shibufyo: pokochać deszcz

– Nie nudzi cię ciągłe patrzenie na to?

Ach, już to kiedyś powiedziałem. Zadał to pytanie jednak zupełnie innej osobie, w zupełnie innym miejscu i okolicznościach... a jednak były to dokładnie te same słowa. Wypowiedział je tak samo zdumiony, że ktoś może być zainteresowany czymś przez dłuższą chwilę, jak wtedy. On szybko tracił zainteresowanie czymkolwiek, co wpadło mu w ręce. Po jakimś czasie każda rzecz i czynność stawała się dla niego mdła, monotonna, a on odnosił wrażenie, że nic na tym świecie nie przyniesie mu może już nie tyle co spełnienia, bo na nie przestał liczyć, a po prostu radości.

Do chwili, w której kolejny raz otworzył oczy po tym jak był pewien, że umarł na dobre.

Tym razem pamiętał wszystko. Jego wspomnienia nie zmieniły się, nie zniknęły, nikt na nie nie wpłynął. Doskonale pamiętał ten moment, gdy Atsushi Nakajima przeciął jego głowę pazurami w trakcie eksperymentu, który na nim przeprowadzał. Pamiętał podróż do Yokohamy i chwilę, w której zdolność Osamu Dazaia okazała się być rozczarowaniem, gdy Fiodor Dostojewski poderżnął mu gardło i gdy ten sam tygrysołak zmiażdżył jego czaszkę... a mimo to znów się obudził. I zobaczył swojego drugiego zabójcę przy łożu.

Ciężko było opisać to, co wtedy poczuł. Przez dłuższą chwilę po prostu wpatrywał się w swojego oprawcę, a jednocześnie wybawiciela czerwonymi ślepiami, niezdolny do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa czy poruszenia którąkolwiek z kończyn. Zresztą, nawet nie musiał robić żadnej z tych rzeczy. Demon z Rosji opowiedział mu wszystko zaraz po tym, jak Shibusawa otworzył oczy.

Te słowa nieustannie się w nim odbijały, nawet po upływie... właśnie, jak długiego czasu? Ile minęło od momentu, w którym znów się obudził? Nie miał pojęcia. Jego dni zlewały się w jedno, rozciągały niczym długi żelek, który nie chce się przerwać bądź ser na uwielbianej przez ludzkość włoskiej potrawie. Tatsuhiko ledwo zauważał, gdy księżyc ustępował słońcu i na odwrót. Ciężko mu było spać, gdy wiedział, że zaznanie wiecznego snu sprawia mu trudność.

Jak to możliwe, że nadal żyję? Zadawał sobie to pytanie już niezliczoną ilość razy. Wiedział, że było ono kompletnie absurdalne oraz nietrafione, bowiem on wcale nie żył i nie chodziło tutaj już o to, że jego codzienność była najzwyklejszą w świecie wegetacją.

– Lubię to robić, to mnie uspokaja.

Shibusawa zamrugał kilkakrotnie. Odpowiedź Fiodora wybiła go z kolejnego zamyślenia i kazała mu uważniej przyjrzeć się mężczyźnie. Ubrany w czarny golf i wygodne spodnie o jasnym kolorze, siedział na rozległym parapecie w drogim apartamentowcu w środku metropolii. Wgapiał się w miasto jakieś osiem pięter niżej, podczas gdy o szybę rozbijały się kropelki deszczu, zamazując mu widok i utrudniając podziwianie Yokohamy.

Najciemniej pod latarnią, huh...

– Lubisz patrzeć na miasto w deszczu? Stąd nic nie widać.

– O to właśnie chodzi – Dostojewski przyłożył dłoń do szyby, nawet nie spoglądając na swojego rozmówcę. – Rozmemłane miasto. Teraz doskonale można dostrzec zepsucie, które się w nim szerzy. Zakrzywione kontury, rozmyte budynki, nieokreślony świat pełen szarości i duchoty... widzisz? Gdy spojrzysz z tej perspektywy, nalatujące na człowieka łzy nieba rozmazują go jakby był niczym. Mrówką, którą można utopić jedną kroplą.

Białowłosy założył ręce na piersi, uprzednio przerzucając swe długie kosmyki na plecy. On również był odziany w coś wygodnego – sweter i dresy; nie potrzebował się teraz stroić. W końcu od dość dawna nie wychodził na zewnątrz, słuchając się Fiodora, który zalecał mu raczej siedzenie w mieszkaniu. Co miałby zresztą tam robić? Nic dobrego ani satysfakcjonującego go tam nie czekało.

