§ 7
Czyny ludzi są niczym ślady stóp na pustyni.
Guy Gavriel Kay -"Lwy Al-Rassanu"
— To musi być dla pani bardzo przykre doświadczenie, prawda? – zapytał ni z tego, ni z owego Barden, wprawiając wszystkich w konsternację.
— To znaczy, co? – Beznamiętny ton, podszyty kpiną wyciekał z kobiety siedzącej na miejscu dla świadków.
Wyglądała jak posąg, przez prawie całe przesłuchanie. Jednak w tej chwili widać było, jak powoli traci nad sobą panowanie. Minęło prawie pół godziny, w ciągu którego szef Cordelii zadawał pytania, jakby lista ich nie miała końca. Nawet sędzina zaczynała mieć wszystkiego dość, ale zapewne dobrze już znała metody pana mecenasa, gdyż mu nie przerywała.
— Bycie tylko sekretarką, podczas gdy tak naprawdę wszystko dostaje była żona pani kochanka. Przepraszam, znaczy się, szefa – powiedział ze skruszoną miną, gdy udał przejęzyczenie. Wiedział jednak, że dla osób pokroju panny Sleiden to wystarczy. Była płytką i wyrachowaną materialistką. Takie nie znoszą nawet insynuacji na temat przechodzących im koło nosa okazji.
Prychnęła i w jednej chwili zniknęła maska urażonej niewinności. Właśnie miała pokazać w całej okazałości, jaka jest naprawdę. Ach, ta stara, dobra frustracja – pomyślał Matt z trudem powściągając uśmiech.
— Poświęciłam cały mój czas, a co otrzymałam w zamian? Powiem panu co – nic! A zrobiłam wszystko, czego chciał! Podłożyłam nawet te pieprzone narkotyki!
— Devon, zamknij się! – krzyknął Kennet Greyson, wstając gwałtownie ze swojego miejsca. Na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia.
— Panie Benton, proszę o wyprowadzenie pana Greysona – powiedziała spokojnym głosem sędzia Kalah.
Potężnych rozmiarów strażnik wyciągnął szamoczącego się byłego męża klientki Matta. Matthew spojrzał na sędzię, czekając aż da znak na kontynuowanie przesłuchania, co po chwili uczyniła.
— Kto wymyślił cały plan? Pani, czy szef?
— Nic więcej nie powiem.
— Och, nie ma sprawy. Powiedziała już pani wystarczająco dużo, by przeprowadzić odrębne postępowanie. Tym razem, to pani będzie jednak zasiadać na ławie oskarżonych. Pani szefowi, jak zwykle, wszystko się upiecze. W końcu zawsze wychodzi cało z każdego szwindla – zaznaczył beznamiętnie.
— Sprzeciw! Mecenas zastrasza świadka! – wykrzyknął Bennet, adwokat Greysona.
— Wysoki Sądzie, ja nie widzę, by świadek był zastraszony. Powiedziałbym, że raczej skory do wylania swoich żalów na nieodżałowania godne pogardy zachowanie własnego szefa – ciągnął Matt zupełnie niezrażony groźnymi pomrukami Mortimera Benneta.
— Bennet, spokój! Sprzeciw oddalony. Barden, bez poetyki na mojej sali. To nie kółko teatralne, tylko rozprawa. – Sędzia Kalah zmierzyła Matta srogim spojrzeniem, po czym pokazała mu dłonią, by kontynuował przesłuchanie.
— Proszę o wybaczenie, wysoki sądzie. Zatem, panno Benton, czy to był pani pomysł, by wrobić w prochy moją klientkę, czy też kogoś innego? – zapytał Matthew.
— Wszystko wymyślił Kenn. Chciał się pozbyć żony, bo mu mieszała w interesach. Gdybyście tylko zobaczyli jego księgi. Federalni mieliby roboty na wiele miesięcy.
— Czy potwierdza pani, że moja klientka nie brała narkotyków ani nie była w ich posiadaniu w czasie ciąży i gdy już urodziła?
— Tak, była czysta jak łza. Za to jej mężulek obracał się w zafajdanych kręgach. – Kobieta mówiła z wyraźnym jadem w głosie. Jednak bardziej w tej chwili chciała pogrążyć niewiernego kochanka i samej uniknąć kary.
