Mroczny Łowca

Marti siedziała na bogato zdobionym krześle, po lewej stronie ojca. Miała zaledwie piętnaście lat, więc jej stopy ledwo dotykały podłogi. Jej ojciec Ulfrik, baron Asterletu siedział na wysokim, złoconym fotelu. Drzwi do sali audiencyjnej otwarły się. Wkroczyło przez nie najpierw kilku strażników. Utworzyli oni szpaler po obu stronach wrót. Następnie ukazał się młody, bogato odziany szlachcic w towarzystwie czterech potężnie zbudowanych rycerzy, w barwnych, lśniących zbrojach. Ci ostatni zatrzymali się kilka kroków przed podwyższeniem, na którym stały trony. Szlachcic postąpił nieco dalej. Nagle Marti zobaczyła, jak do sali wkroczyło jeszcze dwóch mężczyzn. Obaj byli wysocy, odziani w czarne płaszcze, a także zbroje z kombinacji stalowych blach i kolczugi. Przy nich nawet rycerze wydawali się słabi i bezbronni. Obaj też mieli przy sobie broń. Ten starszy, o czarnych włosach, krótkiej brodzie i aparycji niedźwiedzia, miał przy sobie dwa długie, proste miecze, jeden u pasa, a drugi przerzucony przez plecy. Na lewym oku nosił czarną przepaskę. Drugi wojownik był młody. Miał szczupłą sylwetkę, ale widać było, że jest żylasty i umięśniony. Miał brązowe włosy splecione w sięgający łopatek warkocz. Jego oczy przypominały wyglądem stopione srebro. Przy pasie, na obu biodrach nosił dwie ciężkie, krzywe szable. Miał wąskie dłonie o długich, kościstych palcach. Marti pomyślała, że bardzo jej się podoba. W myślach nazwała go Wężem. Jego towarzysza określiła jako Niedźwiedzia. Kompletnie nie słuchała, o czym rozmawiali jej ojciec i przyjezdny szlachcic. Nie spuszczała wzroku z młodego wojownika. On również po chwili ją dostrzegł. Kiedy spojrzał na nią, ona mimo woli się zarumieniła i uśmiechnęła do niego. Ze zdumieniem zauważyła, że odwzajemnił uśmiech. Jakiś czas później jej ojciec zakończył rozmowę i zaprosił gości na ucztę.
- Mistrzu Ursusie, mistrzu Ithurielu, dołączcie do nas - powiedział, uśmiechając się pod wąsem - Wyjawicie mi, z czym przybywacie przy najbliższej sposobności -
- Dziękujemy Ci, panie, za gościnę. Nie zawahamy się skorzystać z twojego zaproszenia. - odpowiedział mistrz Ursus, ten z ciemnymi włosami. Miał głęboki, donośny głos. Wąż, to znaczy Ithuriel, dalej milczał. Baron podniósł się, a za nim wszyscy jego dworacy. Kolejno wszyscy zaczęli opuszczać salę.
______________________________________

Tauriel zasalutował i odjechał na tył kolumny. Gvido popatrzył za siebie. Jego adiutant przebiegał wzdłuż szeregów równo idących kondotierów.
Szły więc najpierw oddziały zaciężnych knechtów z Athiar - Meth. Byli uzbrojeni w długie, prostokątne tarcze i szerokie, ciężkie pałasze. Za nimi stępa jechały szwadrony lekkiej sammerskiej jazdy, z małymi okrągłymi tarczami i długimi lancami. U drzewców lanc wisiały chorągwie z trzema złotymi monetami.
Dalej szedł oddział zbrojnych z Tisseny, o okrągłych tarczach i długich, prostych mieczach, a także banderie Żelaznej Piechoty z Dhra'en. Ci ostatni wyglądali najbardziej okazale z całej kolumny. Szli równo, noga w nogę, zakuci w żelazo i stal. Nagle powietrze zadrżało w pieśni, śpiewanej niskimi, ochrypłym i głosami.
Rozbrzmiały słowa

Trudny jest los kondotiera
Wciąż życie pod hazard kładziemy
By ktoś nam rzucił dukata
Na bój idziemy!

- O tak... - pomyślał Gvido - I ja coś o tym wiem... Przecież los Czarogonów, najemników czy asasynów jest zawsze taki sam. Ludzie chętnie nas wynajmują kiedy potrzebują obrony, a my zawsze za garść dukatów narażamy dla nich życie, choć zwykle najchętniej rzucają kamieniami zza opłotków... -
Teraz drogą maszerowali lancknechci z Asthinnes zbrojni w dwuręczne miecze i ciężkie tarcze. Od czoła dalej dolatywał śpiew

Za nic nam trudy, krew i ból
Wytrwamy w polu do końca
Nam jeden wódz i bóg i król
Pieniądz złocistszy od słońca

