soukoku: zbrukany smutkiem 1/2
UWAGA!!!
Opowiadanie zawiera w sobie motyw anoreksji, więc jeśli jesteś wrażliwa/y na tego typu temat z różnych powodów, proszę, nie czytaj go.
Wbrew wszelkim pozorom jest kilka rzeczy, które nas łączą. Jedną z nich jest doszukiwanie się w sobie człowieczeństwa, a drugą okaleczanie własnego ciała. W zasadzie obie te kwestie mają ze sobą ścisły związek. W końcu jesteśmy tak zdesperowani, żądni ułamka spokoju, wygładzenia zszarganych nerwów i choć chwili pełnego oddechu, który wypełni nasze płuca świeżym, dającym nadzieję na ponowne i głębsze jego nabranie powietrzem, że zwyczajnie nie odnajdujemy innego sposobu na danie sobie upustu. Nikt przecież nie może czuć tyle naraz i po prostu z tym żyć, prawda? Gdybyśmy nie ulokowali swoich odczuć w czymś, co względnie daje nam ukojenie, choć na chwilę, na tą krótką, złudną, obrzydliwą chwilę, zwyczajnie byśmy eksplodowali. Ale może to i dobrze. Dzięki temu, dzięki śmierci, z której poszukiwania jesteś znany, nie musielibyśmy się męczyć.
Gdybyś tylko wiedział...
Twoje ciało pokrywają bandaże. Dużo, dużo bandaży. Wiem, co pod nimi jest, niejednokrotnie to widziałem. Nigdy nie podjąłem się liczenia twoich blizn, wiesz? Mogłeś odnosić wrażenie, że to robię, gdy wodziłem po nich oczami oraz palcami przez wiele minut. Zwykłem to czynić, myślałem, że w ten sposób sprawiam, że czujesz się przy mnie mniej obco. Choć często się kłóciliśmy, w tamtych chwilach nigdy nie mogłeś dostrzec w moich oczach odrazy, ponieważ nigdy jej tam nie było. Akceptowałem cię, kochałem. Nie obchodziły mnie twoje rany, które wyrywałeś sobie na ciele w tej nieludzkiej rozpaczy, którą z tobą dzieliłem. Każda nowa szrama napawała mnie smutkiem, ale nakrywałem ją swoimi ustami, jakby dzięki temu magicznie usuwając ją z powierzchni twojej skóry. Sądziłem, że ci to pomaga - tolerancja, czułość. Bezpieczeństwo.
Gdybym tylko wiedział...
Choć często na mnie spoglądałeś, nigdy tak naprawdę mnie nie widziałeś. I nie chodzi już o to, że nawet nie darzyłeś mnie uczuciem. Myślę, że przez cały ten czas gdzieś w głębi serca wiedziałem, że nie odwzajemniasz tego, co do ciebie czuję. Dopóki jednak byłeś przy mnie i roiłem sobie, że ci pomagam, czułem się dobrze. Czułem się przydatny. Potem to zniszczyłeś.
Myślałeś, że tylko ty cierpisz. Nie widziałeś nic poza sobą. Wiedziałem to od chwili, w której się poznaliśmy, a jednak zechciałem ci pomóc. Uważałem, że dzięki temu będę godny tego, by spojrzeć na mnie przychylnie. Że to ludzkie. Ludzie tak robią, prawda? Pomagają sobie, troszczą się o siebie. To najbardziej humanitarne i moralne zachowanie, jakie znam, ja, ten pomiot, to naczynie dla definicji zniszczenia, które w swym rozmachu postanowiło niszczyć także mnie.
Arahabaki... bóg, który we mnie siedzi. Mówił do mnie, namawiał mnie do zachowań absolutnie odwrotnych od troski, życzliwości... nawiedzał w snach, nie dawał spokoju. Męczył, wykańczał... za każdym razem, gdy go wyzwalałem, stawał się coraz silniejszy, bardziej upierdliwy i drażniący. Ty jednak potrafiłeś jakoś go tłumić. Czy to była zasługa twojej zdolności, czy też całokształtu twojej osoby? Myślę, że obu. To wszystko jest jednak tak zagmatwane i wielowarstwowe, że już się w tym wszystkim pogubiłem. Wiem tylko, że na obecnym etapie już nawet nie słyszę jego głosu. I nie chcę mówić o nim nic więcej. Chcę zapomnieć. O tobie też, jednak, zobacz, wciąż o tobie mówię. Wygląda na to, że ciebie nienawidzę bardziej od tego cholernego boga.