— Jest pani niezwykłą kobietą interesów – uśmiechnął się krzywo, następnie zwrócił do sędzi – Nie mam więcej pytań.
— Mecenasie? – Kalah zwróciła się do adwokata Greysona, który wyglądał teraz jakby był na skraju zapaści. Po chwili pokręcił tylko przecząco głową, na co sędzia mówiła dalej – cóż... w świetle nowych okoliczności postanawiam odroczyć sprawę o miesiąc w trakcie którego zostaną przenalizowane ponownie zebrane dowody. Myślę, że powinien pan mecenasie Bennet pouczyć swojego klienta o grożącej mu odpowiedzialności za fałszywe składanie zeznań, podłożenie i sfałszowanie dowodów oraz oszustwo wymiaru sprawiedliwości dla osiągnięcia własnych korzyści. Ogłaszam koniec posiedzenia.
Wszyscy zgromadzeni na sali sądowej powstali gdy sędzia wychodziła z pomieszczenia. Matthew dawno nie czuł takiej satysfakcji jak dzisiaj. Może ta sprawa jest zwrotem w ich ciągłych porażkach w ostatnich miesiącach? Miał taką nadzieję. Do jego głowy wkradła się nieproszona myśl, że może ich nowa praktykantka stała się swego rodzaju czterolistną koniczyną. Od razu wyrzucił tę niedorzeczność z zmęczonego najwyraźniej umysłu. Tak! Najlepiej było zrzucić to na przemęczenie.
Zebrali swoje rzeczy i wyszli na zewnątrz budynku. Z oddali widać i słychać było wrzeszczącego byłego męża jego klientki. Naprawdę współczuł Mortiemu. Reprezentować taką mendę jest zawsze najgorzej. Walka z własną etyką i moralnością jest wtedy najbardziej wyraźna i groźna dla własnego sumienia.
Gdy pożegnał klientkę zapewniając, że będą w kontakcie ruszył do samochodu. Gdy już miał usiąść za kierownicą, poczuł jak wibruje mu telefon w kieszeni. Spoglądając na ekran miał ochotę zawyć. Z głębokim wdechem odebrałem czekając aż zacznie się przedsionek piekła.
— Matthew, jesteśmy w szpitalu...
Słowa matki zlały się w jeden, bezrozumny bełkot. Zachwiał się, zupełnie jakby ktoś przywalił mu w głowę łomem. Skoro do niego dzwoni, może chodzić tylko o jego małą córeczkę. Nie zniesie tego, jeśli coś jej się stało. Jest dla niego całym światem. Nie potrafił się wyrwać z otumanienia w jakie wpadł. Nagle poczuł, jak ktoś wysuwa z jego bezwładnych palców telefon. Zdążył tylko dostrzec pełne troski błękitne spojrzenie, zanim został bezceremonialnie wepchnięty do samochodu na siedzenie pasażera.
...
Gdyby nie zobaczyła na własne oczy, jak jej szef zamiera niczym rażony piorunem, a z jego twarzy odpływają wszelkie kolory, nigdy by w to nie uwierzyła. Przecież ten człowiek zdawał się być jakby wykuty w skale. Beznamiętny, oschły, twardy niczym stal. Teraz jednak wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Cordelia w mig zrozumiała, że musiało się stać coś bardzo poważnego. Widziała już kiedyś podobną reakcję. Teraz jednak nie mogła dopuścić do tego, by przeszłość znów wyszła ze swoich ciemnych kątów jej pamięci. Podeszła do Bardena i odebrała z jego omdlałej ręki telefon przysuwając do ucha, jednocześnie kierując postawnego mężczyznę na drugą stronę samochodu. Wepchnęła go na siedzenie pasażera, szybko zajmując miejsce kierowcy.
— Dzień dobry. Przy telefonie praktykantka pana Bardena. Czy mogę wiedzieć co się stało. Mój szef w tej chwili jest chyba w szoku – powiedziała, przyglądając się pasażerowi.
— Mówi Leonia Barden, matka Matthew. Niech pani go przywiezie do Beth Israel. Jesteśmy na trzecim piętrze, oddział dziecięcy – powiedziała poważnym tonem kobieta.
