§ 6
Przeznaczeniem każdego jest realizacja kłamstwa, jakie ucieleśnia, osiągnięcie stanu, w którym jest się już tylko zużytym złudzeniem.
Emil Cioran
— Czy ty widzisz to samo co ja? – zapytał zszokowany Elliot, podnosząc wzrok na przyjaciela, który nanosił ostatnie poprawki w pozwie. Matt spojrzał na niego nic nie rozumiejąc.
— To znaczy co? – podał mu jedno ze sprawozdań przygotowanych przez trójkę praktykantów.
Matthew zagłębił się w lekturę robiąc coraz bardziej zaskoczoną minę. W końcu, gdy dotarł do ostatniej strony, ponownie spojrzał na Elliota. Ten, tylko się wyszczerzył, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że do przyjaciela też dotarło to samo, co do niego. Mieli prawdziwą perełkę, którą warto by było sprawdzić, jak zachowa się w ekstremalnych warunkach.
— Dobra, zajmij się tym. Ja nie mam czasu, ani siły na kolejnego świeżaka – mruknął Matt, czym najwyraźniej rozbawił Elliota. Wiedział bowiem, że jego wspólnik po prostu nie chce wystawiać się aktualnie na jakąkolwiek pokusę. Tym razem było jednak warto, dlatego postanowił przyjąć taktykę swojego przyjaciela.
— Nie ma sprawy. Z przyjemnością zostawię ci pozostałą dwójkę – odparł obojętnie. Matt zamarł. Spojrzał na niego znad dokumentów i zmrużył groźnie oczy.
— Mowy nie ma. Niech Sarah się nimi zajmuje. Ja nie mam czasu. Już ci to mówiłem – warknął.
— Sarah wzięła właśnie tydzień urlopu.
— A kto jej na to pozwolił? Miała się zająć tą zgrają! – wykrzyknął Matt podnosząc się ze swojego miejsca. Pochylił się w stronę Elliota opierając dłońmi o biurko.
— W sumie, to ja. Uznałem, że lepiej by zeszła ci na razie z oczu. Może przejdzie jej dzięki temu to całe zauroczenie. Wierz mi, lepiej aby nabrała trochę dystansu, inaczej będziemy mieli z tym obaj problem, a nie tylko ty – zaznaczył poważnie Elliot. Jego przyjaciel wiedział, że miał rację. Już dawno powinien był zerwać z Sarah wszelkie prywatne kontakty. A raczej te intymne, bo tylko to ich łączyło, choć ich koleżance wydawało się inaczej.
— Zejdź mi z oczu – mruknął Matt, najwyraźniej poddając się. Usiadł z powrotem na miejsce, wracając do przerwanej pracy.
Elliot z uśmiechem na twarzy ruszył do drzwi, jednak zatrzymał się chwilę gdy usłyszał słowa Matta.
— Zajmę się zwycięzcą. Wychodzimy do sądu za dwadzieścia minut. Lepiej żeby wszystko było przygotowane.
— Oczywiście – powiedział z ledwo ukrywanym rozbawieniem i czmychnął nim jego kumpel podniósł się zamierzając prawdopodobnie przefasonować mu twarz.
Z zadowoloną miną, Elliot skierował się do sali konferencyjnej, w której umiejscowili tę ciekawą ferajnę. Poprosił przedtem Rebekę o wszystkie dokumenty związane ze sprawą pani Merin. Gdy tylko przekroczył próg, wszystkie trzy pary oczu skierowały się na niego. Uśmiechnął się podchodząc do miejsca, które zwykle zajmował Matt. Opadł na wygodny fotel i skrzyżował ręce. Zabawnie było przyglądać się jak skręcają się ze zniecierpliwienia i niepokoju co też może się zdarzyć. Przypominały mu czasy, kiedy to on pragnął osiągnąć szczyty. Podchodził do ich obecności inaczej niż Matt. Jego przyjaciel traktował tę trójkę jak zło konieczne, z kolei on jak glinę z której można ukształtować świetnych prawników.