- Takich to właśnie mamy obrońców - mruknął Gvido. Miał rację. Królowie byli zajęci sporami o sukcesję, mezalianse, myta i przesuwanie granic. Tylko Komandoria zauważyła zagrożenie. Poza Czarogonami nikt nie wierzył w możliwość nowej Koniunkcji. Tak więc królowie nie pomagali. Komandoria na własną rękę gromadziła wojska. Z własnej kieszeni opłacała oddziały najemników, czy zdobywała szlacheckie kontyngenty, kupując lub zastraszając możnowładców
Teraz akurat maszerował zamykający kolumnę kontyngent wojewody
z Sarn - Eithel, złożony z konnych łuczników i kopijników. Gvido spiął konia i podjechał do przodu, zrównując się z Malastairem Blackheart'em, dowódcą Żelaznej Piechoty i jego zastępcą, Alvarem Velasquezem. Obaj jechali na wielkich, bojowych koniach, odziani w pełne zbroje, lecz bez hełmów.
- I co? - zapytał krótko.
- Viran mówi, że widział już wieże. - odpowiedział zwięźle Blackheart - był dwie miłe na północny zachód stąd, na wzgórzach. - Elf Shadringel, medyk Żelaznej Piechoty, o twarzy władcy, a duszy poety, podjechał do nich i swoim śpiewnym głosem przemówił
- Wieże wysokie, wzgórza łagodne. Droga do celu nigdy nie jest krótka. A cel nie jest jej końcem. - zamilkł, a Gvido zauważył, że i on i Malastaire wpatrują się w milczeniu w zachodzące wśród mgły słońce.
- Taak... - przeciągnął Blackheart - Taaak. Droga nigdy nie jest krótka. A cel nie jest końcem. Zwłaszcza taki cel... - urwał, po czym nagle ryknął
- Staać! Tutaj się zatrzymamy i wyruszymy o świcie. Jutro staniemy już pod murami - na całej długości kolumny rozległy się wrzaski oficerów, nakazujących żołnierzom zsiadać z koni i szykować popas, przy tym oczywiście klnąc na czym świat stoi. Gvido popatrzył na uwijających się wojaków, rozpalających ogniska, stawiających namioty, wystawiających warty, czyszczących zbroje i broń. I zadał sobie pytanie...
Kiedy przyjdzie koniec?
______________________________________

Oczy błyszczały jej z radości i szczęścia. Wprost nie mogła w to uwierzyć. Jej ojciec posadził po swojej prawej stronie swojego gościa, po lewej stronie jej matkę. Mistrz Ursus siedział po lewej stronie jej matki. Ją, Marti usadzono po prawicy przybyłego szlachcica. Miał na imię Harrion, liczył niecałe 21 lat i, co tu dużo mówić, był naprawdę atrakcyjny, inteligentny, zabawny, a przy tym miły, uprzejmy i rycerski. Jednak to nie on był przyczyną jej radości. Oto po jej drugiej ręce siedział on. Mistrz Ithuriel, szaro - czarny, poważny. Dalej miał przy sobie szable. Marti zauważyła, że na obu głowicach wykuto pazurzaste łapy trzymające perły, jedną czarną i jedną białą. Oba klejnoty były niemal wielkości jej pięści. Zapytała go o jego broń. Natychmiast się ożywił. Z sykiem wysunął jedną z szabel z pochwy i położył sobie na kolanach. To była ta z czarną perłą. Teraz dopiero było widać, jak dziwna była to broń. Głownia była wykuta z dziwnej, zielonkawej stali, rytej w faliste wzory. Garda szabli, a także jej rękojeść była z ciemnego metalu. Jelec pokryty był ostrymi łuskami, z czarnego, lśniącego żelaza. Rękojeść była owinięta czymś, co wyglądało jak wodorosty, ale w dotyku przypominało skórę. Broń była morderczo piękna, ale było w niej coś mrocznego, budzącego irracjonalny strach. Marti poczuła dreszcz i zimny pot na plecach.
- Skąd... Skąd ona pochodzi? - zapytała szeptem. Wtedy po raz pierwszy usłyszała głos Ithuriela. Ithuriel mówił cicho, jego głos był miękki i chłodny, ale w jego głębi czaiły się ostre nuty. Głos ten przywodził na myśl zimowy wiatr pędzący za sobą mróz, płatki śniegu i okruchy lodu.
- Ta klinga została wykuta w pradawnym Ÿs Pod Wodami. Znalazłem je niegdyś podczas wykonywania zadania dla pewnego księcia. - Nie zgłębiał tematu. Chciała dotknąć ostrza, ale odsunął szablę.
- Uważaj! Są bardzo ostre. - syknął - może kiedyś sama zobaczysz i się przekonasz - uśmiechnął się. Teraz to już nie był taki ładny uśmiech jak wcześniej. Wyglądał jak chłodno szczerzący zęby wilk. Wręcz ją przestraszył. Po raz pierwszy zobaczyła go takim, jakim był naprawdę - okrutnym i bezwzględnym mutantem zaprogramowanym na mordowanie. Po chwili jednak upiorny uśmiech zniknął. Uczta dalej trwała. Ithuriel znowu był miły i na swój sposób zabawny. Marti świetnie się z nim bawiła. Uwielbiała te złośliwe przycinki i celne riposty, którymi reagował na najmniejsze zaczepki. Jego słowa wywoływały za każdym razem gromki wybuch śmiechu. Najbardziej śmiano się, gdy rycerz Aaron Santis, znany w całej okolicy z niezwykle mocnej głowy, wyzwał go na pojedynek w piciu. Po trzecim dzbanie mocnego, słodkiego wina, Aaron zwalił się bez przytomności pod stół. Ithuriel popatrzył na niego z politowaniem i mruknął tylko
- Niby taki waleczny rycerz, a nawet trzem dzbanom nie dał rady... - po czym wychylił duszkiem połowę zawartości czwartego dzbana. Chóralny wybuch śmiechu wstrząsnął całą komnatą. Śmiał się nawet baron. Uwadze Marti nie umknęło, że tu i tam kilkanaście monet zmieniło właścicieli.
Ithuriel był też wspaniałym kompanem do rozmowy. Bardzo oczytany, miał dużą wiedzę. Swoimi opowieściami umiał zainteresować słuchaczy, a jego odpowiedzi na pytania zawsze były przemyślane i bardzo trafne. Czas płynął niezwykle szybko. Zanim Marti się obejrzała, uczta dobiegła już końca. Trzeba było wracać do swoich komnat. Pożegnała się czule z Ithurielem i położyła się spać. Nie zauważyła czarnego cienia, który przysiadł na szczycie krużganka, dokładnie naprzeciwko jej komnaty.
______________________________________