— Będziemy za dziesięć minut. – Po tych słowach Cordelia się rozłączyła, włączając się z piskiem opon do ruchu.
W jej umyśle niczym tornado wirowały szalone myśli ukazujące przeszłość, o której pragnęła zapomnieć. Oddział dziecięcy... To może oznaczać tylko jedno – jej szef ma dziecko. W sumie, nie powinna być tym zaskoczona. Przystojny facet, praktycznie zawsze jest zajęty. Zmylił ją jedynie brak obrączki na jego palcu. A może nie jest żonaty? Ach, powinna skupić się na drodze, zamiast na mężczyźnie od którego zależała jej przyszłość w kancelarii. Ten człowiek jest dla niej zakazany z wielu powodów. Najważniejszym był ten, że to jej ewentualny pracodawca. Łączenie pracy i życia prywatnego nigdy nie wychodziło nikomu na dobre. Zatem postanowione. Robi dziś tylko przysługę swojemu szefowi. Tak. Nic więcej. Jasne – zakpił gdzieś z tyłu jej głowy głosik.
Szybko dojechali na miejsce. Cordelia zręcznie zaparkowała jak najbliżej wejścia. Zgarnęła wciąż omdlały tyłek Bardena i pociągnęła go ku drzwiom. Ciekawa była jak długo jej szef będzie w szoku. Cóż, może jak zobaczy swoje dziecko, to wyjdzie z tego zamroczenia. Musieli zabawnie wyglądać, gdyż każdy przechodzić z rozbawieniem im się przyglądał. Wsiedli do windy i po krótkiej jeździe znaleźli się na oddziale dziecięcym. Cordelia błyskawicznie rozpoznała wyprostowaną, sztywną i pełną wdzięku kobietę. Swoją postawą przypominał ją syn. Cóż, może akurat nie w tej chwili – pomyślała spoglądając na ledwie przytomnego szefa. Czyżby nigdy do tej pory jego dzieciak nie trafił do szpitala? Całkiem możliwe po jego reakcji. Czyli czekało ją przejęcie rozmowy. Dobra, zrobi to dla swojej kariery.
— Pani Barden? – zapytała grzecznie. Kobieta zlustrowała ją od góry do dołu kilka razy, jakby poddała ją szczegółowej analizie. Chyba wyobrażała sobie ją zupełnie inaczej, gdyż po jej twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia. – Cordelia Weston. Rozmawiałyśmy przez telefon. Przywiozłam pani syna, bo najwyraźniej jest w szoku i nie był w stanie prowadzić.
— Miło mi poznać, panno Weston – przy „pannie" wyraźnie Dilly usłyszała pytanie w głosie tej cholernej matrony. Już współczuła Mattowi takiej matki. Najwyraźniej kobieta bardziej przypominała wszystkie podłe, wywyższające się baby, które musiała znosić jako dziecko, niż sądziła.
— Matthew, Olivia jest teraz badana przez lekarza – zwróciła się teraz do syna, który nadal był w jakimś innym wymiarze i chyba nie bardzo kontaktował, co się wokół niego dzieje. Cordelia przewróciła oczami na jego totalny brak reakcji, poza wzdrygnięciem się, jakby podsunięto mu pod nos jakąś obrzydliwość.
— A dlaczego w ogóle trafiła do szpitala? – zapytała Dilly, po głębokim westchnieniu.
— Zaczęła wymiotować krwią. Zupełnie nie wiem, co się temu dziecku stało – odparła Leonia najwyraźniej z właściwą sobie nonszalancją. – Mówiłam Florence, że pewnie to nic takiego, ale... cóż, w końcu pojawiłyśmy się tutaj.
— To nie jest nic takiego, kiedy dziecko pluje krwią Leonio! – wykrzyknęła kobieta, która właśnie do nich podeszła, pewnie rzeczona Florence. – Jesteś bezduszna! Zupełnie nie rozumiem jak Matt może zostawiać pod twoją opieką to bezbronne dziecko!
— Jak śmiesz! To moja wnuczka! – oburzyła się matka Bardena.
Cordelia spojrzała na szefa, który nadal stał niczym posąg. Postanowiła jeszcze raz wziąć sprawy w swoje ręce, gdy z sali pod którą stali wyszedł lekarz. Spojrzał na rozgrywającą się przed nim scenę, następnie skierował swój wzrok na nią i odrętwiałego Matta.
