iii
ostatni raz pokazałem jej moje lalki w parku – nazywałem go wtedy Bożym.
zdała maturę i trzymała w ręku piwo. w butelkowozielonej butelce (podoba mi się to połączenie), chyba pięcioprocentowe (jak się później okazało, nie znam się także na alkoholu), a prawdopodobieństwo tego, że jeszcze nie jedną butelkę dzisiejszego wieczora opróżni wynosiło osiemdziesiąt dziewięć koma siedemdziesiąt sześć banków. ja nie zdałem. z matematyki, której nie rozumiem, a wtedy jeszcze bardziej nie rozumiałem, zyskałem marne dziewiętnaście procent. może dlatego, że po pogrzebie pani Emerytki jej córka przestała udzielać mi korków. co prawda egzamin poszedł mi dobrze, ale najwyraźniej dalej potrzebowałem pomocy. no cóż.
patrząc na jej radosne oczy w końcu zrozumiałem, że nigdy nie będę znał się na uczuciach. przypomniałem sobie to, jak zobaczyłem ją pierwszy raz. było to w tym samym parku, który najpierw był moim, potem naszym, a wtedy już Bożym, bo nie było nas (chociaż byłem ja, naturalnie, ale pani Emerytka kiedyś mówiła, żeby do tej samej rzeki dwa razy nie wchodzić) to, jak bałem się jej przedstawić moje zwykle lalki i rzuciła we mnie Freidą (ciekawe, czy nadal ma w domu Jade, Freidę i Atlantykę) i to, jak na mnie nakrzyczała. i oczywiście moje pierwsze kłamstwa, które potem diametralnie przekroczyły osiemdziesiąt dziewięć koma siedemdziesiąt sześć banków. a także to, jak zimą siedzieliśmy w parku, wtedy był naszym parkiem, i kostniały mi ręce, dałem jej rękawiczkę i ją pocałowałem po raz pierwszy. w sumie był to także ostatni pocałunek, bo już nigdy więcej nie spotkaliśmy się w naszym, bo kiedyś był nasz, parku, no, do czasu ogłoszenia wyników, ale wtedy był już Bożym.
po jej brakującej jedynce nie było śladu, po aparacie także (nie zauważyłem nawet, aby jej zęby były prostsze), i jej zęby były zwykle, takie jak moje, ani trochę nie śmieszne, więc się nie uśmiechnąłem (nie znam się na uczuciach, to fakt). ona za to się uśmiechnęła, a jej śmiech był dla mnie bolesnym przypomnieniem najśmieszniejszego śmiechu i uśmiechu pani Emerytki (prawdopodobieństwo tego, ze nie wyjdzie już ze szpitala wynosiło osiemdziesiąt dziewięć koma siedemdziesiąt sześć banków, i na szczęście się nie potwierdziło, ale co innego przybrało formę rzeczywistą). brakowało mi jej. pani Emerytka była słońcem, a jeśli zabraknie słońca, to prawdopodobieństwo końca życia jest nawet większe niż osiemdziesiąt dziewięć koma siedemdziesiąt sześć banków. stałem się wyblakły, bo zabrakło mi słońca. dzień jej pogrzebu był dniem, w którym przestałem chociażby patrzeć na niegdyś mój, potem nasz, a jeszcze potem Boży park (dopiero niedawno zrozumiałem, że był to park życia). przestałem się uśmiechać i liczyć prawdopodobieństwa. przestałem myśleć o Jade, Freidzie, Atlantyce i o niej, ale za to ciągle myślałem o Jaśminie, Róży i Stokrotce. i pani Emerytce, rzecz jasna.
ale dzień przed wynikami matur poczułem ogromną potrzebę spotkania z nią i lalkami. przyniosłem ze strychu Jaśminę, Różę (którą po jakimś czasie mi oddała) i Stokrotkę, które trzymałem w różowym pudełku, aby się nie zniszczyły. a także moją rękawiczkę, tę którą jej dałem zimą, wtedy, gdy ją pocałowałem w wtedy naszym parku. chciałem, aby przyniosła Jade (na którą w dalszym ciągu mówiłem Żejd, ale nie uczyłem się już potem francuskiego), Freidę (która z nożnej stała się beznożną, a z beznożnej nożną, paradoks (nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale pani Emerytka nauczyła mnie tego słowa)) i Atlantykę (która kojarzyła mi się z jeziorem, i w mojej głowie Atlantyk zawsze już nim pozostanie) i tę spódniczkę, morelową albo malinową, nie znam się na kolorach.