Gvido siedział nieruchomo w półprzyklęku. Jego usta lekko się poruszały. Przekazywał wiadomość. Podszedł do niego Shadringel. Położył mu dłoń na ramieniu
- Czemu siedzisz samotnie? Czy szukasz milczenia? Noc nigdy nie milczy. Gwiazdy mówią do nas - wyszeptał. Gvido spojrzał na niego z sympatią i uśmiechnął się. Elf miał rację. Z ciemnego, szepczącego blaskiem gwiazd nieba, nadchodziła odpowiedź.
______________________________________

Marti obudziła się z krzykiem przerażenia. Miała kolejny koszmarny sen. Z płaczem wybiegła z komnaty. Nie wiedziała gdzie chce iść, co zrobić... Był tylko strach. W drzwiach wpadła na kogoś. Ithuriel. Rzuciła mu się na szyję. Nieco zaskoczony wojownik objął ją.
- Mar'thai - zawsze nazywał ją elficką wersją jej imienia - Co się stało? - wyszeptał widząc jak jest zapłakana. Po chwili zrozumiał.
- Zły sen, co mała? - pokiwała głową, wciąż wtulona w jego pierś - nie płacz - pogładził ją po włosach. Objął ją ramieniem i poprowadził na wieżę. To trochę zdziwiło Marti, lecz nie odważyła się zapytać. Gdy stanęli na szczycie, Ithuriel podniósł rękę i wskazał na niebo. Podniosła wzrok. Niebo pełne było jasnych gwiazd. Marti stała oniemiała zachwycona. Nagle zauważyła, że Czarogona nie ma obok niej. Siedział nieco dalej, ze skrzyżowanymi nogami i cicho coś nucił. Oczy, najpierw spuszczone, teraz uniósł w górę. Rozświetlał je jakiś nieziemski blask. Marti wsłuchując się w melodię ostrożnie podeszła do niego i usiadła tuż obok.
Melodia była dziwna, jakby... Starożytna. Słuchając jej, zaczęła mieć piękne wizje.

Elfia matka klęczy u drewnianej kołyski i kołysząc swe dziecko do snu, śpiewa mu kołysankę. Dziecko wyciąga z kołyski małą rączkę, próbując chwycić szmaragdowy łańcuszek wiszący na szyi jego matki. Elfka się śmieje. Jej rozbawiona twarz jest piękna...

Miasto elfów, w samym środku lasu lśni zielenią liści, odblaskami złota i klejnotów. Krople rosy na gałązkach same wyglądają jak klejnoty. Skądś dobiega muzyka harfy i piękne głosy śpiewających elfów...

Morze szumi miarowo, śpiewając melodię pierwotnej natury. Na wodzie kołysały się błyszczące bielą statki. Złociste żagle, smukłe kadłuby i kryształowe galiony w kształcie łabędzich głów. Na pokładzie widać trzech pięknych elfów w koronach...

Przez las pełen powykręcanych drzew, o burozielonych liściach, maszerowała armia. Elfowie, wysocy, odziani w piękne, lśniące zbroje i uzbrojeni w długie miecze i łuki, a także tarcze w kształcie liści. Szli równo i cicho. Ich twarze były poważne...