Widziałeś moje cierpienie, ale nie przyjmowałeś go do siebie, celowo odwracałeś głowę. Zauważałeś moje oczy, które straciły swój blask. Włosy, które zmatowiały, zrobiły się kruche, łamliwe, których było coraz mniej. Moje ciało - tak często przecież naśmiewałeś się z mojego wzrostu, nie bacząc przy tym na moje uczucia - które z upływem czasu robiło się coraz bardziej kruche. A puste butelki po winie, piwie, wódce? Sam przynosiłeś mi ich multum. Nic sobie nie robiłeś z tego, że wpędzasz mnie w nałóg. Najpierw uzależniłeś mnie od siebie, a potem od alkoholu, bym umiał sobie jakoś poradzić z twoim odejściem.
Ale to nie wystarczyło. Nie zabezpieczyłeś mnie odpowiednio. Nie dawałem sobie rady. Nie mogłem się pogodzić z tym, że tak po prostu odszedłeś, z dnia na dzień. Poprzedniego dnia jeszcze spałeś w moim łóżku razem ze mną, a rano już cię nie było. Sądziłem, że jak zwykle wrócisz wieczorem, zrzucisz z siebie ubrania i położysz się na kanapie, bym mógł przeczesywać twoje włosy podczas rozmowy telefonicznej z podwładnym, ale tak się nie stało. Nie wróciłeś tego wieczora ani żadnego innego. Po prostu mnie zostawiłeś. Bez słowa.
Nie żebym kiedykolwiek się tego po tobie spodziewał. Słów. W każdym razie tych dobrych. Wiecznie tylko kpiny, docinki, sarkazm, ironia, prześmiewczość bądź irytacja. To nie słowa, to jad. Parzący kwas, plułeś tylko nim. Zasłaniałeś się nim. Nie mogłeś się zdobyć na nic innego czy po prostu nie chciałeś?
A twoja twarz? Nieustannie wykrzywiona w tym fałszywym uśmiechu, którego tak nienawidzę. Ciekawi mnie to, czy kiedykolwiek uśmiechnąłeś się do mnie szczerze? Jak tak teraz o tym myślę, nie sądzę. Twoja twarz nie bolała od tego grymasu tylko wtedy, gdy chodziłeś do tego swojego baru, a potem wracałeś i rozanielony opowiadałeś mi o swoim przyjacielu, depcząc odłamki mojego serca. Wtedy nawet twoje oczy były żywe, żywsze niż ty. A to sprawiało, że umierałem. Bardziej niż ty.
Ale to już nieważne. Nie ma cię, nie ma od wielu lat. Dołączyłeś do wrogiego ugrupowania i wszczynasz bunt, śmiejesz się. Zrobiłeś to z zemsty, z braku zajęcia, z urojonych chęci. W ogóle o mnie nie pomyślałeś. Pewnie nawet nie przeszedłem ci przez myśl od chwili, w której ostatni raz przekroczyłeś mój próg. Ja zaś o tobie myślałem i to bardzo dużo. Doszedłem przez to do jednego wniosku.
Przez mnogość wina, które piłem, często wymiotowałem. W pracy zachowywałem się poprawnie, sumiennie wykonywałem obowiązki, czasem tylko pijąc łyka z piersiówki na boku - w końcu nie mogłem pozwolić, by trzęsły mi się ręce. Ludzie mnie szanowali, wspinałem się w hierarchii, wszystko szło dobrze. Gdy jednak wracałem do domu, wraz z zatrzaśnięciem drzwi trząsł się mój świat.
