Rozdział 11.3


Siedziałam na łóżku i czekałam. Serce waliło mi w piersi, a gula strachu zagnieździła mi się w gardle, utrudniając zaczerpnięcia zbawiennego oddechu. Stresowałam się przed spotkaniem z wilkami, pomimo ciągłego wałkowania, że nic mi nie zrobią.

O co mam się ich zapytać? — Zwróciłam się do wilczycy o poradę.

A co ja? Wikipedia? — Z irytacją podniosłam wzrok na sufit i policzyłam do dziesięciu.

Nie pomagasz, kurna. — Złapałam się za nadgarstek, aby tylko nie uderzyć w ścianie.

Spokojnie — zamruczała wilczyca. — Improwizuj. To ci najlepiej wychodzi.

Kur...

Pukanie do drzwi przyprawiło mnie o zawał serca. To już?, pomyślałam spanikowania. Odetchnęłam głęboko i zwlekłam się z łóżka. Idąc do drzwi wejściowych, sprawdziłam czy w domu panował względny ład. Jednak przez zalegającą w pomieszczeniach ciemność, nie byłam w stanie dostrzec jak wyglądały pokoje.

— To nie jest ważne — mruknęłam pod nosem.

Kiedy otworzyłam drzwi, najpierw zobaczyłam świecące się oczy piątki osób, dopiero później dostrzegłam, że byli ubrani w jednolite, czarne dresy, które były pobrudzone błotem i trawą. Ich pełne zadowolenia uśmiechy oraz błyszczące oczy wystarczyły mi, aby zrozumieć co robili parę minut temu.

Wciągnęłam powietrze, które przesiąknięte było zapachem mokrego futra.

— Co się tak szczerzycie? —warknęłam zła z powodu zazdrości, którą odczuwałam.

— Jak zawsze miła, co? — odpowiedział John na moją zaczepkę.

— To, że chcę pogadać, nie oznacza, że was lubię. — Mierzyliśmy się wzrokiem, aż w końcu nie wytrzymałam jego palącego spojrzenia i pierwsza spuściłam wzrok. — Właźcie do środka!

Przegrana zabolała. Zwłaszcza, gdy porażka miała miejsce w środowisku, gdzie najlepiej się czułam. Bądź co bądź wiedziałam, że ciężko było wygrać z betą, ale nie zmieniało to faktu, że byłam niepocieszona. Z obniżonym nastrojem zaprowadziłam watahę do swojego pokoju, w którym paliło się światło.

Przeszłam przez całą długość pokoju i usiadłam na łóżko, na którym również pojawiły się dziewczyny. Przed nami, na dywanie, przysiedli Baltazar i Alex, który ciekawością obejrzał pokój. Natomiast Johnatan wziął krzesło i postawił je tuż obok mnie. Oparł łokcie o kolana i spuścił głowę.

— Więc... — Powierciłam się na posłaniu, czym zyskałam uwagę Eli, która uśmiechnęła się zachęcająco. — Chcecie coś do picia? — Spojrzałam się na nich, nie wiedząc nawet czy dobrze zrobiłam proponując im cokolwiek.

— Chętne! — Beztroska w głosie Alexa była, według mnie, nie na miejscu. — A co masz?

— Eee... wodę? — Nie spodziewałam się, że ktoś mi odpowie. Pytałam tylko ze zwykłej uprzejmości.

— To poproszę! — Wstał i zmierzył mnie rozweselonym wzrokiem. — Pomogę ci! — oznajmił wielkoduszne.

Chciało mi się śmiać z jego dziecinnego zachowania, ale powstrzymałam się. Jego pogoda ducha rozluźniała napięcie, które powstało między mną a watahą. Sprawiło to, że łatwiej było oddychać w tej gęstej atmosferze.

Uniosłam do góry jedną brew i zeskanowałam chłopaka pogardliwym, acz rozbawionym spojrzeniem.

— Takie chuchro jak ty? — rzuciłam.

— Ja!? Chuchro!? — Zrobił obrażoną minę i odwrócił się do mnie plecami. Nie mogąc się powstrzymać, parsknęłam.

— Spokojnie, wielkoludzie! — Klepnęłam go po ramieniu. — Chodź, pomożesz mi.

Wyszliśmy z pokoju i po ciemku poszliśmy do kuchni. Kiedy znaleźliśmy się już w pomieszczeniu, wyjaśniłam Alexowi, gdzie znajdowały się szklanki, a ja sama zabrałam z blatu butlę wody. Chłopak zobaczywszy mnie pokręcił głową i zabrał mi ją z ręki. Postawił ją obok swojej nogi i sięgnął do szafki po kubki. Kiedy wszystko znalazło się na swoim miejscu, zebrał się i skierował się do pokoju. Westchnęłam, idąc za nim. Alex odstawił na biurko naczynia, by następnie wlać do nich wodę. Sięgnęłam po szklankę i powoli sączyłam płyn. Nawet dźwięk otwieranych drzwi i kroków ojca nie sprawił, że przerwałam ciszę.