— Dobrze, nie będę was dłużej trzymał w niepewności. Przejrzeliśmy z mecenasem Bardenem wasze wnioski, jakie wysnuliście z wczoraj przeglądanych akt i jednogłośnie wygrała tę rundę panna Weston. – Skinął dziewczynie w uznaniu głową i w tym samym momencie do pomieszczenia weszła Rebeka z aktami podając zadowolonej Cordelii. – Gratuluję, a oto i twoja nagroda, młoda damo. Zapoznaj się ze sprawą. Masz na to niecałe dwadzieścia minut. Później jedziesz do sądu z mecenasem. A panów zapraszam bliżej. Mam dla was trochę roboty.
...
Obezwładniający szok. Tylko tak można było nazwać uczucie, które wezbrało w jej piersi, gdy usłyszała słowa Elliota Tomsona. Wygrała! Była niesamowicie szczęśliwa, że jej praca została doceniona. Teraz jednak musiała szybko przeczytać teczkę, którą otrzymała. Wcale nie czuła w tej chwili, jakby to była wygrana. Ból głowy zelżał ale wciąż czuła ssanie w żołądku. Miała tylko nadzieję, że nie zwymiotuje w najbliższym czasie. Wzięła głęboki wdech i starając się skupić, zabrała się za lekturę. Gretchen Merin była od roku rozwiedziona. Dziwnym trafem dwuletni chłopiec, pierworodny syn pani Merin trafił pod wyłączną opiekę ojca, a nie matki. Zwykle to matkom przydzielano nieletnie dziecko, zwłaszcza takie małe. To, co wyczytała z kolejnych stron wprawiło ją w jeszcze większe zdumienie. Udało się udowodnić, że matka małego Craiga brała narkotyki, zarówno w czasie ciąży, jak już po narodzinach dziecka. Dziwne. Skoro była narkomanką, to dziecko powinno było w jakimś stopniu ponieść konsekwencje zachowania matki, a z dokumentacji medycznej nic takiego nie wynikało. Również podczas porodu, nie wykazano iż matka brała jakiekolwiek środki.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi i głośne, stanowcze, ciężkie kroki. Podniosła nieprzytomny wzrok, który padł na przystojnego mężczyznę, który opanował jej dzisiejsze poalkoholowe sny. Chociaż sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać, powodował on szybsze bicie jej serca. Dotąd na żadnego mężczyznę tak nie reagowała. Był jeden, dość poważny problem. To miał być jej szef, czyli owoc zakazany jeśli poważnie myślała o karierze w tej kancelarii. Ich wzrok się spotkał. Wydawało jej się, że przeskoczyła pomiędzy nimi jakaś iskra. Przez krótką chwilę myślała, że dojrzała w jego oczach błysk pożądania. Jednak jeśli coś takiego się pojawiło, to równie szybko znikło, niczym zgaszony płomień świecy. Jego twarz była nieprzenikniona. Nic dziwnego, że w sądzie nie miał sobie równych. Tym twardym spojrzeniem mógłby niejedną osobę sprowadzić na samo dno piekieł.
— Weston, ruszaj się. Idziemy do sądu. Mam nadzieję, że znasz akta od podszewki – warknął, by obrócić się po tym na pięcie i wyjść nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony zszokowanej Cordelii.
— Lepiej ruszaj. Inaczej odjedzie bez ciebie, moja droga. – Z odrętwienia wyrwał ją głos Elliota, który stał oparty o framugę drzwi Sali konferencyjnej. – Jest z tego znany – dodał z jawnym rozbawieniem.
