Polityk

- Uważaj na siebie, John - słyszałam, jak mężczyzna śmieje się na słowa kolegi.

- Daj spokój. Nic mi nie grozi - oj, jak bardzo się mylił.

- Prawa Ręka znowu zaczęła grasować w tej okolicy - druga z postaci prychnęła.

- Bujda na resorach. Nie wierzę w to.

- Nie oglądasz wiadomości?

- To jakaś sekta, która wykańcza swoich niewiernych członków. Ja nie mam się czego obawiać - miałam ochotę się roześmiać, ale powstrzymałam się. Nie mogłam ujawnić swojej obecności, a tym bardziej położenia.

Mężczyźni wymienili uścisk dłoni i każdy poszedł w swoją stronę.

Nareszcie.

Poczułam, jak w moim sercu budzi się to, co za każdym razem. Dusza mordercy.

Brzydziłam się jej, ale nie potrafiłam pozbyć.

Cicho podążyłam za dzisiejszym celem.

Trasa, którą wracał do domu, przebiegała przez mało uczęszczane okolice. Od kilku tygodni analizowałam jego tryb życia.

Wiedziałam wszytko.

Znałam imiona wszystkich jego kochanek. Znałam imię jego żony. Wiedziałam, kiedy "jeździł w delegacje", żeby znaleźć się sześć przecznic dalej. Ewentualnie w sąsiednim mieście. Bynajmniej nie w budynku firmowego spotkania.

Wiedziałam, że zawsze w czwartki wchodził po pracy do baru, a następnie wychodził z niego po pięciu minutach. I nie był sam. Wszystko wiedziałam.

Także zaplanowanie morderstwa nie było interesujące. Nie było żadnych niewiadomych, które dawały możliwość pomyłki i zapewniały choć delikatny dreszczyk emocji.

Zerknęłam na mężczyznę. Poluzował krawat. Więc jednak nie był taki pewny siebie. I dobrze. Nałożyłam maskę na twarz. Mój kostium był niesamowicie wygodny, a co najważniejsze nie wydawał żadnych odgłosów przy poruszaniu. Był idealny do moich potrzeb.

Sięgnęłam za plecy. Wyciągnęłam nóż. Zdążyłam wcześniej wyprzedzić mężczyznę i wejść do opuszczonego budynku. Trasa celu biegła tuż przy nim. Usłyszałam jego kroki. Zbyt cichy to on nie był. Miał do domu trzysta metrów. Czuł się pewnie. Głupiec. Zeskoczyłam z okna na parterze. Zatrzymał się i patrzył na mnie z przerażeniem

- Jesteś z siebie dumny? - mój głos był cichy. Nie wiem jak to robiłam. Samo wychodziło. Niemal szept. A jednak wystarczająco głośny, żeby mężczyzna się wzdrygnął.

- Kim jesteś?! O co ci chodzi?! - drżenie głosu zdradziło prawdziwe emocje. Wskazałam końcówką noża na aktówkę, którą trzymał.

- Mówię o nieuczciwych umowach, które tam trzymasz - cofnął się pół kroku. Kontynuowałam, wciąż tym samym głosem.

- To, co jest tam zapisane jest niezgodne z twoimi obietnicami wyborczymi. A wręcz całkowicie im zaprzecza. Nie zasługujesz na to, żeby mieć szansę na wprowadzenie tych ustaw w życie - znów się cofnął. Za wolno. Wbiłam mu ostrze między żebra. Upadł na ziemię.

- Kim ty... Do cholery... Jesteś?! - zwinął się w pół, każdy oddech sprawiał mu ból. Wiedziałam to.

- Sprawiedliwością - podcięłam mu gardło. Krew trysnęła na ziemię dookoła. Odsunęłam się szybko, żeby nie poplamić kostiumu. Wyciągnęłam nóż z ciała mężczyzny. Zlizałam z niego krew. Kochałam ten smak. Metaliczny, czasem słodki, ciepły. Gesty lub wręcz przeciwnie. Każda krew była inna. Schowałam nóż. Czas na podpis. Krew jest doskonałą farbą. Już po chwili na zimnej ścianie czerwień tworzyła napis. Zerknęłam ostatni raz na swoje dzieło.

Perfekcyjne.

Obrzydliwe.

Piękne.

Chciałam, żeby ktoś mnie uwolnił od tego uzależnienia. Ale sama nie mogłam tego zrobić. Ktoś musiał mnie zabić, żebym ja przestała zabijać innych. Sięgnęłam do teczki mężczyzny. Potargałam wszystkie kartki. Już tego nie wprowadzą. Nie w najbliższym czasie. Nie będą szkodzić niewinnym.

Nie mogłam zbyt długo pozostać w tym miejscu. Nie mogłam pozwolić, żeby ktoś mnie zobaczył. Skierowałam się w stronę swojego mieszkania. Musiałam wykonać jeden bardzo ważny telefon tej nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top