PRAGNIENIE 5


                 Mijała kolejna godzina, przesiąknięta zrezygnowaniem i irytacją Josie. Nie pomagało wyciszenie, nie pomagał delikatny dotyk soczysto zielonej trawy pod nagimi stopami. Nie pomagał zachwycający widok monumentalnego zamku na górze tuż obok. Ani śpiewy ptaków, ani kolorowe kwiaty ozdabiające zapierającą dech w piersiach fontannę. Nienawidziła tego okropnego zastoju, który niemal przeszywał jej ciało jak drobniutkie szpilki. Pragnęła napisać coś zachwycającego, miała niepohamowaną chęć zapisywania w pośpiechu kolejnych słów. Ale tak nagle w jej głowie nastała pustka. Choć serce i dusza rwały się do stworzenia nowego, fantazyjnego świata, rozbiegany rozum nie pozwalał dziewczynie skupić się na ani jednej z myśli.

                  Wsuwając między wargi papierosa, odpaliła go nieśpiesznie, zaciągnęła się mrużąc oczy i leniwie wypuszczając dym, omiotła wzrokiem rozpościerający się tuż przed nią, soczysto zielony park powoli zapełniający się spacerowiczami. Przyjemny dreszcz spowodowany nikotyną, przeszył jej ciało. Poczuła krótką dawkę niezwykłego spokoju. Spokoju, który niedługo potem został zaburzony. Josie usłyszała wibracje telefonu zakopanego gdzieś na dnie jej torebki. Wygrzebała go w końcu, a jej mina momentalnie zrzedła. Wzięła bardzo głęboki oddech i odebrała.

                 — Hej, mamo. Coś się stało? — szepnęła niepewnie.

                 Jej mięśnie napięły się nieprzyjemnie w ciągu ułamka sekundy. Matka nie miała w zwyczaju dzwonić w inne dni niż soboty, by sprawdzić czy oby na pewno jej córka nie zajmuje się głupotami tylko zakuwa, zamknięta w swym pokoju.

                — A musiało się coś stać, żebym chciała do ciebie zadzwonić? Chciałam się tylko dowiedzieć, jak ci idzie i co słychać. — Poważny, kobiecy głos po drugiej stronie przyprawił Josie o zwyczajowe, nieprzyjemne ciarki.

                    Westchnęła więc dyskretnie i opowiedziała tylko o tych rzeczach, które interesowały jej matkę. Nie o jej uczuciach, nie o jej doświadczeniach, przygodach czy nowych przyjaźniach. Rozmawiały o jej zajęciach, wynikach, egzaminach i przyszłości. Zwyczajowo, spokojnie i bardzo rzeczowo. Mimo, iż rozmowy Josie z matką niemal zawsze wyglądały dokładnie tak samo, ona za każdym razem czuła się coraz gorzej. Tak również było i tym razem. Po trzydziestu minutach, rozłączyła się i wsunęła telefon z powrotem do swej torby. Jej ciało było coraz bardziej napięte, a myśli jeszcze mocniej poplątane.

               Nieśpiesznie zebrała wszystkie swoje rzeczy i niemalże jak w transie, podniosła się z zajmowanego miejsca. Przeczesując włosy, zarzucając torbę na ramię odetchnęła bardzo głęboko. Zdecydowanie potrzebowała rozchodzenia wszystkich emocji, które tłoczyły się w jej głowie.

                Przyśpieszając kroku, pokonywała kolejne alejki parku. Przez cały czas starając się uspokoić, nie poddać się lękowi, który zawzięcie walczył, by wyjść na wierzch. Nerwowo zaciskając palce na ramieniu torby, oddychała głęboko. Brała z pamięci wszystkie te metody, które do tamtej pory działały. Niestety tego dnia samotność tego dnia wywiercała w jej duszy jeszcze większą dziurę.

