i
pierwszy raz uśmiechnąłem się do niej w parku – nazywałem go wtedy moim.
była radosna, bo się uśmiechała, odsłaniając brakującą jedynkę na dole. ja też się uśmiechnąłem – wtedy na mnie spojrzała. ale to wcale nie tak, że chciałem posłać jej uśmiech. znaczy nie wiem, ale chyba nie chciałem. uśmiechnąłem się do jej jedynek. znaczy ich braku, naturalnie. bo czy zęby nie są śmieszne (wtedy powiedziałbym – no pewka!)? teraz tak właściwie nie wiem, ale fakt faktem, że to właśnie wtedy, w parku — nazywałem go wtedy moim, pierwszy raz posłałem jej uśmiech. znaczy jej jedynkom, ma się rozumieć.
wtedy jeszcze nie znałem się na uczuciach. myślałem, że uśmiech to uśmiech i towarzyszy w chwilach radości. łzy to łzy i płaczemy, zaciskamy pięści, gdy nas coś boli. że krzyczeć można tylko wtedy, gdy stanie się coś strasznego. nie znałem się wtedy ani trochę. nie żebym teraz się znał, co więcej!, być może wiem jeszcze mniej, ale teraz wiedziałbym, że wcale nie była radosna siedząc w nie–moim, bo już dawno nie jest mój, parku. a jednak się uśmiechała. i ja też. popaprany jestem. ona nie.
miała na sobie spódniczkę. taką morelową chyba, ale nie wiem. nie znam się na kolorach. tak samo, jak nie znam się na uczuciach, bo nie potrafiłem wtedy zrozumieć, że wcale nie jest radosna. i że jej spódniczka była malinowa. nie morelowa. i że nie powinienem się wcale uśmiechać, bo gdybym tego nie zrobił (och, te zęby!) to prawdopodobieństwo tego, że by do mnie podeszła byłoby praktycznie równe temu, że ja już nigdy bym nie płakał. czyli zero. albo nie, nie zero! i tak nie lubię matematyki, nie lubię ograniczeń, a matematyka kojarzy mi się z ograniczeniami. chociaż raczej nie powinna, bo podobno wiele rzeczy w matematyce jest nieograniczonych. nie znam się na matematyce, ale moje prawdopodobieństwo (nadal nie jestem pewny, co właściwie ten wyraz znaczy) wynosiłoby mniej niż zero. nie podeszłaby, gdybym się nie uśmiechnął. na bank albo i osiemdziesiąt dziewięć banków (chociaż moich łez na pewno było więcej niż osiemdziesiąt dziewięć, po prostu tak palnąłem).
ja stałem na ulicy – której nigdy nie nazywałem moją. nawet na ulicę, na której (tak, wiem, że nie powinien mówić "na") mieszkałem nie mówiłem "moja ulica". nie była moja. przecież mieszkała też na niej pani Emerytka. ona oczywiście nie nazywa się Emerytka, ale od zawsze mówiłem do niej per (nadal nie wiem, co to znaczy) pani Emerytko. zawsze śmiała się, gdy to słyszała, ale uśmiechałem się, bo uwielbiałem jej śmiech. podobno śmiech małych dzieci jest najśmieszniejszy, ale nie wiem, bo śmiech pani Emerytki był dla mnie wtedy najśmieszniejszym śmiechem na świecie, a jak się uśmiechała, to i ja, bo bardzo lubiłem się do niej uśmiechać. uśmiech pani Emerytki był nawet piękniejszy niż jej uśmiech. to nie była moja ulica, żadna z ulic nie była moja. pani Emerytka powiedziała mi kiedyś, że możemy ulicę, na której mieszkamy, nazwać naszą, ale ja nie potrafiłem. nie była ani moja ani nasza. ani Ani. nigdy nie rozumiałem tego żartu.