Tam. W świecie.

– A co takiego się stało, że musisz się uspokoić, stoicki Demonie?

– Nic specjalnego. Po prostu czasem miło jest usiąść i się zrelaksować.

Shibusawa wydał z siebie wyniosłe „hm". Dostojewski często to robił – siedział i wgapiał się w dal, szczególnie w porze deszczowej. Ciągle robi to samo... poszukałby jakiegoś innego sposobu.

– Może. Ja jednak chyba umarłbym z nudów, gdybym siedział parę godzin w oknie i obserwował ten chory marazm... może chociaż w ten sposób mi się uda?

– Nie pozwolę ci – odpowiedział Rosjanin spokojnym tonem. – Wiesz, że ci nie pozwolę. Nie możesz ode mnie odejść.

Tym razem Tatsuhiko się uśmiechnął, ale był to bardzo mały uśmiech, niemal niewidoczny. Ale był.

– Wiem.

– Och? Ostatni raz, gdy o tym rozmawialiśmy, wydawałeś się być mniej zadowolony – anemik wreszcie zwrócił ku niemu głowę, lustrując go purpurowymi oczętami.

Ametysty. Piękne klejnoty, które zawsze chciałem mieć. I mam.

– Kiedy był ostatni raz? Nie mogę sobie przypomnieć.

– Tydzień temu.

Tydzień. Mam wrażenie, że minął rok. Mężczyzna przymknął oczy i wziął głęboki wdech, zagarniając do płuc świeże powietrze, które wlatywało do pomieszczenia przez uchylone okno. Stał pośród czerni i czerwieni, bo właśnie w takich kolorach był urządzony ten apartament. To chyba jedyna rzecz, która na przestrzeni tego niewiadomego czasu go uradowała – możliwość umeblowania miejsca, w którym miał mieszkać... przebywać... być przetrzymywanym? Nie do końca wiedział, jak to nazwać. Fiodor nazywał to mieszkanie po prostu domem, ale Shibusawa nie miał pojęcia, czym tak naprawdę jest dom.

Stał pośród czerni i czerwieni... ale nie tylko mebli. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, miał do czynienia z tą osobliwą mieszanką. Czasem wyglądało to jak gorąca hebanowa woda w wannie z rubinową pianą, czasem jak smolisty piasek, na który nachodziły krwawe fale... momentami odnosił wrażenie, że patrzy na szkarłatną zorzę na ciemnym niebie. Gdzie się nie udał, czerń i czerwień chodziła za nim krok w krok. Nie mógł się od nich uwolnić, więc je zaakceptował i niemal machinalnie rozsiewał je wokół. Stawało się to jednak drażniące, gdy chciał pomyśleć, a one wciąż go rozpraszały.

– Jak długo tkwimy tu razem?

– Ponad rok, zdaje się.

Rok. Odnoszę wrażenie, że jestem starszy niż wszechświat.

– Dokucza ci brak poczucia czasu? – zainteresował się nagle Fiodor, a Tatsuhiko obrzucił go gniewnym spojrzeniem.

– Chciałem przejść przez świat, nie napotykając żadnych trudności... – wycedził, zwężając oczy. – Swoją własną drogą, omijając to, co jest mi niewygodne, czego nie mogę poznać. Teraz... nie mogę nawet chodzić. Jestem niemowlęciem, który dopiero się uczy, ale zamiast stanąć na proste nogi, wciąż upada. Jak myślisz, jak czuje się ktoś, dla kogo każda chwila trwa wieczność?

Demon podniósł się z miejsca i zaczął podchodzić do współlokatora, ale ten nawet nie drgnął. Nie bał się go. Najgorsze, co mógł mu zrobić, już uczynił.

Rosjanin nakrył jego usta własnymi. Przy tym ułożył sobie dłonie na jego talii i zmusił go do tego, by odwzajemnił ten mały pocałunek. Właściwie nie musiał się nawet specjalnie o to starać – Shibusawa zwyczajnie nie potrafił mu się oprzeć. Każdy dotyk wychodzący od mężczyzny, czy to ust, czy to niewinne muśnięcie dłonią, powodowało w nim namiastkę tego, co poczuł podczas ostatecznej walki ze swym pierwszym zabójcą. Błysk życia, przyspieszone tętno. Jak ty to robisz, Demonie?