Usiane popiołem pole bitwy. Wokół trupy zarówno pięknych elfich wojowników, jak i dziwnych, pokracznych potworów. Połamana broń. Strzaskane tarcze. Plamy krwi. Pozostali przy życiu elfowie błąkający się po pobojowisku, szukający bliskich...

Ta ostatnia wizja była tak pełna smutku i żalu, że Marti przytuliła się do ramienia wojownika. Sama nie wiedziała kiedy zasnęła. Kolejnego ranka obudziła się w łóżku, w swojej własnej komnacie.
______________________________________

Na ten dzień zaplanowano polowanie. Na przedzie jechał baron wraz z Harrionem. Każdy z sokołem na ramieniu. Później luźną tyralierą jechali pozostali uczestnicy polowania. Marti miała ze sobą swoją ulubioną sokolicę o imieniu Jasna. Nagle jej siwą Baletnicę dogonił inny koń, wielki, ciemnobrunatny z białą gwiazdką. Siedział na nim Ithuriel, a na ramieniu miał ogromnego, smoliście czarnego puchacza. Ten widok niezwykle ją zdziwił. Nigdy nie widziała sowy z bliska. A już na pewno nie w dzień.
- To specjalna rasa, hodowana dla nas, Czarogonów na dalekiej północy. Nie przeszkadza im światło dnia, latają niezwykle szybko i cicho. Są bardzo mądre - powiedział wojownik, domyśliwszy się o co chodzi.
- Nazywa się Upiór, co nie stary? - zwrócił się z uśmiechem do ptaka i trącił jego potężny dziób palcem. Puchacz zasyczał i kłapnął dziobem, ale Ithuriel szybko cofnął rękę
- Ty bestio - zaśmiał się - przestań się wygłupiać i przywitaj się ładnie - Marti nie mogła uwierzyć, ale na znak wojownika nadstawiła dłoń w rękawicy. Puchacz przefrunął na jej rękę. Był piekielnie ciężki. Dziewczyna wprost oniemiała, gdy ptak schylił przed nią głowę, zupełnie jakby się kłaniał. Później cicho zaskrzeczał i wrócił na ramię wojownika. Patrzyła za nim niedowierzającym wzrokiem, jakby nie była pewna, czy to stało się naprawdę, czy tylko jej się zdawało. Ithuriel spojrzał na nią i wybuchnął śmiechem, odrzucając głowę do tyłu. Nie był to śmiech złośliwy, lecz raczej rozbawiony. Upiór, który ledwo utrzymał się na jego ramieniu, skrzeknął z dezaprobatą.
Nagle usłyszeli myśliwski róg. Puścili konie kłusem, by dogonić resztę myśliwych. Czarogon puścił Upiora, który po pewnym czasie wrócił do niego z parą królików w szponach. Jego pan nadstawił swoją torbę myśliwską, ale Upiór upuścił tylko jedną zdobycz. Z drugim królikiem podleciał do Marti I wrzucił go do jej torby. Spojrzała z uśmiechem na Ithuriela. Również się uśmiechał się. Widząc jej wzrok, puścił do niej oczko. Ona spłonęła rumieńcem i odwróciła głowę. Zawstydziło ją to, że stało się to na oczach całego dworu jej ojca.
Ruszyli dalej. Co jakiś czas od czoła słychać było granie rogu. Lecz niespodziewanie zamiast jednego, znajomego rogu, rozległy się dwa. Ten drugi dźwięk był dziwny. Groźny i ponury. Marti zauważyła, jak Ithuriel niespokojnie poruszył się w siodle. Zaniepokojony baron wstrzymał konia i pozwolił wyprzedzić się żołnierzom. Całą sytuacja bardzo go zaskoczyła. Jak świat światem nikt nigdy nie odważył się polować w jego lesie. Harrion cały czas trzymał się blisko niego, czujnie się rozglądając. Ludzie barona wyciągnęli miecze z pochew, próbując między drzewami dojrzeć, kto grał na rogu.
Nagle z krzykiem i hukiem kopyt na myśliwych wypadła grupa konnych. Błyskawicznie wysadzili strażników barona z siodeł. Ithuriel z okrzykiem spiął konia i runął naprzód, ścinając się z galopującym wprost na Marti jeźdźcem w ciemnozielonej tunice i czarnej masce. Pierwsze ciosy wymienili jeszcze siedząc w siodłach, wkrótce jednak walka przeniosła się na ziemię. Konie obu wojowników, bardzo podobne konie, rozbiegły się na boki. Upiór, z odpowiednim do imienia, upiornym wrzaskiem, wzleciał do góry i teraz zataczał kręgi nad walczącymi. Marti siedziała znieruchomiała w siodle i obserwowała pojedynek. Nigdy, na żadnym turnieju nie widziała takiej walki. Miecze i szable błyskały w powietrzu zamieniając się w świetliste kręgi. Obaj walczący płynnie, lecz błyskawicznie zmieniali postawy. Parady, cięcia, uniki i piruety zamieniały walkę nieledwie w taniec.