                   Przyśpieszony oddech, nieprzyjemnie chłodne dreszcze wypełniające rozgrzaną skórę. Rozbiegane i przerażające myśli i te okropne uczucie bezbronności, wypełniające jej duszę. Drżąca szczęka i szybsze bicie serca. Jedyny dźwięk jaki dochodził do jej uszu w tamtej chwili był odgłosem obijających się o siebie zębów. Ciało napięte do granic możliwości, drżące palce i zagubienie. W tamtym momencie uświadamiała sobie, że to najgorszy atak paniki, jaki do tamtej chwili doświadczyła.

                     Szybkim marszem wyszła na uliczki miasta. Ilość ludzi, dźwięki samochodów, śmiechy i głośne rozmowy sprawiły, że lęk wypełnił Josie z niebezpiecznie mocną siłą. Drżącymi palcami przeszukiwała torebkę. Chciała zadzwonić do Willa, do Loli. Chciała błagać o pomoc. Bo choć zazwyczaj radziła sobie sama, czuła w opuszkach palców, że tym razem nic nie będzie tak proste.

                     Nie miała nawet świadomości w jaką stronę podąża, jakich ludzi mija. Chciała jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.

                    Nagle wpadła z impetem na wysoką postać, przez co aż cofnęła się o krok. Niepewnie uniosła głowę.

                       To było jak cud. W tamtym momencie tak bardzo jej potrzebny. Dojrzeć znajomą twarz, by choć przez sekundę poczuć ulgę.

                     Charles uśmiechnął się zwyczajowo cwaniacko i skrzyżował ręce na torsie, przenikając dziewczynę spojrzeniem. Szybko jednak napiął mięśnie, a jego mina zrzedła.

                    W jej rozbieganym wzroku dojrzał przerażenie, zagubienie i błaganie o pomoc.

                  — Witaj. Co się dzieje? — szepnął zupełnie innym niż zazwyczaj głosem, wypełnionym szczerym przejęciem.

                    — Ja.. nie wiem.. nie wiem, gdzie jestem.. nie wiem dlaczego... — szeptała drżącym, wystraszonym głosem.

                    Charles wyprostował się i robiąc krok w stronę Josie, ułożył dłonie na jej ramionach, tym samym zmuszając dziewczynę do ponownego spojrzenia na niego.

                      — Już jesteś bezpieczna. Nie pozwolę, by stała ci się krzywda. — Pochylając się nieco, zapewnił Josie kojącym głosem. — Pójdziemy teraz w przyjemniejsze miejsce i spróbujesz się uspokoić, dobrze? — Uśmiechnął się delikatnie, uspokajając dziewczynę niesamowicie kojącym szeptem.

                  Spojrzała na niego niczym mała dziewczynka, skinęła głową i grzecznie podążyła za mężczyzną. Kilka kroków dalej, tuż za rogiem, pomiędzy dwoma kamienicami, odnaleźli pustą ławkę pod rozłożystym drzewem. W tamtym miejscu było tak niespodziewanie cicho i przyjemnie.

                  Usiadł tuż obok i od razu złapał Josie za dłoń. Ich kolana się zetknęły, a Charles poczuł delikatną iskrę przeszywającą jego ciało. Napiął mięśnie i pokręcił dyskretnie głową. Spoglądając na zagubienie i strach w tej niewinnej istocie, wiedział, że nie może dłużej pozwolić jej się bać.

                    — A teraz spróbujemy razem głęboko pooddychać — odezwał się ponownie bardzo spokojnym głosem.

                    Nie była w stanie się odezwać. Skinęła jedynie głową i czując się odrobinę bezpieczniej, zmrużyła oczy. Charles przysunął się bliżej i delikatnie muskając drżącą dłoń dziewczyny, wziął głęboki oddech, co Josie od razu powtórzyła. Podążając za jego gestami, wypuściła leniwie powietrze. Zaciskała drobne dłonie na jego długich palcach i bardzo zawzięcie starała się uspokoić. Czując na skórze ciepły oddech Charlesa, stający się jej wyciszeniem. Nie popędzał jej, nie odzywał się, nie dopytywał. Rozgrzanym kciukiem muskając wierzch jej drżącej skóry dłoni, obserwował uspokajający się oddech Josie.