Mam powiedzieć, że umiem przemieniać się wilka!? — Niepewne otaksowałam moich gości wzrokiem.

Nie wiem. Poczekaj może — stwierdziła.

Oparłam się o biurko i przez chwilę bawiłam się opróżnioną szklanką. Elisabeth popatrzyła się na mnie z wyczekiwaniem. Wredny uśmieszek zagościł mi na ustach, co blondynka skomentowała przewróceniem oczu.

— Co chcesz wiedzieć? — Zapytała cicho Cassie, która siedziała po turecku na łóżku. Spoglądała to na mnie, to na zabawkę, która była na widoku. Chrząknęłam, zwracając jej uwagę na mnie.

— Ech — westchnęłam przeciągle. — Może powiedzie mi wszystko o wilkołakach, a ja wtedy pomyślę nad pytaniami, co? — zaproponowałam z nadzieją.

— Najpierw powiedz co wiesz, a wtedy uzupełnimy twoje braki — rzucił luźno John, prostując się na krześle.

— Doskonały pomysł — syknęłam do niego. — Mówiąc szczerze, prawie nic nie wiem. — Odepchnęłam się od biurka i zaczęłam krążyć po pokoju. — Wiem tylko, że jestem wilkiem. Na pewno jestem silniejsza od innych. — Wyliczałam na palcach rzeczy, do którym miałam stu procentową pewność. — Kiedy się skupiam, słyszę najcichsze dźwięki. — Zaśmiałam się na pewne wspomnienie, ale po chwili spoważniałam. — Nie za wiele wiem, tylko tyle, żeby wiedzieć, że nie należę do rodzaju ludzkiego.

Odwróciłam się, gdy usłyszałam klaskanie. Mój ojciec szczerzył się do mnie kpiąco, a z jego oczu mogłam wyczytać pogardę.

— Brawo — krzyknął. — Moja córeczka w końcu się przyznała, że jest zapchlonym kundlem.

— Spierdalaj! — warknęłam do niego. Nie przejmowałam się obecnością watahy czy ich opinią, która na pewno się tworzyła. — Przyszedłeś to w jakimś innym celu niż obrażanie mnie?

— Ha! —Zastygłam bez ruchu, czekając, aż nareszcie poda powód swojej wizyty. Czułam od niego słabą woń alkoholu. — Chciałem zobaczyć jak się użalasz nad sobą.

— Ty!? — Udawałam zaskoczenie. — Kochany jesteś.

Ojciec zacisnął usta w niemym uśmiechu. Podszedł do mnie z niebezpiecznym błyskiem oku, ale zatrzymał się, gdy usłyszał ciche warczenie dobiegające za moich pleców. Czarnowłosy wychylił się, a następnie zaplótł ręce na klatce piersiowej.

— Wilczki? — Jego głos ociekał kpiną. — Nie wiedziałem, że tak szybko się z nimi zbratasz. — Ciemne oczy Roberta skanowały moją twarz, po czym przeniósł je na wilki, które stały w gotowości, aby w razie konieczności mnie ochronić. Ich reakcja pewne były spowodowane moimi słowami, które nieroztropne rzuciłam pod szkołą. No cóż, czasami powinnam trzymać język za zębami. — Myślałem, że po naszej ostatniej rozmowie dałem ci do zrozumienia, co masz zrobić. Ale chyba masz kiepską pamięć.

Czułam na sobie pytające spojrzenia watahy, na które nie miałam zamiaru odpowiadać. Ze wciekłością malującą się w oczach podeszłam do ojca, który najwyraźniej świetnie się bawił wyprowadzając mnie z równowagi.

— Pamiętam o czym rozmawialiśmy — wycedziłam przez zaciśnięte zęby. — I wiem co robię. Nie musisz się o mnie martwić.

— Nawet nie zamierzam. — Poklepał mnie po policzku i wyszedł z pokoju.

Pokazałam za mężczyzną fucka i odwróciłam się na pięcie do watahy.

— Przepraszam za niego — powiedziałam chłodnym tonem. — Na czym to skończyliśmy?

Nikt mi nie odpowiedział. Eli nie kryła niesmaku wynikający z krótkiego pobytu mojego ojca w pokoju, natomiast John wlepił we mnie świdrujące spojrzenie, pod którym poczułam się nieswojo. Jedyne Cassie odwróciła głową zawstydzona zaistniałą sytuacją. Prychnęłam. 