Niesamowite, jak ci dwaj mężczyźni się różnili od siebie. Jakim cudem byli wspólnikami, i jak zdążyła zauważyć, także przyjaciółmi? Posłała niewielki uśmiech w jego stronę, nim ruszyła pędem ku drzwiom, zgarniając po drodze torebkę i teczkę z dokumentami. Gdy dobiegła do zaparkowanego samochodu, w którym za kierownicą siedział już Barden, zakręciło jej się w głowie. Tylko żebym nie zwymiotowała w tej limuzynie, pomyślała Cordelia. Wsiadła do środka, szybko zapinając pasy, gdyż jej szef, gdy tylko zamknęła drzwi ruszył z piskiem opon. Zmarszczyła w zamyśleniu brwi. Coś najwyraźniej go gnębiło. Nie byli jednak w takich stosunkach, by miała go o to prawo zapytać. Dlatego też siedziała cicho przeglądając wciąż notatki.
— Co myślisz o tej sprawie? – zapytał po kilku minutach jazdy swoim głębokim, niskim głosem, który niezmiennie przyprawiał Cordelię o ciarki na całym ciele, niespodziewanie przechodząc na „ty". Był skupiony na drodze, jednak z całą pewnością gdyby zaszła taka potrzeba dostrzegłby wszystko, co się wokół niego działo. Wiedziała również, że choć jemu wolno zwracać się do niej po imieniu, to jej z całą pewnością taki przywilej nie przysługiwał.
— Jest dla mnie dziwne to, że uznano tę kobietę za narkomankę – odezwała się odchrząknąwszy najpierw.
— Dlaczego? – w jego głosie dosłyszała zaskoczenie, jednak całkiem pozytywne. Poczuła się mimowolnie miło połechtana. Wyczuła, że był pod wrażeniem.
— Z jej dokumentacji wynika, że była całkowicie zdrowa. A tu nagle pojawia się wzmianka o narkotykach. Wydaje mi się, że to raczej ktoś podsunął taki pomysł, by w ten sposób ją zdyskwalifikować jako matkę. Ponadto dziecko nie ma żadnych wad, nic. A zwykle bywa, że przy stosowaniu takich środków odbija się to na ciąży – powiedziała na jednym wydechu.
— Bardzo dobrze. Gratuluję spostrzegawczości i przenikliwości – odparł. W kąciku jego ust dojrzała formułujący się uśmieszek.
Do końca drogi już się nie odezwał. Dzięki Bogu jej mdłości minęły! Chociaż jej głowa znów zaczynała ponownie dudnić, ale zacisnęła zęby i usiłowała nadążać za poruszającym się z zawrotną prędkością po korytarzach sądu człowiekiem. Przewyższał w nadmiarze energii ją o głowę. Było to dla niej totalne zaskoczenie. Zwykle nikt jej w tym nie dorównywał. Może gdyby nie miała kaca, jak stąd do Waszyngtonu, udałoby się jej bez zadyszki za szefem nadążyć. Na szczęście w końcu mogła opaść na ławkę, gdy czekali na klientkę przed salą w której miało się odbyć posiedzenie. Jej szef cały czas pozostawał w ruchu. Tylko raz rzucił jej ironiczne spojrzenie. Nie miała wątpliwości, że doskonale sobie zdawał sprawę z jej kondycji dzisiejszego dnia. Cóż, powinna sobie zapamiętać na przyszłość, by nie pić z dziewczynami gdy kolejnego dnia ma się pokazać szefowi na oczy.
Było niezwykłym doświadczeniem przyglądać się człowiekowi, który przecież na co dzień charakteryzował się opanowaniem. Widziała to za każdym razem, gdy pokazywano go w telewizji, nie tylko wtedy gdy przeprowadzano z nim wywiad. Teraz wcale na takiego spokojnego nie wyglądał i Cordelia zastanawiała się, co się stało, że wprowadziło go w taki stan? Co mogło wyprowadzić z równowagi tego mężczyznę? Nie miała jednak czasu, aby się głębiej nad tym zastanowić, gdyż na obszernym korytarzu, prawie pustym, rozbrzmiały kroki. Zwróciła twarz w stronę dobiegających dźwięków. Ku nim zmierzała zgrabna, urodziwa kobieta. Tylko worki pod oczami, kiepsko ukryte pod makijażem, pokazywały, że nic nie jest idealne choć na pierwszy rzut oka takie się wydaje. Podczas gdy Barden witał klientkę, Cordelia podniosła się ze swojego miejsca i czekała, aż zostanie przedstawiona.