Ithuriel skoczył, obracając się w powietrzu i rąbnął z góry prosto w czaszkę przeciwnika. Tamten w ostatniej chwili złożył zastawę i skontrował pchnięciem w brzuch. Ithuriel zwinął się ledwie unikając ciosu. Opadł na ziemię podcinając zamaskowanego wojownika tępą stroną szabli. Tamten nie pozostał mu dłużny, gwałtownie wtaczając się pod nogi przeciwnika całym ciężarem zbroi. Ithuriel runął na ziemię. Obaj szybko zerwali się z ziemi i znów skrzyżowali ostrza. Ithuriel zawirował w serii piruetów, świszcząc szablami. Tamten ledwo się bronił. W końcu roztrącił ostrza swoimi mieczami i kopniakiem wytrącił Ithuriela z równowagi. Zamachnął się mieczem, ale on skoczył nad klingą i kopnął swojego przeciwnika w twarz, powalając go na ziemię. W tym momencie wmieszał się mistrz Ursus.
- Dobra, dość chłopaki! - ryknął. Wokół z lasu wyłaniały się kolejne oddziały. Pancerni, jeźdźcy, kopijnicy... Coraz więcej i więcej. Ich ilość była zastraszająca. Dworzanie barona spoglądali wokół z przerażeniem. Marti tymczasem patrzyła wciąż na miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu toczył się zażarty pojedynek. Teraz stało tam trzech mężczyzn. Jej Ithuriel, potężny mistrz Ursus i niedawny przeciwnik Ithuriela w ciemnozielonej tunice i masce. Teraz zdjął maskę i Marti z przerażeniem zobaczyła jego kaleką twarz, przeoraną straszną blizną. Ithuriel patrzył na niego z ponurą niechęcią. Tamten nie pozostał mu dłużny. Ostrożnie zsiadła z konia, chcąc podejść bliżej. Ten z blizną natychmiast obrócił się w jej stronę.
- Kim ona jest? - burknął robiąc krok w jej kierunku. Nagle na drodze stanął mu Ithuriel, brutalnie go odpychając.
- Co cię to może obchodzić? - zawarczał. Patrzyli na siebie z wrogością. Między nimi stanął Ursus
- Spokój! - krzyknął - a ty, Gvido dowiedz się, że ta panienka to Marti, córka barona. Obecnie zaś znajduje się pod opieką Ithuriela. Więc nie radzę Ci się jej narzucać - zaśmiał się. Ithuriel tylko prychnął. Gvido spojrzał na niego z pogardą. Nagle podjechał do nich jej ojciec. Zeskoczył z konia koło niej i położył jej dłoń na ramieniu.
- Co Tu się dzieje!? - krzyknął zdezorientowany - Kim wy do cholery jesteście? -
- No proszę - odezwał się z drwiącym uśmiechem Gvido, ten w zielonej tunice
- A któż to do nas zawitał? -
- Zamknij pysk - syknął wściekłe Ithuriel. - To sam baron. Jak się zdaje przyjechałeś tu z nim paktować, a nie go obrażać? -
- Nic ci do mojej misji - szczeknął Gvido odwracając się do niego gwałtownie. W tym momencie wmieszał się baron. Potrzebował zaledwie chwili, by porzucić dostojny i dyplomatyczny ton
- Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się, do cholery dzieje!? - Wszyscy trzej wojownicy popatrzyli na niego zaskoczeni.
- A ty - teraz baron wskazał na mężczyznę z blizną na twarzy - Jak rozumiem też jesteś Czarogonem. Kim jednak są twoi ludzie? I o czym, jak słyszałem, chcesz ze mną pertraktować?
Gvido popatrzył na niego ponuro.
- O tym lepiej rozmawiać na osobności, baronie. - wyglądał na mniej więcej tak zadowolonego, jak wściekły pies. - Na koń! - ryknął wspinając się na siodło. Za nim zaczęli wsiadać na konie jego podwładni. Jego adiutant Tauriel, młody chłopak z błękitną opaską na czole, z ponurą twarzą zawrócił konia, zjeżdżając z górującej nad polaną skały. Wielmoża i jego córka również wskoczyli na swoje wierzchowce. Marti jednak wstrzymała swoje zwierzę, by zrównać się z Ithurielem. Ten jechał naprzód, posępny i milczący. Kawalkada dworzan, a za nimi żołnierze pod dowództwem zamaskowanego Czarogona ruszyli z powrotem w stronę zamku. Marti z troską patrzyła na Ithuriela, na jego mocno ściśnięte wargi i dłoń zaciskającą się na rękojeści szabli, aż pobielały kostki. Coś było nie tak...
______________________________________

