiedział. – To też pewna forma miłości. Może niezbyt doskonała, ale czasem nie ma nic innego.

– Tęsknisz za Sarą?

– Może nie byliśmy w ostatnich latach zbyt zgodnym małżeństwem, ale teraz wiem, jak bardzo jej potrzebowałem. Nie tylko zresztą ja. Pablo i Giotto są na tyle dorośli, że sobie radzą, ale Crissi jest w wieku, kiedy potrzebuje wsparcia matki. Ja o wszystkim z nią nie porozmawiam, choćbym bardzo chciał.

– Wszyscy tęsknimy za Sarą. Nikt jej nie zastąpi.

Do poczekalni wszedł jeden z ochroniarzy.

– Don Lorenzo, Rabbia przybyła – powiedział.

– Doskonale. Przekaż pilotom, żeby przygotowali się do startu. Nie będziemy dłużej czekać.

– Tak jest.

Z Rabbią Lorenzo spotkał się już na pokładzie samolotu. Zdawali się w nieco lepszych humorach niż kilka godzin wcześniej, gdy szef Tovarro ruszał na spotkanie.

– Aleksiej nie będzie już sprawiać problemów – odezwał się Lukas. – Miejscowa policja weźmie to za kłótnię wewnętrzną.

– Dziękuję wam za waszą pracę.

– To nic takiego. Zdrowia to Eliś nie przywróci, ale przynajmniej poczujemy się lepiej.

Lorenzo uśmiechnął się krótko. Wszyscy chcieli, żeby Elena ocknęła się w świecie, gdzie Moskiewska Brać będzie już tylko historią.


Miarowe pykanie aparatury i oddech zaburzały ciszę sali. Rytm się zmienił, powoli otworzyła sklejone snem powieki. Obraz początkowo był niewyraźny, tylko jakaś plama, która z czasem stała się białym sufitem. Gdzie była? Jak długo spała? Nie potrafiła określić. Wiedziała tylko, że to nie cela w rezydencji Wasylowicza.

Z trudem poruszyła głową, żeby się rozejrzeć. Aparatura medyczna, prosty wystrój. Zrozumiała, szpitalna sala. Najwyraźniej została ocalona, bo raczej wróg nie przejmowałby się jej stanem zdrowia.

W zasięgu spojrzenia dostrzegła jeszcze coś. Zresztą im bardziej wracało jej czucie, tym lepiej czuła, że nie jest w łóżku sama. Obok spała jasnowłosa sylwetka z nosem opartym o jej ramię. Z trudem wygięła usta w uśmiechu. Tylko on był na tyle bezczelny, by władować się rannej do łóżka.

Chciała coś powiedzieć, ale nie dała rady. Gardło miała suche jak pieprz, język też jej nie słuchał. Była na to zbyt słaba, ociężała. Mogła tylko patrzeć i czekać, aż ktoś przyjdzie.

Fabio zmarszczył brwi przez sen. Coś go obudziło i w pierwszej chwili nie miał pewności, co to takiego. Dopiero kilka sekund później dotarło do niego, o co chodzi. Oddech i puls Eleny zmieniły się.

Poderwał się do góry, nim zrozumiał, że to nie oznacza pogorszenia stanu kobiety. Dwa szare spojrzenia spotkały się, a oni pozostali w bezruchu przez kilkanaście sekund, które Furpii zdawały się wiecznością.

– Ty kretynko – warknął.

Zsunął się z łóżka, zakładając buty. Elena chciała go zatrzymać, ale ledwo mogła poruszyć palcami zdrowej ręki. O mówieniu nawet nie było mowy.

Fabio musiał dostrzec to w jej spojrzeniu, bo uśmiechnął się krzywo.

– Idę po lekarza, głupia – mruknął. – Leż i nie próbuj niczego głupiego.

Zostawił ją, ale zatrzymał się na korytarzu i oparł o drzwi. Sam nie wiedział, co go tu jeszcze trzyma. Powinien wezwać lekarza, żeby zbadali Elenę i upewnili się, że niebezpieczeństwo minęło. Dlaczego więc stoi tu jak kołek i zaczyna się telepać? To do niego niepodobne.

Ulżyło mu, naprawdę mu ulżyło, gdy zobaczył jej szare oczy wpatrzone w niego. Żyła, była przytomna, reagowała. Mógł przegonić strach, uspokoić się i zacząć się na nią wściekać za bezmyślność.

– Wszystko w porządku? – zapytała przechodząca obok pielęgniarka. – Dobrze się pan czuje?

Spojrzał na zaniepokojoną kobietę i złapał się na pytaniu, jak w jej oczach musiał wyglądać, skoro pyta go o takie rzeczy.

– Tak, ze mną tak – odpowiedział nieco automatycznie. – Elena się obudziła.

