Rozdział 31.3


Niespodzianka! :D

 Kolejny rozdział, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie w następnym tygodniu. 

____________________________________

Dam radę, przekonywałam siebie w myślach, gdy powoli zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie urzędował Elias. Nieświadomie zatrzymałam się na początku korytarza. Rick wyczuł brak ruchu za sobą i z uniesionymi brwiami odwrócił się.

— Co jest, Sasza?

Wzruszyłam ramionami, bo do końca nie znałam odpowiedzi na to pytanie.

— Idź sam, Rick. — Dłonie miałam zimne, chociaż w środku szalał we mnie ogień. — Muszę chwilę pomyśleć, zanim wejdę do środka.

Spojrzałam na ciemne drzwi, za którymi czekał Elias. Czy tylko ja się stresowałam przed rozmową, czy on, zuchwały beta, również odczuwał niepewność? Jego pozycja i wygląd nie wskazywały na to, by często ulegał presji otoczenia. Nie, on dominował niczym alfa.

Oby Elias nie okazał się kolejnym Mercem, bo tym razem nie zachowam się jak tchórzliwy szczeniak, który pozwala na wszystko.

— Mieliśmy wejść wspólnie — zauważył Rick. — Jesteś pewna, Sasza, że wszystko w porządku?

— Jak cholera — ochoczo potwierdziłam. — Nie często mam okazję rozmawiać o swoim życiu z obcą osobą bez żadnego wcześniejszego przygotowania.

— To prawda — zaśmiał się tubalne. — Możesz zawsze to potraktować jak wizyta u dyrektora.

Skrzywiłam się z niesmakiem na durny pomysł Ricka. Jakby nie wiedział jak takie wizyty wyglądały. Sztywna atmosfera, udawana uprzejmość, by tylko dotrwać do końca i zapomnieć, że coś takiego miało miejsce.

— Wiesz, wolę nie. Wyobrażenie sobie Eliasa jako dyrektora jedyne by pogorszyła sprawę.

Zrozumienie błysnęło w jego szarych oczach.

— Masz rację, jeszcze byś go obraziła.

— Nie to miałam na myśli — Szturchnęłam go w ramię.

— Nie?

— Nie — oznajmiłam. Pod jego uważnym wzrokiem, zmieszałam się. — No może troszeczkę.

Zaśmialiśmy się cicho. Ogarniał mnie spokój ducha, który pojawiał się zawsze przy Ricku. Mężczyzna roztaczał wokół siebie tak charakterystyczną aurę, że wystarczała jego obecność bym czuła się bezpieczna.

Z każdym dniem coraz bardziej tęskniłam za tamtymi dniami, kiedy przychodziłam po szkole do baru, by porozmawiać z Rickiem, napić się drinka czy pracować w znienawidzonej kuchni. Nawet spanie na kanapie w rogu pomieszczenia, będąc ledwo ukryta przed oczami stałych bywalców baru, wywoływało nostalgię. Oddałabym wszystko by wrócić do życia sprzed poznaniem watahy Merca, ale nie miałam niczego. Ani domu, ani wilczycy.

Spochmurniałam, ale spróbowałam to ukryć. Dostęp do moich myśli miałam mieć tylko ja, nikt inny.

— Załatwię ci parę minut — obiecał barman.

— Dziękuję — szepnęłam.

Rick mrugnął porozumiewawczo. Poszedł do drzwi, otworzył je, a przekroczywszy próg, oznajmił głośno:

— Sasza za chwilę przyjdzie. Musiała wpierw skoczyć do łazienki. — Odpowiedzi bety nie dosłyszałam przez zamknięte drzwi.

Odetchnęłam z ulgą. Nie byłam jeszcze gotowa na stanięcie twarzą w twarz z Eliasem. Może byłam głupia, że odkładałam tę chwilę, na którą tak długo i niecierpliwie czekałam. Ale musiałam zebrać myśli, które rozpierzchły się po najgłębszych zakamarkach umysłu i nie chciały zostać złapanie, tak samo jak zające, kiedy próbowałam którąś złapać na kolację.