Baron Ulfrik poczekał, aż sługa napełni ich kielichy i opuści komnatę. Dopiero wtedy przemówił
- A zatem, czy teraz wyjawicie mi powód swojej... miłej wizyty? - dwa ostatnie słowa wprost ociekały ironią. Gvido już chciał się odezwać, ale Ithuriel zgromił go spojrzeniem. Zamiast niego przemówił Ursus
- Sytuacja wygląda tak, drogi baronie, iż zarówno my, jak i Gvido przybyliśmy tu w tym samym celu. Naszym zdaniem było przyjazne nastawienie cię do naszego Zakonu.
Te jednak nasze starania zniweczył nasz towarzysz - spojrzał wymownie na wojownika w zielonej tunice. Tamten nic nie powiedział, więc Ursus kontynuował
- A zatem nie pozostaje mi nic innego jak zapoznać cię z naszą... prośbą - Ulfrik nie dałby złamanego grosza, czy Czarogon nie chciał czasem powiedzieć " Naszym rozkazem".
- Dobrze - powiedział tylko - Rozważę waszą prośbę, ale pod warunkiem że będzie ona rozsądna... - zawiesił głos, co wykorzystał zwalisty wojownik.
- chcemy żebyś przepuścił nasze wojska przez twoje ziemie. Nie tylko podkomendnych naszego towarzysza, ale też te, które jeszcze nadejdą - baron się roześmiał
- To już zakrawa na sojusz, a przynajmniej okazywanie wam sympatii. A ja nie zamierzam mieszać się do waszych wojen. Jestem zmuszony odmówić - Gvido poruszył się niespokojnie. W jego oczach coś groźnie błysnęło. Ursus położył mu dłoń na ramieniu. Odezwał się za to Ithuriel
- Nie wymagamy od ciebie sojuszu. Ani sympatii. Nazwijmy to raczej... Odpłatną usługą - uśmiechnął się krzywo. Baron uniósł brwi.
- A jak zamierzacie mnie wynagrodzić? - zapytał z niedowierzaniem.
- Dożywotnia opieka Komandorii nad Twoim dominium - zaczął wyliczać Ursus - Będziesz miał prawo trzy razy wezwać Czarogonów na pomoc, w jakiejkolwiek sprawie. Jeśli za twojego życia nie wykorzystasz wszystkich trzech, pozostałe przejdą na Twoje potomstwo. Ponadto wesprzemy popieraną przez ciebie stronę mającą odziedziczyć twój tytuł. Poza tym otrzymasz pełny zwrot kosztów poniesionych przez ciebie przy naszym pobycie na terenie twojej baronii. Jeśli zechcesz, na twoim zamku powstanie Gniazdo Komandorii -
- Jakie będą moje powinności? - zapytał przytomnie Ulfrik
- Zezwolenie na przejście naszych wojsk przez Twoje ziemie, wsparcie zasobami, a także udzielenie nam pomocy w postaci oddziału, choćby setki żołnierzy - Wyrecytował Ithuriel. Baron popatrzył na nich podejrzliwie.
- To hojna oferta z waszej strony. Albo macie w tym jakiś zysk, albo jesteście zdesperowani. Zysk w wojnie żaden, a zatem pozostaje druga możliwość. Skoro zaś jesteście zdesperowani, to może powinienem się targować i zdobyć więcej korzyści? - uśmiechnął się przebiegle. Gvido się roześmiał
- Nie radzę. Składamy ci tą propozycję, bo zależy nam na utrzymaniu przyjaznych stosunków. Jeśli odmówisz, my i tak przejdziemy. Za to z twojej baronii nie zostanie kamień na kamieniu - Baron popatrzył na niego zaskoczony
- On ma rację - nieoczekiwanie poparł tamtego Ithuriel
- O czym wy mówicie!? - wykrzyknął Ulfrik - Śmiecie mi grozić!? - Ithuriel pochylił się nad stołem i spojrzał mu prosto w oczy
- Wiesz, kto za nami idzie? - zapytał cicho i złowróżbnie. Baron pokręcił głową.
- Lord Dargorelin z La'shalotte i jego Wielki Legion - powiedział dobitnie srebrnooki Czarogon.
Lord Dargorelin z La'shalotte. Żywa legenda. Plotki różnie o nim mówiły. Jedni mówili o tym, że przewodzi pięciuset zbrojnym. Inne mówiły o ponad tysiącu bitnych wojowników. Miał pod sobą nie tylko wielu Czarogonów. W jego oddziałach byli też doskonali szermierze ze wschodu, a także Asasyni, pustynni mordercy i wielu innych. Sam Dargorelin nosił do bitwy czarną zbroję wymalowaną w płomienie i hełm w kształcie smoczego łba. Budził strach, mimo, że niemal nigdy nie opuszczał swojej twierdzy w Gor - Marath. Na wschodzie był już postacią niemal mityczną. Nieraz można było usłyszeć, jak matki straszą tam dzieci, że "Przyjdzie po ciebie pan Dargorelin".
A teraz ten straszliwy lord z La'shalotte szedł ku jego ziemi. Ulfrik przełknął ślinę. Nie wątpił, że w razie konfliktu Dargorelin zmiecie go z powierzchni ziemi bez większego trudu. A wystarczy dogadać się z tymi trzema, by to zagrożenie ominęło jego zamek i podążyło dalej na zachód.
- Dobrze, zgoda - powiedział w końcu - dodatkowe warunki jeszcze uzgodnimy. Dam wam stu pięćdzie... Niech będzie dwustu zbrojnych. Ale za to chcę od tej chwili pięciu Czarogonów do ochrony mojej rodziny. Zostaną tu do momentu, aż ostatni wasi ludzie nie opuszczą mojej ziemi. Tych Czarogonów wyznaczycie wy. Zgadzacie się? - wojownicy pokiwali głowami
- W porządku - powiedział w końcu Ursus - Wybrani Czarogoni stawią się za jakąś godzinę. Cieszę się że udało nam się dojść do porozumienia - uśmiechnął się, po czym wraz z towarzyszami odwrócił się i wszyscy trzej wyszli. Baron poczuł kroplę potu ściekającą mu po karku, a w jego głowie pojawiła się niewiadomo skąd myśl, że razem z tymi trzema, komnatę opuściła śmierć.
______________________________________