Nie jestem taki, myślałem wtedy. I miałem rację. Mam rację. Nie jestem taki zaradny, jak postrzegają mnie moi podwładni. Fakt, jestem silny, ale tylko fizycznie - a właściwie już nawet nie. Chyba już nie potrafię walczyć bez swojej zdolności. Tylko grawitacja jeszcze trzyma mnie w ryzach i to dosłownie. Czasem już nie potrafię stanąć na prostych nogach samodzielnie. Używanie swojej zdolności przez praktycznie połowę doby wykańcza mnie dodatkowo, a do tego dochodzi brak jakiegokolwiek jedzenia w organizmie i jego ogólne osłabienie.
Bo, widzisz, często wymiotowałem. Po powrocie do domu miałem w zwyczaju upijać się niemal do nieprzytomności. Albo jeszcze w tym stanie, albo już na kacu, zawsze lądowałem we własnych rzygach - czy to w łazience, czy w sypialni, kuchni, salonie. Nieważne, gdzie byłem, zwyczajnie pozbywałem się zawartości swojego żołądka. Potem leżałem na podłodze i czułem się pusty. Wydrążony, pozbawiony czegokolwiek. I wiesz co? To naprawdę wspaniałe uczucie.
Wtedy nie czuję nic. Może pobolewa mnie trochę gardło od tego całego kwasu, ale poza tym nic. Leżę, wgapiam się w sufit, jestem brudny, śmierdzę i nie mam na nic siły, ale jest mi cudownie. Nie czuję niczego. Nie jest mi przykro, nie chce mi się płakać. Choć zawsze jestem pełen gniewu, wtedy nawet nie jestem wściekły ani bezradny. Nie mam ochoty rozpaczać, krzyczeć. Nie chcę już nawet pić. Właściwie to niczego nie chcę poza snem, natychmiastowym snem... i to jest doskonałe. To moje jedyne pragnienie. Jedyny cel - usnąć, nieważne gdzie. Byle usnąć.
Więc zacząłem wymiotować częściej. Nie mogę już patrzeć na alkohol, sama myśl o nim sprawia, że mnie mdli i to nie w ten sposób, w jaki bym chciał. Znalazłem sobie więc inny sposób - zacząłem dużo jeść. Gdy czuję, że więcej w siebie nie zmieszczę, po prostu idę do łazienki i wkładam sobie dwa palce w gardło. Po paru minutach okropnego cierpienia jest mi niesamowicie błogo. Jestem wydrążony z emocji, z chęci, sił, z czegokolwiek. Jestem po prostu kukłą bez uczuć i energii. To takie wyswabadzające...
Praktykuję to od tak dawna, że gdy tylko się rozbieram, znikam. Gdy przejeżdżam palcami po swoim ciele, czuję wszystkie kości. Szef jako doktor z pewnością mógłby je wszystkie nazwać, każdą, która tak bardzo się odznacza i jestem pewien, że trochę by mu to zajęło. Mój brzuch jest zapadnięty, włosy wypadają mi niemal garściami. Pewnie gdybyś mnie zobaczył, zacząłbyś się śmiać. Zawsze żartowałeś, że ukrywam pod kapeluszem łysinę, pamiętam. Cóż, w końcu te ziarna prawdy, której tak usilnie się doszukiwałeś, zakiełkowały.
Coś się jednak stało. Nie byłbym w takim stanie, gdybym faktycznie ciągle jadł i wymiotował, bo czasem nie mogłem się przemóc, nie chciałem nic zwrócić. Byłem zwyczajnie głodny i, gdy już spróbowałem, zatrzymywałem to jedzenie w sobie, zwabiony jego smakiem i zmuszony przez bolesne ssanie żołądka. W pewnej chwili jednak zmieniłem swoje postępowanie, a to wszystko przez Kouyou... nie, przez ciebie. Głównie przez ciebie.
Kiedyś poszedłem z nią na lunch. Chciała coś ze mną omówić w trakcie, coś dotyczącego jakiegoś zlecenia, nie pamiętam. Pamiętam jednak to, że, jak zwykle, zjadłem naprawdę dużo. Zauważyłem, że jem, gdy się stresuję, a w pracy stresuję się niemal cały czas. Kouyou zwróciła na to uwagę. „Dlaczego się tak opychasz?", zapytała. Nic nie odpowiedziałem, tylko popatrzyłem na nią z zapchanymi jedzeniem policzkami, a ona zachichotała. „Jak tak dalej pójdzie, przytyjesz."