ja nie byłem więc na mojej ulicy, ale ona jakoś była w moim parku. ale bez koleżanek, bez misiów, bez książek, z lalkami w różowych sukienkach, którymi się często bawiła. ja też kiedyś bawiłem się lalkami. bałem się, że gdy jej to powiem, to już nigdy się do mnie nie uśmiechnie. a mimo iż jej uśmiech nie był najśmieszniejszym śmiechem i uśmiechem, bo żaden nie był wtedy w stanie przebić uśmiechu pani Emerytki (do której od razu po naszym pierwszym spotkaniu, ni to na nie–mojej ulicy, ni to w moim (wtedy był jeszcze mój) parku, poszedłem (wtedy myślałem, że mówi się poszłem)), to lubiłem jak się uśmiecha. ale nie wyśmiała mnie. zamiast tego poprosiła, abym pokazał jej moje lalki, bo moglibyśmy się razem pobawić. jej nazywały się Jade, Freida i Atlantyka. jak mi to powiedziała, to bałem się jej przedstawić moje lalki, bo one były zwykle. w porównaniu z jej. potem już nigdy nie porównywałem. miały bardziej zwykle sukienki i zwykle, kwiatowe imiona.
— moje lalki? one nie mają imion — powiedziałem wtedy, a to było moje pierwsze kłamstwo.
spojrzała na mnie wtedy dziwnie, bo dla niej też oczywistością było to, że lalki muszą mieć imiona, bo jak ich nie mają, to są tylko lalkami. a nie dziewczynkami, z którymi można się bawić w salon piękności, gdy brakuje koleżanek. ale moje lalki były zwykle, miały mniej różowe sukienki, mniej lokowane włosy i mniej ładne imiona. nie były Jade'ami (zawsze mówiliśmy o Jade z imitowanym francuskim akcentem, coś na kształt "Żejd", a potem naprawdę zacząłem uczyć się francuskiego), nie były Freidami, ani Atlantykami (słusznie kojarzyło mi się to wtedy z jeziorem, chociaż niekoniecznie słusznie, bo to w końcu ocean). nie znałem się na wymyślaniu dobrych imion, takich niezwykłych, wiec skłamałem ponownie.
— moje mają takie same jak twoje — spojrzała na mnie wtedy i rzuciła we mnie Freidą (chociaż nie jestem dokładnie pewny, czy była to Freida, ale prawdopodobieństwo, że tak wynosiło jakieś osiemdziesiąt dziewięć banków).
— nieprawda! nieprawda, nieprawda, nieprawda! przestań tak mówić! no przestań! po prostu powiedzieć mi, jak twoje lalki mają na imiona! — krzyczała, a ja przeprosiłem w myślach moje lalki, za to, że ciągle wtedy były dla mnie zwykłe. Freida upadła.
podniosłem Freidę, której noga uległa kontuzji. odpadła. ona się rozpłakała, a ja próbowałem ją naprawić (lalkę, nie ją). nie udało mi się, bo nie znałem się na lalkach, tak jak nie znałem się na uczuciach i matematyce. nie przeprosiłem jej, bo zabrała mi Freidę beznożną i pobiegła z powrotem do mojego parku. oczywiście nie zapomniała o Jade i Atlantyce, je też zabrała, bo była zdecydowanie lepszą koleżanką dla lalek niż ja.
nie podszedłem (wtedy poszłem) do niej, bo i tak nie umiałbym naprawić Freidy, ani powiedzieć jej, że moje lalki to Jaśmina, Róża i Stokrotka.
zamiast tego poszedłem nie–moją ulicą na nie–moją ulicę prosto do domu pani Emerytki, bo ona znała moje zwykle lalki, wiedziała o tym, że nie znam się na kolorach, uczuciach, naprawianiu i matematyce. oczywiście dowiedziała się, że skłamałem i ją skrzywdziłem. a mimo to pani Emerytka się do mnie uśmiechnęła swoim najśmieszniejszym śmiechem uśmiechem, który porównałem do jej uśmiechu. bo wtedy jeszcze porównywałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top