Wykorzystałam wytłumaczenie Ricka i poszłam do łazienki. Na moje nieszczęście, była bardzo blisko. Schowałam się w środku, by chwilę pomyśleć. A może bardziej by nabrać odwagi, której nie czułam w sobie.

W tym cichym, sterylne czystym pomieszczeniu uświadomił sobie, że moje obawy związane były z wilczycą. A dokładne tym, że Elias nie zdoła mi pomóc. Nie chciałam się zawieść. Nie po tym, co musiałam przejść, aby tu dotrzeć.

W lustrze odbijały się czarne oczy wypełnione furią. Wściekłość na własną słabość, na to jak bardzo zależało mi na swojej drugiej naturze, przez co czułam się niekompletna i bezwartościowa.

Z impetem wypadłam z toalety. Czas pokazać im kim byłam naprawdę.

Nie zdołałam nawet przejść dwóch metrów, gdy poczułam niemiłosiernie łupanie w czaszce. Pociemniało mi przed oczami. Uniosłam dłoń, by przytrzymać się ściany, ale potknęłam się o własne nogi i wylądowałam na niej z hukiem. Rękoma jeszcze próbowałam zamortyzować upadek, ale z pełnym impetem uderzyłam się bokiem o twardą powierzchnie. Z ust wyleciało mi zduszone bólem stęknięcie.

Ogarnęło mnie przeczucie, że ktoś w ukryciu mi się przygląda. Znałam to doskonale. Niepokój i dyskomfort towarzyszyły mi zawsze, kiedy osoby za bardzo się mną zainteresowały. Nie zawsze tak miałam. Zaczęło się to parę lat temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Sprzed czasu, gdy mama jeszcze żyła.

Gardło z każdą minutą zaciskało się coraz bardziej, przez co przepływ tlenu do płuc był utrudniony. Stopniowo pojawiały się ciemne plamy przed oczami. Przyłożyłam grzbiet dłoni do mokrego od potu czoła. Piszczało mi w uszach, przez co potęgowało się wrażenie, że ktoś próbuje wywiercić mi dziurę w głowie, by wydostać się na zewnątrz.

Wilczyca gdzieś w głębi mego jestestwa wiła się, ostrymi zębiskami miażdżyła ludzką powłokę a pazurami próbowała przedrzeć się przez mur, solidny i nieprzystępny. Chciała wyjść na zewnątrz, ochronić mnie przed zagrożeniem, którego nie widziałam.

Zacisnęłam zęby, tłumiąc jęk bólu. Z trudem wyprostowałam się i powłócząc nogami szłam przed siebie, do gabinetu, by jak najszybciej zobaczyć Ricka i Eliasa. Musieli mi pomóc.

— Nie... — wycharczałam przez zaciśnięte przez lęk gardło.

Upadłam na kolana, czując ogromne pragnienie przemiany. Nie robiłam tego od pełni, więc przerażenie ogarnęło moje ciało razem z ekscytacją ataku. Wilczy warkot mieszał się ze skowytem, gdy paznokcie ledwo się wydłużyły a kości uparcie tkwiły w miejscu, nie poddając się wilczemu genowi, który nakazywał transformację. Przed oczami zobaczyłam czerwone plamy. Gardło miałam ciśnięte, nie mogłam zaczerpnąć jednego, pieprzonego oddechu.

Nawet nie wiedziałam, kiedy uderzyłam głową o ziemię. Nic nie czułam, skupiona wszystkimi zmysłami na spustoszeniu jakim wywoływała nieudana przemiana. Wilczyca zrezygnowała, ale ból wciąż panoszył się po organizmie, nie pozwalając na żaden ruch. Chciałam, aby w końcu to się skończyło: cierpnie, paraliż, strach.

Krew hucząca mi w uszach zagłuszyła kroki, zapach potu stłumił aromat wilka. Nawet nie wiem kto przy mnie uklęknął i odgarnął z czoła splątane włosy. Kto schylił się i wyszeptał mi do ucha słowa otuchy.

— Sasza, oddychaj! — zachrypnięty głos Ricka był jak zza kurtyny, niesłyszalny.

Prośba przyjaciela była nieskuteczna. Straciłam przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top