Wiem, że nie miała nic złego na myśli. To był tylko rozkoszny żart z jej strony, zdaję sobie z tego sprawę. A jednak to zostało ze mną i nie odczepiło się, dopóki znów nie pomyślałem o tobie.
Wróciło do mnie pewne wspomnienie. Parę lat temu, gdy mieliśmy szesnaście lat i gdy jeszcze byłeś z nami, Mori zarządził badania okresowe. Wróciliśmy wtedy z misji i mieliśmy złożyć raport, więc od razu nas zgarnął, by załatwić dwie rzeczy naraz. Mierzył nas i ważył. Oczywiście nie obyło się bez twoich durnowatych komentarzy, że jestem niski i już zawsze będę. To mnie po prostu denerwowało, bo byłem pewien, że jeszcze cię przerosnę i splunę ci na głowę. Tym, co mnie jednak zabolało, były twoje żarty na temat mojej wagi.
Ty ważyłeś wówczas pięćdziesiąt trzy kilogramy, ja ważyłem pięćdziesiąt osiem. Byłeś chory, to oczywiste. Twoje samopoczucie cię wyniszczało, podobnie jak wszystkie te autodestrukcyjne zachowania. Mori niejednokrotnie ci powtarzał, że jesteś za chudy, wtedy też zrobił ci wywód. Ja zaś miałem wagę prawidłową do swojego wzrostu, poza tym miałem mięśnie, nad którymi codziennie pracowałem, a one też przecież trochę ważyły. Całkowicie pominąłeś ten fakt. Zarzuciłeś mi, że jeszcze parę lat i zrobię się kulką, a wrogowie Portowej Mafii będą drżeli, że ich zgniotę. Zwyczajnie będę gruby, jeśli już nie byłem w tamtej chwili.
W tamtym momencie coś się we mnie złamało. Odepchnąłem to od siebie i ulokowałem gdzieś z tyłu głowy, zupełnie jakbym był murarzem i znalazł dziurę w konstrukcji, nad którą aktualnie pracowałem. Wziąłem tynk i usunąłem ją z pola widzenia. To jednak nie sprawiało, że nadal jej tam nie było. Była, ale została ukryta.
Zapomniałem o tym na wiele lat, ale gdy Kouyou zainteresowała się moim „opychaniem się" i wypowiedziała swój komentarz, to wspomnienie od razu mnie odnalazło. I przestraszyłem się. Ani kilograma, pomyślałem sobie. Nie przytyję ani kilograma.
Nie wiem, skąd ten upór, ale od chwili, w której ta myśl przeszła mi przez głowę, nie mogłem się jej pozbyć. Zacząłem się bać każdego ważenia. Bałem się, że gdy tylko stanę na wadze, będzie ona pokazywała więcej niż poprzedniego dnia. Obawiałem się tego tak mocno, że nie byłem w stanie spać w nocy. Ciągle o tym myślałem, ciągle szukałem sposobu, by nie przytyć.
Na początek przestałem się dużo jeść. Stwierdziłem, że to nie jest dobry pomysł, bo rozpycham sobie przez to żołądek i ciągle jestem głodny, nigdy się nie najadam. Przeszedłem na zdrową dietę, ale... wymóg pięciu posiłków dziennie mnie przerażał. „Mam tyle zjeść?", myślałem sobie. Nie docierało do mnie, że kalorie są tak obliczone, że nie ma opcji, bym nabrał ciała. Po prostu gdy patrzyłem na ogrom jedzenia, od razu robiło mi się niedobrze. Nie chciałem jednak porzucać tego pomysłu. Zmuszałem się kilka dni, ale za każdym razem, gdy jadłem, czułem się winny. Ledwo powstrzymywałem się od tego, by po każdym daniu nie wbiec do łazienki i nie stanąć na wagę, by tylko na własne życzenie pogorszyć swoje samopoczucie, ale też i mieć złudną kontrolę.