— On wie!? — Elisabeth wyprostowała plecy i zgromiła mnie spojrzeniem.

— Warczeliście, więc wie. — Cmoknęłam zirytowania.

— Nie był zaskoczony, więc musiał wiedzieć wcześniej — wyjaśniła.

— Dobra już, dobra — rzekłam z irytacją na jej nieznośny wzrok. — Wie, bo jest moim cholernym ojcem! — Na jej niedowierzający wzrok przewróciłam oczami. — Jakbyś nie zauważyła, mój tata nie jest wilkiem, ale moja mama nim była. A z tego co wiem oni nie mieli przed sobą tajemnic.

Nastała cisza, która zaczęła się przedłużać po moim wyzwaniu. Usiadłam na podłodzie obok chłopaków.

Miałam już dość tej niezręcznej ciszy spowodowanej wizytą Roberta, więc rzuciłam pierwszym, lepszym pytaniem:

— Czy czymś się różnimy? — Elisabeth na początku zmarszczyła brwi, ale pod wpływem mojego spojrzenia zrozumiała o co się pytałam.

— Tak. — Skrzyżowała na chwilę spojrzenie z Johnem i ciągnęła dalej. — Różnimy się intensywnością zapachu oraz zdolnością przemiany. — Zobaczywszy moją zdumioną minę, zagryzła wargę, by się nie roześmiać. — O zapachu już ci wyjaśniłam. — Skinęłam na potwierdzenie, że pamiętam. — Ale zdolność przemiany mają tylko te osoby, których oboje rodzice są wilkami.

Dopiero po chwili dotarł do mnie sens zdania. Wlepiłam wzrok w podłogę i z niedowierzaniem zgłębiałam usłyszaną wiadomość.

Wiedziałaś o tym? — Naskoczyłam na wilczycę, która była w takim samym szoku co ja.

— Nie — odpowiedział roztrzęsionym głosem.

Oblizałam spierzchnięte usta. Ciekawość rozpalała mnie od środka, chciałam o wszystkim wiedzieć, ale powstrzymała mnie tylko jedna myśl. Myśl o tym, że również potrafiłam się przeobrazić wilka. Co według uchwyconych słów, nie powinnam wcale potrafić.

— A co osobami takimi jak ja? — Zadarłam głowę, by móc łatwiej widzieć Elisabeth. — Z osobami, które mają człowieka za rodzica?

— Takie się nie przemieniają.

— Ale dlaczego? —Machnęłam ręką, nieomal uderzając Alexa, który siedział za blisko mnie. Chłopak cofnął się, a ja trzęsłam się z głodu wiedzy.

— Po prostu tak jest — sapnął John, który nie za bardzo miał ochotę na rozmowę.

— Nie rozumiem tego — szepnęłam brakiem pożądanej odpowiedzi. Opuściłam ręce zrezygnowana.

— Mamy to we krwi. — Cassie poruszyła się pod wpływem intensywnych spojrzeń watahy. Zarumieniła się, ale nie zgarbiła się. Była przekonania o swojej racji, a w dodatku zachęcające mruknięcie Elisabeth, dodało jej sił do dalszego mówienia. — Wilcze geny przeważają w znacznym stopniu nad ludzkimi, dzięki czemu nasza przemiana wilka jest możliwa. Natomiast u ciebie... — zerknęła przelotne na mnie — ...jest inaczej. Masz w sobie więcej człowieka niż wilka, co sprawia, że automatyczne nie możesz się zmieniać. —Zakończyła z westchnięciem ulgi, że w końcu przestała być w centrum zainteresowania.

— Więc nigdy się nie przemienię? — Z dziecinną łatwością udawałam smutek.

— Przykro mi, Sasza. — Baltazar poklepał mnie po ręce, po czym zabrał dłoń i schował ją do kieszeni kurtki.

— Nie szkodzi — wykrztusiłam zduszonym tonem. Pokręciłam głową, jakby chciała się pozbyć rozczarowana i zadałam pytanie, które mogło się wydawać miało mnie pocieszyć. — A jakbym, jakimś cudem, się przemieniła... — przerwałam, zbierając myśli — ...to co się by ze mną stało?

John zasępił się i zdegustowany spojrzał się na mnie.

— Gdyby istniała taka możliwość, co jest niemożliwe, to byś już nie żyła.

Milczałam, pomimo, że te dwa słowa huczały mi w głowie. Nic nie mówiłam, pomimo, że chciałam im wykrzyczeć w twarz pytanie, dlaczego w takim razie żyłam. Zamilkłam, wiedząc, że musiałam zachować w tajemnicy moją zdolność transformacji. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top