– Więc ta chwila również trwała dla ciebie wieczność? – zapytał Fiodor, gdy buchał mu już tylko oddechem w spulchnione wargi. – Robię się zazdrosny.

Czerwonooki prychnął cicho pod nosem i odwrócił wzrok, ale wcale go nie puścił. Zaciskał delikatnie palce na jego golfie i wpatrywał się swymi rubinowymi oczami w rozmazaną przez deszcz dal.

– Po co do mnie zaszedłeś? – zapytał w końcu Dostojewski, uśmiechając się delikatnie. Co chwilę przejeżdżał dłońmi wzdłuż jego talii; wiedział, że kolekcjoner to lubił. – Rzadko to robisz, choć ostatnio coraz częściej. Nie żebym narzekał.

Nudzę się. Wszelkie duchy i bożki były świadkiem tego, jak bardzo Shibusawa chciał mu to wysyczeć w twarz. Nudzę się. Nudzę, nudzę, nudzę! Znów żyję i znów się nudzę... to takie okropne. Nawet chwilowe spełnienie, które uzyskał od Nakajimy, nie wypełniło tej pustki w jego sercu. Doznał go tylko na moment – potem wszystko zniknęło. Teraz nawet wspomnienie tego uczucia potęgowało w nim tylko gorycz. Wszystko nie tak... wszystko takie... płytkie.

Poza tobą. Sam w to nie wierzył, ale w końcu przyznał to przed samym sobą. Fiodor z jakiegoś powodu go uzupełniał. Z początku niezwykle działał mu na nerwy, przez niemal pół roku Tatsuhiko chodził niewymownie na niego obrażony przez to kolejne bezsensowne zmartwychwstanie, ale potem zaczął nagle coś dostrzegać. Coś niecodziennego, czego nie do końca rozpoznawał. Coś na wzór... stabilizacji.

Poczuł to po raz pierwszy, gdy wreszcie postanowił do niego „zajść". Chciał zobaczyć, który z nich dłużej wytrzyma w ciszy, gdy będą razem w jednym pomieszczeniu. Zawsze mawiał, że nikt i nic nie jest w stanie go zaskoczyć, ale cierpliwość Dostojewskiego była czymś, co wykraczało poza jego pojmowanie. Oczywiście Rosjanin wygrał te ciche zawody, ale nim białowłosy wyszedł z salonu, trzaskając drzwiami, coś się w nim poruszyło. Kiedy jego nieodłączny od dłuższego czasu towarzysz postawił przed nim kubek herbaty i usiadł po drugiej stronie kanapy, by razem z nim przez następną godzinę oglądać jakiś głupi program w telewizji, Shibusawa poczuł spokój.

I to nie byle spokój, który następuje po zdenerwowaniu, euforii czy płaczu, gdy jest się zbyt zmęczonym, by odczuwać jakąś emocję. Spokój ducha. Uważał to za śmieszne, bo przecież on sam był duchem, w pewnym sensie. A jednak tego doznał. I nie mógł się po tym pozbierać.

Od tamtej pory przychodził do niego częściej, aż stało się to zauważalne nie tylko dla bystrego obcokrajowca, ale i dla niego samego. Czasem się na tym łapał i usilnie próbował się powstrzymać, ale ostatnimi czasy zaprzestał tych działań. Dawał się po prostu ponosić tym chęciom. W końcu zawsze robił to, co chciał, prawda? A raczej to, co myślał, że zagwarantuje mu szybsze bicie serca.

Przy Fiodorze go doznawał. Choć było to iście absurdalne, naprawdę myślał, że to czuł. To było dobre. Nie znał innego słowa, by to opisać. Nie konkurowało nawet z tym kłamliwym poczuciem uradowania, gdy odseparował zdolność Dazaia od niego samego. Może nie odczuwał tego tak intensywnie, ale to siedziało gdzieś głęboko w nim, a on zdawał sobie sprawę z istnienia tego. I to mu wystarczało.

Dlatego teraz nie syczał, nie wyrywał się i znowu nie uciekał. Po prostu tkwił w jego ramionach w milczeniu, napawając się bliskością. Może to było to, czego tak bardzo mu brakowało przez te wszystkie lata? Bliskość... towarzystwo.

W końcu się odezwał, a gdy to zrobił, z jego ust padło pytanie, które zadał mu już wielokrotnie. Wiedział, co otrzyma w odpowiedzi, a jednak potrzebował tego usłyszeć kolejny raz.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Dlaczego cię wskrzesiłem? Ponieważ cię potrzebuję.