— Państwo Barden, jak mniemam. Zapraszam do środka, a panie proszę o pozostanie w poczekalni. – Zanim zdążyła wyprowadzić lekarza z błędu, wszedł z powrotem do pokoju. Z rozdrażnionym westchnieniem, pociągnęła tego cholernego, otumanionego faceta do jego dziecka. Nie zwracała nawet uwagi na zszokowane miny kobiet, które pozostawili za sobą.
— Proszę państwa, Olivia ma się teraz dużo lepiej. Okazało się, że przez przypadek starała się połknąć ostrą zabawkę przypominającą ciasteczko. Przyznam, że najchętniej zrównałbym z powierzchnią ziemi wszystkich oszustów sprzedających takie badziewie – perorował lekarz. – Dziewczynka nie może być sama przez najbliższe dwa tygodnie. Proszę zwracać uwagę na to, jak się zachowuje, szczególnie podczas posiłków, które muszą być płynne aż do następnej kontroli za tydzień. Wtedy postanowimy, czy można już podawać jej zwykłe jedzenie.
Do pokoju weszła pielęgniarka z koszyczkiem pełnym jakiś preparatów i strzykawek. Mała dziewczynka leżąca w ogromnym szpitalnym łóżku zaczęła z przerażeniem wciągać gwałtownie powietrze. Była śliczna. Miała piękne blond loczki okalające jej jeszcze pyzatą, dziecięcą buzię. Duże, niebieskie oczy zapewne zawdzięczała ojcu, tak jak pełne usteczka.
Cordelia bezwiednie puściła szefa, który się lekko zatoczył i podeszła do dziewczynki. Usiadła przy niej na łóżku i pocieszająco objęła. Kątem oka dostrzegła uśmiech na twarzach personelu medycznego.
— Musimy zrobić zastrzyk. Potem możecie ją zabrać do domu – odparł lekarz wypisując kartę. Spojrzał jeszcze na Bardena i klepnął go mocno w plecy. To chyba go otrzeźwiło bo rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu. – A pan niech się nie martwi. Córeczce nic nie będzie. Za chwilę będzie pan mógł odebrać wypis i zabrać rodzinę do domu.
Pielęgniarka zrobiła dziecku zastrzyk i wyszła razem z lekarzem. Cordelia czuła na sobie wzrok Matthew, jednak po raz pierwszy była zbyt speszona by podnieść własny. Dziewczynka wtuliła się w nią niczym małpka. No i jakże miała jej odmówić, kiedy jej ojciec dopiero przytomnieje? Wiedziała jak ważne dla tak małego dziecka jest poczucie, że ktoś się o nie troszczy. Do tej pory miała w pamięci swój pierwszy pobyt w szpitalu i przerażenie jakie ją ogarnęło gdy nie było tam jej rodziców.
— Cześć Olivio. Jestem Cordelia i pracuję z twoim tatą. Jak się czujesz? – zapytałam łagodnie wpatrującą się we mnie dziewczynkę.
— Cześć. Boli mnie. Skąd wiesz jak się nazywam? – Jej śliczne oczka jaśniały mądrością, której nie spodziewałaby się po tak małym dzieciaku.
— Lekarz mi zdradził. – Mrugnęła do niej okiem, czym małą rozbawiła. Skierowała swoje oczy na ojca, który podszedł właśnie bliżej.
— Witaj kwiatuszku – wydusił z siebie z taką miłością, że na chwilę stanęło jej serce. W życiu by nie przypuszczała, że Barden może być tak delikatny i uczuciowy. Cóż... dziecko wyzwala w człowieku niesamowite emocje, najwyraźniej nawet w takim twardzielu.
— Dobra. Moja misja zakończona – powiedziała wstając, delikatnie wyswobadzając się z objęć dziewczynki, by nie zrobić jej żadnej krzywdy. Zerknęła na szefa, który przyglądał mi się intensywnie. – Ma pan dla mnie coś do zrobienia? Mam coś przekazać w kancelarii?
— Nie... Poczekaj, zaraz dostaniemy wypis i zawiozę cię tam. – Wyraźnie wrócił już do siebie i swojego bezosobowego, zimnego tonu.