Męczyłem się tym tak bardzo, że w końcu przestałem. Przestałem jeść. Jeśli już coś biorę do ust, jest to czarna kawa bez cukru i może czasem kromka chleba, jednak bez masła. Masło powoduje u mnie odruch wymiotny, a ja przestałem lubić wymiotować. To boli, a niejedzenie wręcz przeciwnie. Czasem pobolewa brzuch, ale jest to znośne i nie tak intensywne jak cofka z żołądka. No i przynajmniej nie jest tak brudno i nie śmierdzi.
Czasem jednak, jeśli już naprawdę jestem głodny, piję naprawdę dużo wody i jem warzywa. One jedyne wydają mi się przyjazne, zielone i zdrowe... i mają mało kalorii. Martwią mnie jednak cukry w owocach, unikam ich. Jeśli będę miał siłę, poczytam o tym więcej.
Nie mam pojęcia, ile już w tym trwam. Nie mam pojęcia i nawet nie chcę wiedzieć. Gdy to piszę, leżę w łóżku. Nie mam siły unieść długopisu, więc pozostał mi tylko dokument w laptopie. Trochę bolą mnie palce od pisania, moje paznokcie są powyłamywane. Jestem tu sam, jest ciemno. Jestem opatulony bluzą, kocem, kołdrą, mam na sobie dresy i dwie pary skarpet... ale jest potwornie zimno. Moje ręce się trzęsą, Bogu dzięki za to, że słowa poprawiają się automatycznie przez autokorektę. Może dzięki temu coś z tego wyniesiesz, bo ja nie mam zamiaru czytać tego po napisaniu. Nie mam... nie mam siły.
Od dawna nie byłem w pracy. Nie wiem, ile czasu minęło, chyba tydzień, może trochę więcej. Rozładowała mi się komórka, ale na szczęście zdążyłem odpisać tym, co o mnie pytali. To miłe, wiesz? Pytają, troszczą się. Doceniam to, w przeciwieństwie do ciebie. Nie zostawiam ich bez słowa. Odpisuję, że jestem chory i przykuty do łóżka, żeby się nie martwili. Nie znikam bez śladu i żadnego wyjaśnienia, każąc im się zastanawiać.
Wygląda na to, że nadal sobie z tym nie poradziłem. Tyle lat minęło... a ja wciąż to przeżywam. Ten list jest tego dowodem, w końcu chyba tylko dlatego ci o tym wszystkim piszę. I wiesz co? Nie umiem się tym przejąć. Nie obchodzi mnie to, że prawdopodobnie naprawdę to wszystko przeczytasz. Nie w tym sensie... po prostu się tego nie boję. Nie jadłem od... nie wiem, jak długo. Nic już nie wiem. Nie wiem już nawet, jak smakuje ryba, chleb czy jajko. Nie pamiętam większości smaków, ale nie jest mi z tym źle. Jestem wydrążony i jest mi dobrze.
Jestem zmęczony, oczy mi się same zamykają... moje ciało jest ciężkie. Chcę spać, to moje jedyne pragnienie. Jest mi całkiem wygodnie, zapadam się w tych wszystkich tekstyliach... może już stąd nie wyjdę. Tu czuję się dobrze, bezpiecznie. Jestem tak mały, a one mnie otulają. Zupełnie jakby się o mnie troszczyły, o to, by było mi ciepło. Starają się z całych sił... i wiesz... chyba im się udaje. Ogrzewają mnie. Już nie jest mi zimno.
Na tym skończę ten list, nie mam siły pisać dalej. Nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać. Powiem tylko, że naprawdę cię kochałem. Czas przeszły? Chyba nadal cię trochę kocham. Ale zdecydowanie bardziej cię nienawidzę. Za to, co mi zrobiłeś.
Jestem zbrukany smutkiem. Twoim i swoim własnym. Tak obrzydliwe zbrukany, że przedarł się on do mojego wnętrza i wyżarł mnie od środka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top