— Gretchen, poznaj moją praktykantkę. Cordelia Weston będzie wsparciem przy twojej sprawie – powiedział jej szef.
— Miło mi. Z całą pewnością nie mam nic przeciwko panu mecenasowi, ponieważ jest świetnym fachowcem. Miło jednak, gdy na sali ma się kobiece wsparcie i damskie spojrzenie na to wszystko – odparła zmęczonym głosem pani Merin, uśmiechając się krzywo, podając dłoń Cordelii.
— Mam nadzieję, że nie zawiedzie się pani na mnie – odparła z zakłopotaniem.
Pierwszy raz czuła, jak wielki ciężar spoczywa na adwokatach. W końcu, to od nich zależy w pewnym stopniu to, jak potoczy się dalej czyjeś życie. To oni przyczyniają się do kształtowania przyszłości ich klientów. Choć często o tym wspominali wykładowcy na studiach, to jednak dopiero w praktyce człowiek czuje to, co było tylko teoretyczne.
Cordelia dostrzegła czujne spojrzenie swojego szefa. Jej policzki płonęły, od tak wszechstronnej uwagi. Boże! Przecież nie była jakąś nieopierzoną pensjonarką. Zawsze była odważna i całe życie parła do przodu bez cienia skrępowania. Spróbowała się opanować. Dobrze – pomyślała, gdy poczuła jak policzki przestają lizać płomienie. Znów była sobą, opanowaną i skupioną.
Chwilę później, korytarz przemierzył mąż ich klientki. Wyglądał na pewnego siebie dupka, który uważa, że jest panem wszystkich wokół, a reszta to zwykłe robaczki. Cordelia doskonale znała takie typy. A za dużo poznała ich na studiach, by nie wiedzieć jak sobie z nimi poradzić. Z tego, co zdążyła dostrzec w aktach, skubaniec najwyraźniej doprowadził oszczerstwami do tego, że nie wierzono w to, że pani Merin była całkowicie zdrową kobietą i nie brała żadnych środków. Przed wejściem na salę, posłała jej mężowi jeden ze swoich mistrzowskich uśmiechów, którymi potrafiła rzucić faceta na kolana. Gdy zmierzył ją pożądliwym wzrokiem już wiedziała, w którą stronę powinni się skierować w obronie swoich racji. Gdy usiedli na swoich miejscach, pochyliła się ku Bardenowi.
— On miał kochanki i z całą pewnością nadal się zapuszcza się w kobiece rejony – szepnęła tak, by usłyszał ją tylko szef i klientka, unosząc znacząco brwi, gdy szef na nią spojrzał. Gretchen zerknęła na Cordelię jakby była wróżką, a nie praktykantką mecenasa.
— Nigdy nie przyłapałam go na tym – powiedziała pani Merin przygnębionym, pełnym bólu głosem.
— Tyle, że teraz nie jest to wcale takie istotne. Wystarczy, że możemy w jakiś sposób wykazać, iż nie jest dobrym opiekunem dla dwulatka – mruknął Barden, patrząc na Cordelię z uznaniem. Po chwili jego usta rozciągnęły się z złowieszczym uśmiechu i wiedziała, że w jego głowie wykluła się iście szatańska taktyka. Wyjął telefon i szybko napisał jakąś wiadomość. Jeszcze przed pojawieniem się sędzi, otrzymał zwrotnego sms'a po przeczytaniu którego, jego oczy zaczęły wręcz lśnić.