— Nie trzeba. Wezmę taksówkę, a pan spokojnie zajmie się córką. – Dawno względem nikogo nie stosowała swojego twardego, nieznoszącego sprzeciwu tonu. Teraz jednak poczuła, że musi się jak najszybciej uwolnić od tej beztroskiej, rodzinnej atmosfery zanim do jej pieprzonego mózgu nie zaczną napływać nieproszone i niepotrzebne jej w tej chwili myśli.
...
— Dziękuję – mruknął Matt, zanim Cordelia wyszła z pokoju w którym leżała jego córka. Posłała mu oficjalny uśmiech, skinęła w odpowiedzi głową i zamknęła szybko za sobą drzwi.
Powoli docierało do niego wszystko, co się właśnie wydarzyło. Gdyby nie ta dziewczyna, nie dotarłby tutaj tak szybko. Pewnie nie wiedziałby też co powiedzieć przez przerażenie jakie go ogarnęło, paraliżując całkowicie pierwszy raz w życiu. Ogarnęła go panika w chwili gdy usłyszał, że Olivia trafiła do szpitala. Czuł, jakby cały jego świat nagle runą wraz ze wszystkimi murami, które latami wokół siebie budował, aby być odpornym na takie sytuacje, a i tak najwyraźniej na nic mu się zdało. Nie znosił tego uczucia bezradności, które mu towarzyszyło dzisiaj w szpitalu. Wszystkim zajęła się panna Weston, za co był jej ogromnie wdzięczny. Nawet poradziła sobie z jego wszędobylską matką, co było doprawdy niezwykłym wydarzeniem. Naprawdę nie potrafił rozgryźć tej dziewczyny. Wyraźnie widział jak zachowywała się przy jego córeczce. Tak powinna traktować małą jej matka, gdyby myślała o dziecku, zamiast o swoich przyjemnościach. W pewnym momencie dojrzał w oczach Cordelii błysk bólu, który zniknął tak szybko jak się pojawił. Następnie przybrała oficjalną postawę i błyskawicznie usunęła się z pokoju. Teraz jednak nie był to odpowiedni czas na zastanawianie się nad zachowaniem swojej praktykantki.
Odebrał wypis oraz wszelkie zalecenia i zabrał Olivię do domu. Musiał na swoje nieszczęście znosić nieproszone rady matki, które go bardziej wzburzały niż najbardziej upierdliwy prokurator z jakim miał do czynienia. Nie odezwał się do niej od chwili, gdy wyszedł ze szpitalnego pokoju wraz z córką na rękach. Miał jej serdecznie dość.
Gdy tylko położył Olivię do łóżka, przeczytał cztery jej ulubione bajki, udał się do gabinetu. Na jednym z foteli ujrzał czytającą jakąś książkę Kate. Nawet nie był zdziwiony jej obecnością w jego domu. Odkąd pamiętał, traktował ją jak siostrę. Z tego też powodu, martwił się jej przyszłością. Nalał sobie brandy, po czym ciężko opadł na swój fotel.
— Jak Livi?
— Dobrze, jak na to co jej się przydarzyło. Najwyraźniej było to tylko pęknięte naczynko i szybko się zagoi – odparł ze znużeniem. – A co ty robisz w moim domu?
— Chciałam przedstawić ci pewną propozycję – zaczęła niepewnie Kate, odkładając książkę. Gdy skinął głową zachęcając do kontynuowania, westchnęła i wydusiła z siebie – mogłabym opiekować się Livi, zamiast twojej matki. W ten sposób ci się odwdzięczę za to, że mi pomagasz ze szkołą, a ty będziesz miał z głowy tę harpię.
— A co ze szkołą tu, na miejscu? Nie pomyślałaś, by w Bostonie dokończyć studia?
— Nie mogę pojawić się w środku roku. Zacznę od nowego roku. Proszę, zgódź się.
— Niech ci będzie. O ile zgodzi się na to wszystko Elliot – zaznaczył. Czuł w samych trzewiach, że właśnie wpakował się w ruchome piaski, które już niedługo go całkowicie wciągną do środka piekła, jaki mu zgotuje to diable.
Beth Israel Deaconess Medical Center – jest to jeden z najlepszych szpitali klinicznych w Bostonie w stanie Massachusetts.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top