Wszystkie potrzebne badania trwały dość długo. Zmęczyły Elenę, która nadal potrzebowała czasu, aby dojść do siebie. Nic dziwnego, że zaraz po powrocie na salę przysnęła. Choćby chciał, Fabio nie mógł jej za to winić. Jeszcze trochę czasu spędzi w szpitalu, potem też nie wróci od razu do obowiązków, ale zostanie wysłana na urlop. Don Lorenzo dostałby szału, gdyby pozwolili sobie na takie lekceważenie jej zdrowia.

Przyglądał się twarzy Eleny. Wyglądała trochę lepiej niż dwa tygodnie temu, gdy znalazł ją w tamtej obskurnej celi. Nadal była blada i posiniaczona, ale rany się goiły. To samo dotyczyło połamanej ręki i postrzelonego brzucha. Lekarze byli dobrej myśli, skoro największe niebezpieczeństwo minęło. Będzie żyć, to najważniejsze.

Przełożył jej pasmo włosów za ucho. Dawno nie widział jej tak nieporządnej. Dbała o siebie, swój wygląd, bo przecież w ten sposób też reprezentowała rodzinę Tovarro. Lubiła ładnie wyglądać, była próżną kobietą i pewnie urągało jej, że fabio widzi ją w takim stanie.

Odwrócił się, gdy usłyszał pukanie. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Lorenzo. Krok za nim Fabio dostrzegł Falca, który rzadko opuszczał bok swego szefa poza rezydencją Tovarro.

– Mogę wejść?

– Oczywiście, Don Lorenzo. – Fabio podniósł się z łóżka, na którym siedział mimo sprzeciwu pielęgniarki. – Dziękuję za odwiedziny i poświęcony czas.

– Nie tak formalnie, Fabio. – Lorenzo uśmiechnął się ciepło. – Słyszałem, że Elena się obudziła.

Falco postawił kosz z owocami na stoliku przy łóżku i wycofał się taktownie na korytarz. Zresztą miał sporo pracy, niemal przez cały czas odbierał i wykonywał telefony. Tylko by przeszkadzał.

– Tak, tuż przed południem – odpowiedział Fabio. – Zasnęła, gdy tylko wróciła z badań.

– Nie śpię. – Usłyszeli jej cichy, nieco jeszcze zachrypnięty głos. – Unikam durnych pytań.

Elena otworzyła oczy i spróbowała się podnieść do nieco wygodniejszej w tej chwili pozycji. Nie dała jednak rady i to Fabio musiał jej pomóc.

– Durna to jesteś ty – warknął. – Zawału idzie przez ciebie dostać.

– Nikt nie każe ci tu siedzieć – odparowała.

– Jak cię zostawię samę, znowu coś odpierdolisz. Zawsze się tak kończy. Za kogo ty nas w ogóle masz?

Elena odwróciła spojrzenie. Wiedziała, że Fabio ma prawo być zły. Świadomie złamała obietnicę i skończyło się to w ten sposób. Nie był też jedyną osobą, którą to uderzyło.

– Fabio, wystarczy – odezwał się Lorenzo. – Najważniejsze, że Elena do nas wróciła. Reszta się nie liczy. Jak się czujesz? – zwrócił się do Salevannov.

– Jak na kogoś, kogo niemal zabili, całkiem nieźle, ale to zasługa środków przeciwbólowych – odparła. – Przepraszam, wujku. Sprawiłam wam wiele problemów i trosk, naraziłam też rodzinę na wojnę z Moskiewską Bracią.

– A żebyś wiedziała – warknął Furpia. – I nie myśl sobie, że głupie „przepraszam" cokolwiek zmieni.

– Nie obwiniaj się, Elenko. Wiele w tym mojej winy, mojego niedopatrzenia. Jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy, niekiedy myśląc, że robimy coś w imię tego, w co wierzymy.

– Don Lorenzo – sprzeciwił się Fabio.

– Wojna z Bracią i tak w końcu by wybuchła. Od lat byliśmy w stanie zawieszenia, chcąc zadbać o interesy swoje i naszych sojuszników. Twoja wyprawa tylko wszystko przyśpieszyła. Byliśmy na to gotowi.

– Damy radę? – zapytała.

– Oczywiście. Brać z uciętym łbem niewiele może zrobić. Nie są tak zorganizowani, jakby chcieli. Odkąd nie ma szefa, wyniszczają się wewnętrznie, więc ich zewnętrzne ataki nie są zbyt skuteczne.

Nie zamierzał mówić jej teraz, ile dodatkowych konfliktów rozniecono przez ostatnie dwa tygodnie. Jedno zdarzenie uruchomiło efekt domina, ale sytuacja nadal była pod kontrolą. Nie trzeba było jej tym martwić.

– Rozumiem – powiedziała tylko.

– Potrzebujesz czegoś?

Pokręciła głową. Lekarze dbali o to, aby miała odpowiednią opiekę. Niczego jej nie brakowało, a nie miała też sił na rozrywki. Najchętniej przespałaby jeszcze kilka dni, co trochę ją zdziwiło – spała przez ostatnie dwa tygodnie. Najwyraźniej organizm potrzebował jeszcze czasu na regenerację.