— Wyjdź i czekaj na przesyłkę. Powinna przyjść za pięć minut. Do tej pory powinniśmy zdążyć. Sędzia Kalah zawsze się spóźnia. Ruszaj – powiedział do niej pośpiesznie. Bez słowa wykonała jego polecenie wiedząc, że od tego będzie zależała przyszłość kobiety siedzącej obok niej i jej dziecka.
Nie musiała długo czekać na posłańca. Odebrała od niego grubą kopertę i ruszyła z powrotem do budynku. Wpadła do sali jak po ogień. Wszyscy spojrzeli w jej kierunku. Cordelia uśmiechnęła się przepraszająco jak najszybciej podchodząc do Bardena, siadając na swoim miejscu. Podała paczkę szefowi. Ten jednak nawet jej nie otworzył. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Zachowywał pokerowy wyraz, nie dając po sobie niczego poznać.
— Panie mecenasie, świadek należy do pana – powiedziała sędzia, jakby kontynuując przerwaną wejściem Cordelii kwestię.
— Dziękuję. – Barden podniósł się powoli z miejsca, jakby każdy jego ruch był z góry zaplanowany. Już nie mogła się doczekać tego, by zobaczyć tego człowieka w akcji. Jedynie słyszała, iż był tygrysem w człowieczej skórze. Teraz, na własne oczy miała się o tym przekonać.
...
Zaskoczyła go ta dziewczyna. Myślał, że jest taka sama jak większość kobietek, które ukończywszy prawo myślały, że albo zbawią świat, albo złapią bogatego męża. Cordelia Weston pokazała właśnie, że do żadnej z tych kategorii nie należy. Miała niewątpliwy talent, czego się zupełnie nie spodziewał. Cóż, skoro już jest zmuszony znosić tę dzieciarnię, równie dobrze może się jej przyjrzeć. Może faktycznie będzie na tyle dobra, by dostać posadę w ich kancelarii.
Gdy tylko wstał, skierował się wolnym, wręcz leniwym krokiem ku świadkowi, którym była młoda kobieta. Była sekretarką byłego męża jego klientki. Wypacykowana niczym lalka na wystawie wyglądała równie sztucznie.
— Pani Sleiden, czy zna pani któreś z uczestników postępowania?
— Tak, oboje – odparła wyniosłym tonem.
— Jaki stosunek łączy panią z uczestnikami?
— Byłam sekretarką pana Greysona.
Na razie pytania były bardzo proste i niczym się jakoś nie wyróżniały. Oto właśnie mu chodziło, by czujność tej sztucznej lali została uśpiona. Wątpił, by charakteryzowała się jakąś większą inteligencją, jednak zawsze w tym względzie należało być ostrożnym. Matthew podszedł jeszcze bliżej miejsca dla świadków. Nie spuszczając wzroku z siedzącej przed nim kobiety, czuł wręcz jak zaczyna się skręcać. Na razie tylko wewnętrznie, ale on potrafił rozpoznawać wszelkie symptomy. Wystarczyły drobne drgnienia powieki, ust, czy jakiejkolwiek części ciała. Długo się tego człowiek uczy, jednak gdy posiądzie się już tę wiedzę jest niczym detonator gotowy do użycia. Teraz właśnie podkładał ładunki.
— Czyli spędzała pani w jego towarzystwie dużo czasu – bardziej stwierdził.
— Czy to było pytanie, panie mecenasie? – odezwała się sędzina z ironią pobrzmiewającą w głosie. Mimo jednak upominawczego tonu, na jej wargach zadrgał uśmiech. Wiele razy już przewodniczyła w sprawach, w których występował. Znali się zatem jak zły szeląg.
— Oczywiście pytanie, wysoki sądzie – odparł poważnie.
— Proszę zatem świadka o udzielenie odpowiedzi – powiedziała, kierując swoje słowa do zdezorientowanej nieco kobiety.
— Tak, dużo czasu spędzałam w biurze. – Mówiąc to bezczelnie się uśmiechnęła. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że w tym właśnie momencie sama podpaliła lont.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top