Prawie Bezgłowy Jeździec

Poranna szarówka powoli ustępowała pełnej jasności wiosennego dnia. W maleńkim parku zaczynało roić się od ludzi, którzy, czy to z przyzwyczajenia, czy też z chęci odetchnięcia świeżym powietrzem, wybrali bardziej zazielenioną trasę do pracy. Znaczna ich część zatrzymywała się na dłużej pod kręgiem starych dębów – nie po to jednak, by podziwiać nastrojową mgłę i rosę skrzącą się na liściach niczym diamentowy pył.

W samym sercu parku stał pomnik Bezgłowego Jeźdźca. Najwyraźniej mieścina nie mogła się pochwalić żadną personą godną upamiętnienia w marmurze i władze wolały postawić na kreatywność. Czemu nie, pomysł równie dobry co każdy inny. Majestatyczny rumak zdawał się szykować do przejazdu po mieście, peleryna powiewała za wyprężonym dumnie męskim korpusem. W wyciągniętej dłoni kiedyś najprawdopodobniej znajdował się miecz gotowy do śmiertelnego cięcia.

Bez większego wysiłku można było wyobrazić sobie dzieci spotykające się pod makabrycznym i zarazem niepowtarzalnym pomnikiem, zakochane pary wtulone w siebie na łuszczących się z farby ławeczkach, zamyślonych staruszków rozwiązujących krzyżówki w cieniu drzew.

Tego dnia miało być jednak inaczej.

Poranek nie zdążył jeszcze przejść w słoneczne przedpołudnie, a centrum parku otoczono ciasnym wieńcem żółtej taśmy. Czerwono-niebieskie światła radiowozów błyskały ostrzegawczo. Policjanci, kryjąc własne przerażenie, powstrzymywali zaintrygowanych przechodniów przed zbliżaniem się do Jeźdźca.

Jeźdźca, w którego opustoszonej aktem wandalizmu dłoni bladym świtem znaleziono trzy kobiece głowy.

Długie włosy oplątano wokół kamiennych palców. Szyje wciąż kapały krwią na bruk. Wyłupiaste oczy zastygły ze spojrzeniem utkwionym w jednym punkcie. Umalowane szminkami usta rozwarły się w pośmiertnym zdziwieniu.

Te trzy zdobycze nie przydały się jednak Jeźdźcowi. Dużo większy pożytek miał z czwartej. Głowa, niegdyś przytwierdzona anatomicznie do ciała młodego mężczyzny, została nadziana na zakończoną pustką szyję, groteskowo dopełniając dzieła rzeźbiarza.

– Chciałbym podejść bliżej. Stąd prawie nic nie widać.

– To nie jest dobry pomysł, Willu. I proszę, nie zdejmuj okularów.

– Przez przyćmione szkła nie mogę zobaczyć szczegółów.

– Widzisz bardzo dobrze, Willu. Po prostu chcesz znów móc zrobić projekcję. Znów chcesz to poczuć.

Graham zamilkł. Hannibal jak zwykle miał rację. Stare nawyki brały w takich chwilach górę nad byłym profilerem, uświadamiając mu, jak desperacko pragnął znowu znaleźć się w umyśle mordercy. Westchnął ze znużeniem i zamknął oczy. Rzeczywiście, nawet gdyby podszedł, niewiele więcej by zobaczył. Nie było to w końcu miejsce zbrodni, a jedynie jej zwieńczenie, manifestacja ludzkiego bestialstwa, wielki finał dramatu dla jednego aktora i czterech zimnych statystów.

– Chodźmy, Willu.

Lecter chwycił go za ramię i pociągnął w stronę wyjścia z parku. Młodszy mężczyzna nie opierał się. Rzucił jedynie przez ramię tęskne spojrzenie na zbezczeszczoną rzeźbę, po czym ujął palcami przyjemnie gładką dłoń Hannibala.

Po raz kolejny zrezygnował ze swojej pasji.

Obaj zrezygnowali.

Ale – kto wie – może naprawdę było warto?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top