Shibusawa zamknął oczy. Co za brednie. Wielokrotnie tak myślał. Teraz, gdy podobno minął już ponad rok, nie był taki pewny swojego przekonania. Czy Demon był naprawdę tak wytrwały, by tkwić w kłamstwie tyle męczącego czasu?

– Nieważne, ile razy mi to powiesz, wciąż brzmi to nieprawdopodobnie.

– A jednak taka jest prawda. Powtarzam ci to niemal codziennie, licząc, że kiedyś mnie wreszcie zrozumiesz. Czy właśnie nadeszła ta wiekopomna chwila? – ametystowe tęczówki zaśmiały się. – Czekam na nią od momentu, w którym przywróciłem cię do życia. A raczej... odnalazłem cię. Po walce z Nakajimą prawie nic po tobie nie zostało. Prawie. Przyznam, niełatwo było znaleźć sposób, by cię przywrócić, ale to ty sam pomogłeś mi w tym najbardziej – Rosjanin ułożył sobie lewą dłoń na jego policzku i skierował go ku sobie. – Przed śmiercią użyłeś na sobie swojej własnej zdolności i odseparowałeś ją od ciała. Gdy tygrysołak je zabił, skrystalizowałeś się. Szczęśliwie odnalazłem te dwa rubiny. Początkowo byłem zniesmaczony tym, że się rozpadłeś, ale teraz wiem, że to piękne i wymowne zarazem – pogłaskał go po twarzy, wpatrując się w klejnoty, o których opowiadał. Ich właściciel czasami mrugał, przysłaniając je, ale za każdym razem, gdy znów widział, nie obserwował żadnych zmian w wyrazie fascynacji towarzysza. – I jesteś. Mimo że jesteś swoim odbiciem, wszystko jest na swoim miejscu. Wciąż jesteś piękny, wciąż się poruszasz, myślisz, mówisz... żyjesz.

– A ty możesz mnie bez obaw dotykać, ponieważ nie da się zabić tego, co jest już martwe.

Purpurowe oczęta zabłyszczały radośnie.

– Zrozumiałeś.

– To rozumiem od dawna, nie jestem głupi. Stworzyłeś mnie sobie, by samemu móc poczuć się przy kimś jak człowiek, bez strachu o to, że każdy kontakt ze mną pośle mnie do piachu. Ciągle jednak coś mnie zastanawia... – umilkł na moment. Ani na chwilę nie przerwali między sobą kontaktu wzrokowego, a to tylko wzmacniało moc oraz intensywność ich słów. – Po co było się tak trudzić? Rozwiązanie miałeś w zasięgu ręki. Wystarczyło przekabacić Dazaia na swoją stronę, z pewnością długo by ci się nie opierał. Jego zdolność gwarantuje ci to samo, co moje istnienie.

– Masz rację, zapewne właśnie by tak było. I to właśnie jest nudne – Dostojewski się uśmiechnął. – Znasz to powiedzenie, że im dłużej czekasz na posiłek, tym lepiej on smakuje?

– Słucham? – znał, oczywiście, że znał. Nie spodobało mu się jednak odwołanie do niego, skoro odnosiło się do jego osoby.

– No dobrze... a może im ciężej pracujesz, tym bardziej cieszysz się z sukcesu? Nie bawi mnie ułatwione osiąganie, fascynuje mnie zdobywanie, droga do celu. Nie jednak po to, by posiąść i porzucić... inaczej po co to wszystko? Nie jestem człowiekiem, który lubi iść na łatwiznę. Warto się czasem potrudzić, szczególnie w sprawach wartych zachodu.

– I co niby sprawia, że, twoim zdaniem, jestem warty zachodu? – Shibusawa prychnął i odtrącił jego rękę. – Naprawdę sądzisz, że jestem tak głupi? A może tak zdesperowany?

– Tak właśnie sądzę. Nie zależy mi jednak na twojej desperacji, a na prawdzie.

Tatsuhiko niemal syknął na niego jak rozwścieczony kocur i odwrócił się doń plecami, znów splatając ręce na piersi. Nie wiedział, czego oczekiwał tym razem. Nieważne, ile razy rozmawiali na ten temat, zawsze kończyło się tak samo. Jedyne, co czuł, to rozdrażnienie, które przyćmiewało tą zagadkową przyjemność, wracał do siebie, znów wiedząc tyle, co nic i kontynuując tą okropną wegetację, która zdawała się nie mieć końca.

Tym razem musi być inaczej. Nie pozwolę... nie chcę żyć w ten sposób.