                 Wyciszała się w bardzo powolny, niezwykły sposób. Czując woń jego perfum, które od teraz kojarzyć się miały z bezpieczeństwem. Jej ciało bardzo powoli się rozluźniało, oddech wracał do normy, serce zdawało się bić już w zupełnie normalny sposób. Ze skóry zniknęły nieprzyjemne dreszcze. Rozchyliła wargi i wzięła ostatni, najgłębszy oddech, po czym nieśpiesznie otworzyła oczy. Spojrzała na Charlesa i jego delikatny uśmiech.

                  — Dziękuję — szepnęła niepewnie.

                   — Już trochę lepiej? — odpowiedział równie cicho, bardzo czule zakładając kilka kosmyków jej włosów za ucho.

                Zadrżała, ale w niezwykle magiczny sposób.

                — Tak. Przepraszam za kłopot...

                — To żaden kłopot, nie mów tak. — Przerwał dziewczynie, kręcąc głową.

                Przez cały ten czas nie puszczał jej dłoni. A Josie wcale nie miała ochoty jej zabierać.

                 — Dziękuję za pomoc. I... Cieszę się, że na pana trafiłam. — Odetchnęła i nerwowo przygryzła wargę, uciekając wzrokiem.

                  — Dziwnie choć miło słyszeć to z twoich ust. I mów mi proszę po imieniu. Przynajmniej wtedy, kiedy jesteśmy sami — dodał poważnie, ponownie uśmiechając się szczerze. — Naprawdę się cieszę, że byłem w stanie jakoś ci pomóc — dodał poważnie i bezwiednie ścisnął dłoń dziewczyny.

                Tą szczerością i uśmiechem, Charles przyciągał jeszcze bardziej.

                 — Po imieniu? Do pana? Nie, to chyba kiepski pomysł... — Pokręciła głową i spojrzała niepewnie na mężczyznę. Poczuła ukłucie w brzuchu.

                  — Po prostu Charles. Proszę. — Skinął i wyprostował się, malując na twarzy powagę.

                 Westchnęła i starając się z całych sił, uniosła delikatnie kącik ust. Czyżby pan profesor miał stać się jej małym promykiem, który poprawia dzień?

                    — No dobrze. W takim razie... Charles. Bardzo dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś — szepnęła jeszcze trochę niepewnym głosem.

                 Pojawił się w najbardziej odpowiednim czasie o jaki mogła prosić.

                   Zapadła między nimi cisza. Josie nie miała zbyt wiele sił, by utrzymywać rozmowę i panicznie unikać niezręczności. Charles za to uważał, że żadne nadprogramowe słowa nie są w tamtym momencie potrzebne. Spokój jaki panował między nimi w tamtym momencie był wyjątkowy. Jak gdyby wyczekany, upragniony. I bardzo przyjemny dla duszy.

                  — Nie czuj się zobowiązana do podziękowań. Naprawdę nie ma za co. — Namalował na twarzy uśmiech, który w oczach Josie przepełniony był zapewnieniem o nadziei.

                 Te jego małe gesty, których na co dzień nigdy się nie dostrzega. I nie docenia. To właśnie one robiły na dziewczynie tak ogromne wrażenie.

                  Rozchyliła wargi, a z jej ust uleciała nieśmiała ulga. Przesuwała wzrokiem po jego twarzy, czując w brzuchu delikatne muskanie motyli. Napięła mięśnie i tak po prostu, bez żadnego namysłu, przysunęła się do mężczyzny i obejmując jego szyję rękoma, wtuliła się w rozgrzane ciało Charlesa.

                  Świat się zatrzymał. Oba ciała przeszył przyjemny dreszcz ekscytacji. Życie wokół jakby spowolniło, a zapachy zaczęły mieć dużo większą moc.

                   Charles napiął mięśnie jak nigdy wcześniej. Spojrzał na dziewczynę kątem oka. Na wciąż przerażoną, zagubioną istotę potrzebującą bliskości. Niepewnie objął Josie w pasie i jeszcze bardziej niepewnie przysunął ją bliżej. Mimochodem wtulając nos w pachnące owocami włosy, zmrużył oczy. Poczuł bliskość, jakiej nie doświadczył jeszcze nigdy wcześniej.