Odnalazł ją na wieży, tam gdzie śpiewał jej kołysankę. Stała, opierając się dłońmi o blanki, smukłą, o długich do pasa włosach rozświetlonych słońcem. Dopiero teraz zauważył, jaka jest piękna
- Mar'thai! - wykrzyknął podchodząc bliżej. Odwróciła się
- Ithuriel? -
- Mar'thai... Zostaję tutaj - powiedział z uśmiechem chwytając ją delikatnie za ramiona. Jej oczy zalśniły
- Naprawdę!?
- Naprawdę. A jeśli poprosisz swojego ojca, to będę twoim osobistym strażnikiem.
- A... Jak długo? - spojrzała na niego z niepokojem
- Dopóki nasze wojsko nie opuści terytorium twojego ojca. A po wojnie... Być może uda się wrócić... Na dłużej. - puścił do niej oko. Nagle zauważył Harriona wspinającego się na wieżę. Szlachcic widząc go przy niej uniósł pogardliwie brwi
- Ej, ty tam, pachołku, odsuń się od tej panienki. To baronówna. - dziewczyna próbowała jakoś go powstrzymać, ale on najwyraźniej dobrze się bawił - Dla ciebie to najwyżej szlachetne damy z kuchni, a nie jaśnie pani. Precz mi stąd! - wykrzyknął gdy zauważył, że Ithuriel ani myśli się ruszyć
- Bo wybatożyć każę! - wrzasnął wreszcie wysuwając miecz z pochwy. To był błąd. Ithuriel w jednej chwili, błyskawicznie i bezszelestnie skoczył wyjmując szable. Zawirował, odbił niezdarne cięcie szlachcica i znalazł się za nim, przykładając mu szablę do szyi.
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Ludzi. O. Których. Nic. Nie. Wiesz. - wysyczał, mocno akcentując każde słowo. Później odepchnął go i powiewając płaszczem, ruszył w dół po schodach.
W nocy Marti znowu nie umiała zasnąć. Jakiś głos w jej głowie nakazywał jej po raz kolejny iść na wieżę, na której była już z Ithurielem.
Był tam. Wysoki, smukły, czarny w gęstniejącym mroku. Opierał prawą stopę o brzeg blanków. Wyglądał zupełnie jakby na nią czekał. Gdy podeszła do niego, wskazał jej jakiś punkt w przestrzeni. Spojrzała w stronę gdzie pokazywał. Zauważyła tylko grupkę maleńkich światełek. Wzięła je najpierw za świetliki. Wtedy wypowiedział tylko jedno słowo
- Dargorelin - Dotknął jej ramienia, a później nakreślił dłońmi w powietrzu prostokąt, po czym zrobił ruch jakby go rozciągał. Obraz w prostokącie się przybliżył. Marti zauważyła długą kolumnę żołnierzy. Nie była w stanie zobaczyć jej końca. Ludzi było za dużo. Zobaczyła zakutych w zbroje Czarogonów, na ciężkich, bojowych koniach. Za nimi jechali wojownicy uzbrojeni na sposób wschodni. Mieli na sobie skórzane kurtki gęsto nabijane żelaznymi płytkami, a także hełmy z ostrym szpicem i kolczą osłoną zakrywającą całą twarz z wyjątkiem oczu. Przy pasach mieli dziwne miecze o jednosiecznym, lekko wygiętym i zaokrąglonym z jednej strony ostrzu. W dłoniach mieli długie lance, a dosiadali pięknych, smukłych koni. Za nimi biegły postacie spowite w ciemne płaszcze z kapturami. Chwilami płaszcze odchylały się na tyle, że można było dostrzec rękojeści krótkich mieczy przy pasach, albo po kilka sztyletów. Co ciekawe, ludzie ci dotrzymywali kroku konnym bez trudu czy jakichkolwiek oznak zmęczenia. Innych oddziałów już nie była w stanie zapamiętać. Było ich sporo.
- Dotrą do zamku jutro koło południa - usłyszała głos Ithuriela. Pobrzmiewały w nim dziwne nuty. Nie umiała ich rozpoznać.
______________________________________