jej butelka zaczęła się opróżniać. wtedy do niej poszedłem (już nigdy nie było to poszłem) i wyjąłem zza pleców Jaśminę, Różę i Stokrotkę – moje lalki, te zwykle, z kwiatowymi imionami, mniej lokowanymi włosami, mniej różowymi sukienkami i pospolitymi piwnymi oczami, którymi się kiedyś zachwyciła. znaczy nie kiedyś, a dokładnie trzy tygodnie po pierwszym spotkaniu, we wtedy jeszcze moim parku. a także tę rękawiczkę, którą jej dałem, mimo iż było mi zimno, a ona miała swoje. pamiętam, jak porównywałem moje dłonie do jej dłoni – moją bez rękawiczki, jej z. nie różniły się tak dużo, jej była tylko nieco mniejsza i drobniejsza, ale wciąż była dłonią. pani Emerytka zawsze nosiła na dłoni pierścionek, potem dowiedziałem się, że była to obrączka i próbowałem zobaczyć, czy ona też ją ma. rękawiczka mi zasłaniała. nie znałem się wtedy na życiu. nie to, żebym teraz się znał.
ona się uśmiechnęła, bo zawsze się przy mnie uśmiechała. dała mi do ręki Jade, Freidę i Atlantykę. zabolało mnie serce, a w głowie porównałem Jade z Jade z przeszłości, Freidę z Freidą z przeszłości i Atlantykę z Atlantyką z przeszłości. ich sukienki były tylko trochę mniej różowe, ale i tak bardziej niż Jaśminy, Róży i Stokrotki.
— przepraszam — powiedziałem i zamknąłem oczy. nie chciałem patrzyć na jej uśmiech, który kiedyś porównywałem z uśmiechem pani Emerytki.
— jasne. w porządku — zamilkła, więc uchyliłem powieki — wiesz, Freidzie wypadła dzisiaj noga. udało mi się ją naprawić.
— aha. przykro mi — zaczęła bawić się moją rękawiczką, tą, którą jej dałem gdy było zimno — wiesz, dlaczego skłamałem gdy zobaczyłem cię w moim parku?
— to był mój park.
spojrzałem na nią, a jej zęby jednak były prostsze. nie znałem się na uczuciach, ale czułem, że mógłbym ją wtedy pocałować. pani Emerytka na pewno by mi tak podpowiedziała, ale bez niej nie potrafiłem tego zrobić. moja łza spadła na sukienkę mojej zwykłej Stokrotki i delikatnie ją pobrudziła. spojrzałem na dom pani Emerytki. był taki sam jak wtedy, gdy spotykałem ją po raz drugi, tym razem już specjalnie i się do mnie uśmiechnęła. wtedy, gdy park był już Bożym, nie uśmiechałem się wcale.
zostawiłem Jaśminę, Różę i Stokrotkę oraz rękawiczkę, a także ją i Jade, Freidę i Atlantykę i poszedłem do sklepu niedaleko. wziąłem najmocniejsze piwo i zrozumiałem, że nie tak naprawdę to najważniejsze bylo nie to, że nie znałem się na kolorach, nie to, że nie znałem się na matematyce, nie to, że nie znałem się na lalkach, nie to, że nie znałem się na uczuciach, nie to, że nie znałem się na życiu, a to, że nie znałem jej.
wraz z moją niezielonobutelkową butelką (moja była brązowa) poszedłem (już nie poszlem) do wtedy Bożego parku i znów usiadłem obok niej i lalek. uśmiechnęła się, a ten uśmiech był najśmieszniejszym śmiechem uśmiechem, jaki widziałem po śmierci pani Emerytki. porównałem ilość piwa w mojej brązowej butelce do ilości w jej butelkowozielonej, bo wtedy czułem potrzebę porównywania i zostawiłem moje serce, rękawiczkę, butelkę i Jaśminę, Różę i Stokrotkę pod jej opieką. prawdopodobieństwo, że wyrzuci to wszystko do kosza wynosiło osiemdziesiąt dziewięć koma siedemdziesiąt sześć banków.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top