                      Wsuwając twarz w Jego szyję, czując zapach jego perfum, czując dotyk rozgrzanych, obejmujących ją ramion, Josie przepełniło niesamowite poczucie bezpieczeństwa i ulgi. Jej ciało przestało drżeć, a myśli nigdy wcześniej nie były tak posłuszne i uporządkowane. Ciepłe dreszcze leniwie rozlewały się po skórze dziewczyny, a serce, choć niezwykle zatrwożone, odnalazło w końcu swój odpowiedni spokojny rytm.


                  Po kilkunastu milczących minutach, Josie w końcu przeszyło prawdziwe zmęczenie. Niechętnie odsuwając się od mężczyzny, westchnęła ciężko i oparła się o ławkę. Charles poczuł przedziwny chłód i tęsknotę, kiedy to zrobiła. Ale nie mógł dać tego po sobie poznać.

                 — Powinnaś wrócić do domu i porządnie odpocząć — stwierdził.

                 — Tak. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak zmęczona. — Skinęła i spojrzała na mężczyznę. — Jeszcze raz i całkowicie szczerze, bardzo ci dziękuję. Mam nadzieję, że będę w stanie kiedyś się odwdzięczyć.

                  Podniosła się z zajmowanego miejsca i przeczesała dość niedbale włosy. Zarzuciła torbę na ramię, odetchnęła głęboko i spojrzała na Charlesa z delikatnym uśmiechem.

                   Wstał i odchylając delikatnie głowę, spojrzał przeszywająco na dziewczynę.

                   — Odprowadzę cię do domu — stwierdził od razu i nie czekając nawet na potwierdzenie, wystawił ramię w stronę Josie.

                    — Słucham? — szepnęła z niemałym szokiem, poczuła przyjemną falę ciepła w sercu spoglądając na wystawione ramię mężczyzny, ale pokręciła przecząco głową. — Dziękuję, ale to chyba zły pomysł. Mieszkam w akademiku. Nie chcę, żeby ktokolwiek nas zobaczył i zaczął bezsensowne plotki. Poza tym, wbrew pozorom, nie chcę żebyś miał przeze mnie problemy — dodała swoim zwyczajowym tonem, uśmiechając się delikatnie. Jego świat znów się rozpromienił.

                    — Wrócił mój mały diabełek — zaśmiał się nisko, kręcąc głową. Nie będąc również świadomym tego, jak zabrzmiały jego słowa.

                   Josie spojrzała na mężczyznę wielkimi oczami, czując w gardle rosnącą gulę. Nie skomentowała tego, jak mocno w jej uszach zabrzmiały słowa Charlesa.

                  — Nie puszczę cię samej — kontynuował, krzyżując ręce na torsie.

                   — Zadzwonię po przyjaciółkę. I tak zrobiłeś już więcej niż mogłabym prosić. — Westchnęła i nieśpiesznie wyjęła z torebki telefon.

                 Przez kilka długich sekund, w milczeniu patrzył na Josie, skinął głową i wsunął dłonie w kieszenie spodni. Po zapewnieniu, że wspomniana przyjaciółka jest już niedaleko, Charles postanowił się ulotnić. Podszedł do dziewczyny, nie odrywając wzroku od jej wciąż jeszcze rozbieganych oczu, wyciągnął powoli ręce chcąc ją przytulić jednak zrezygnował w ostatniej chwili.

                   — Uważaj na siebie, Josephine — szepnął niskim głosem i delikatnie założył kilka kosmyków jej włosów za ucho.

                 Patrzyła na niego z dołu, niczym mała onieśmielona dziewczynka. Rozsuwając bezwiednie wargi, zapamiętywała miękkość jego dotyku. Uniosła kącik ust i dyskretnie przysunęła policzek, by opuszek jego palca choć przez chwilę musnął jej rozgrzaną skórę.

                 Kiedy zniknął za rogiem, poczuła pewną pustkę. Dopiero wtedy odczuła jak nieprzyjemnie chłodny i przeszywający jest tego dnia wiatr. Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do siebie, by zaraz potem usłyszeć zatroskany głos przyjaciółki.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top