– Na pewno nie jesteś zły? – zapytała.

– Oczywiście, że nie. Nie mam powodu, by się na ciebie gniewać.

– Nie posłuchałam cię – przypomniała.

– I mam się złościć, że podjęłaś samodzielną decyzję? Może mi się to nie podobać, ale jesteś dorosła i nie mam prawa ci rozkazywać. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo, nie urażając twojej dumy. Nie martw się o nic, Elenko. Teraz musisz skupić się na powrocie do zdrowia.

– Przepraszam. Moja duma skomplikowała wiele spraw.

– Jesteśmy tylko ludźmi. Mamy prawo się mylić i popełniać błędy. Najważniejsze to wyciągać z nich wnioski. Odpoczywaj i o nic się nie martw. Fabio, powierzam ci opiekę nad Eleną.

– Oczywiście, Don Lorenzo. Już ja ją przypilnuję.

Spojrzał przy tym na kobietę w dość jednoznaczny sposób. Elena mogła tylko odwrócić wzrok.

– Fabio, nie bądź dla niej zbyt surowy. Nie tego teraz potrzebuje – powiedział poważnie Tovarro.

– Oczywiście, Don Lorenzo. Jak sobie życzysz.

Tovarro uśmiechnął się pobłażliwie i zostawił ich samych. Nie potrzebował słów potwierdzenia, żeby wiedzieć, że jeszcze nie załatwili tego pomiędzy sobą. Znał ich, wściekłość Fabia była efektem troski o partnerkę i bezsilności, która towarzyszyła mu przez ostatnie dwa tygodnie. Im szybciej to z siebie wyrzuci, tym lepiej.

Para została w niezręcznej ciszy. Fabio uparcie wpatrywał się w partnerkę, czując narastającą wściekłość. Ulżyło mu, że się ocknęła, ale nadal był na nią zły za złamaną obietnicę.

– Przepraszam – powiedziała cicho.

– Co mi po twoich przeprosinach, skoro za chwilę zrobisz to samo? – warknął. – Obiecałaś, że nigdy więcej nie pójdziesz sama po zemstę, i z premedytacją ją złamałaś. Kim ja dla ciebie jestem?! – wrzasnął.

– Najcenniejszą, najbliższą osobą, której nie chcę stracić – szepnęła.

– Gówno prawa. Nawet nie pomyślałaś, co ja czuję! Myślisz, że co?! Że nie obeszło mnie, że zdychałaś tu przez dwa bite tygodnie?! Osiwieję przez ciebie, do kurwy nędzy! Ty kretynko! – Opadł na kolana, opierając się o skraj łóżka. – Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałem – szepnął. – Czemu się na mnie nie wesprzesz? Czemu nie możemy zrobić tego razem? Chcę tylko, żebyś była u mojego boku, żebyś mi ufała, nawet jeśli czujesz się słaba. Czy żądam zbyt wiele?

Ta bezradność w jego głosie uderzyła ją bardziej niż gniew i przekleństwa. Nigdy dotąd nie widziała go tak... Nie znalazła słów, które mogłoby określić to, co właśnie widziała.

Splotła palce zdrowej ręki z jego. Fabio nie podniósł jeszcze głowy.

– Zawsze się na tobie wspierałam, a ty zawsze widziałeś we mnie kogoś, za kogo musisz brać odpowiedzialność. Wkurzało mnie to, bo chciałam iść obok ciebie – powiedziała. – Żebyś nigdy więcej nie musiał się na mnie obracać. Przepraszam, że robię to samo. Nie jestem tak opanowana, jak sądzą wszyscy dookoła. Chcę, żebyś był ze mnie dumny, bym mogła z uniesioną głową kroczyć obok ciebie.

Wskoczył na łóżko i przytulił ją do siebie z odrobiną desperacji, jakby się bał, że za chwilę mu zniknie.

– Więc nie zostawiaj mnie z tyłu, kretynko – szepnął jej do ucha. – To u mojego boku jest twoje miejsce, a nie w szpitalnej sali, do której nawet nie chcą mnie wpuścić. Nie w obskurnej celi z durniami, którzy nawet nie wiedzą, kim naprawdę jesteś. U mojego boku. Nieważne, jakie popełniasz błędy i co inni o tym myślą. Gdy nie dajesz rady, wesprzyj się na mnie. Daj się ochronić. Wtedy wszystko będzie na swoim miejscu.

Schowała twarz w jego ramieniu, żeby stłumić szloch. Pozwolił jej na to, bo były to także jego łzy ulgi. Wreszcie miał ją w ramionach, żywą, choć poranioną. Teraz będzie już dobrze. On będzie mógł skupić się na wytępieniu tych wszystkich, którzy przyczynili się do jej stanu, a Elena wyzdrowieje i będzie jak dawniej. Tylko to się liczyło.


Rozdział 34. Nie wierzę w bezinteresowność - 6.9.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top