Lord Dargorelin z La'shalotte był wysoki i szczupły. Gdy zeskoczył ze swojego konia na płyty dziedzińca, spod głębokiego kaptura wysunął mu się długi kosmyk jasnych, prawie białych włosów. Miał na sobie typową zbroję Czarogonów, z tym że rzeczywiście była ona czarna i miała wymalowane na sobie płomienie. Na twarzy miał dziwną przesłonę, uformowaną we wzór gałązek i liści. Spod niej lśniły tylko ciemne oczy.
Gdy zrzucił kaptur i zdjął maskę, zauważyła, że ma wysokie kości policzkowe, spiczasto zakończone uszy i wielkie oczy w kształcie migdałów. Straszliwy lord Dargorelin był elfem. Jego twarz jednak szpeciła ogromna blizną jak po oparzeniu. Ursus z uśmiechem podszedł do niego i powitał go jak starego przyjaciela. Ithuriel i Gvido tylko z szacunkiem schylili głowy. Elf rzucił coś do nich w dziwnym języku. Gvido zasalutował i ruszył w stronę obozu swoich najemników. Zaraz też zaczęli zwijać obozowisko i szykować się do wymarszu. Widać Dargorelin zamierzał wyruszyć natychmiast. Ithuriel, Mistrin, Tauriel, Elsaniel i Raan stali osobno, z boku. To oni mieli tu pozostać.
Około pół godziny później całe wojsko Dargorelina wraz z ludźmi Blackhearta i innymi najemnikami wyjechali przez bramę zamku Asterlet. Z nimi opuścili zamek Gvido, Ursus a także dwie setki żołnierzy barona.
Marti, która niewiadomo skąd pojawiła się u boku Ithuriela, patrzyła za odjeżdżającymi z uśmiechem. Gdy tylko za ostatnim szeregiem zamknęła się brama, rzuciła na niego lekko zalotne spojrzenie. Ludzie zaczęli rozchodzić się z dziedzińca. Marti nagle chwyciła go za rękę i pociągnęła na schody, do swojej komnaty. Ithuriel uśmiechnął się. Zapowiadał się ciekawy czas...
______________________________________

Kilkanaście dni później Egariel przybył do zamku z rozkazami. Czarogoni musieli wracać do swoich. Teraz Marti stała na murze wraz z Ithurielem na murze. Dziewczyna trzymała go za ręce. W oczach lśniły jej łzy.
- Wróć, błagam - wyszeptała. Ithuriel uśmiechnął się kwaśno
- Wojna jest jak gra w kości - zacytował popularne wśród Czarogonów przysłowie. Po chwili jakby coś przyszło mu do głowy. Zerwał z szyi jeden z medalionów i podał jej na otwartej dłoni. Był to żelazno - złoty medalion z dużym, gwiaździście uformowanym topazem.
- Spoglądaj na niego, pamiętaj o mnie - powiedział, wkładając jej ozdobę w dłoń i zamykając nad nią jej palce - on powie ci, co się ze mną dzieje - uśmiechnął się do niej. Spróbowała odwzajemnić uśmiech. Z dołu jeden z towarzyszy zawołał go po imieniu. Czarogon odwrócił się i chciał ruszyć w dół. Po raz ostatni obejrzał się na Marti. Zakładała na szyję jego medalion. Odwrócił głowę. Nagle skoczył z muru wprost na dziedziniec, łagodząc upadek przewrotem. Marti nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła. Ithuriel wsiadł na konia i razem ze swoimi towarzyszami wyjechał przez bramę. Ani razu nie obejrzał się za siebie.
______________________________________

Marti początkowo tęskniła za nim. Co dzień patrzyła na medalion, rozbłyskujący złociście w świetle słońca. Po upływie kilku tygodni robiła to coraz rzadziej. Zaczynała tracić nadzieję. Po około półtorej miesiąca medalion trafił do szuflady.
Z czasem zbliżyła się bardzo z Harrionem. W końcu ten jej się oświadczył. Zgodziła się z radością.
W dzień ślubu szykowała się do ceremonii. Była już niemal gotowa. Dobierała właśnie biżuterię, gdy nagle natrafiła na leżący w szufladzie medalion. W jednej chwili przypomniał jej się Ithuriel i czas, jaki z nim spędziła. Przyjrzała się ozdobie... I rozpłakała się.
Gdy Harrion wszedł do jej komnaty, nie rozumiał, czemu jego narzeczona płacze nad trzymanym w dłoni naszyjnikiem z pękniętym topazem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top