– Naprawdę jesteś aż tak nieszczęśliwy? – usłyszał głos Fiodora zza pleców i aż zacisnął palce na ramionach. Czarne pazury wbiły mu się w skórę.

– Oczywiście! – obrócił się do niego z gniewnym wyrazem twarzy. – Trzeba być głupim, by o to pytać! Nie rozróżniam dni, znów nic nie sprawia mi radości. Wspomnienie dawnego blasku jest wyblakłe, niesatysfakcjonujące. Nie mam nic wartościowego, żadnego celu. Nawet stąd nie wychodzę, po prostu istnieję. Nawet nie jestem człowiekiem! – krzyknął. – Jestem zdolnością, którą przywróciłeś do ludzkiej postaci dla swoich własnych korzyści. Naprawdę sądzisz, że będę skakał ze szczęścia, bo muszę ciągnąć ten pozbawiony sensu żywot z powodu twojego widzimisię?

– Sam się na to zdecydowałeś.

– O czym ty...!

– Już to powiedziałem, prawda? – anemik znów zmniejszył między nimi dystans, tym razem jednak jego twarzy nie zdobił żaden uśmiech. – Przed śmiercią odseparowałeś swoją zdolność od własnego ciała za pomocą mgły. To przez to się skrystalizowałeś. Sam to uczyniłeś, nie zmuszałem cię do tego. Nie pozwoliłeś sobie umrzeć, zupełnie jakbyś tego nie chciał. Chciałeś dalej żyć, mam rację? – zbliżył się nieco bardziej. – Odkąd odnalazłeś radość i dowiedziałeś się, że możesz doznać błogostanu, chciałeś żyć, by zobaczyć, jak teraz będą wyglądały twoje dni, tak odmienne od tych dawnych, wypełnionych tylko mrokiem i nudą. I odnalazłem cię, dałem ci taką możliwość. Czyżbyś o tym zapomniał?

Nie zapomniałem. Wszystkie jego wspomnienia były na swoim miejscu. Doskonale pamiętał moment, w którym podjął decyzję. Zmusił go do tego jakiś wyjątkowo silny przebłysk naiwności. A co jeśli...? – przemknęło mu przez głowę w dosłownie ostatecznym momencie. Dał się temu ponieść i... odebrał sobie możliwość ostatecznej śmierci. Tylko się zabezpieczyłem, usprawiedliwiał się przed samym sobą. Tylko dałem sobie szansę. W tym ułamku sekundy nie przewidział jednak tego, że ktoś rzeczywiście spełni to jego malutkie, absurdalne marzenie i dzięki niemu znów postawi stopę na ludzkiej ziemi.

Jednak daleko było mu do człowieka i swoich złudzeń. Jego dni niczym się nie różniły, a on doskonale zrozumiał to, co przekazywał Dazai – wszystko stawało się bezwartościowe w chwili, w której się to posiadło. Szczęście było mrzonką, miało rację bytu tylko przez chwilę. Rozczarowanie, gorycz, monotonia, bezsilność – to odczuwał zamiast radości. I on śmie pytać, czy jestem nieszczęśliwy?

– Powiem ci, dlaczego ty – odezwał się nagle znowu Demon, skupiając na sobie spojrzenie tych dwóch kryształowych tęczówek. – Czyste piękno, ogromny intelekt. Niesłabnąca determinacja, murowana pewność. Mówisz, że nie czujesz nic i niczym nie emanujesz, ale się mylisz. Od razu to w tobie zauważyłem. Właściwie nie do końca podoba mi się to, że zacząłeś odpychać od siebie swoje odczucia i je ukrywać, ponieważ właśnie to zdecydowanie i szczerość względem siebie w tobie cenię... ale samo to, że właśnie rozmawiamy, jest wystarczającym dowodem na to, że ostatecznie je zaakceptowałeś, czyż nie? – uniósł jeden kącik ust w półuśmiechu. – Ty po prostu jesteś taki... czysty. Brak w tobie światła, a jednak... krystaliczny – niemal wyszeptał, biorąc w dłoń kosmyk jego długich, białych włosów. Pozwolił, by niemal przelały mu się one przez palce. – To jest słowo, którego bym użył, by cię opisać. Zachwycający i błyszczący, zapierający dech w piersiach, a jednocześnie budzący w człowieku najgorsze instynkty, chęć chorobliwego poznania, zdobycia. Zupełnie jak drogi klejnot.

– Nie będę jedną z twoich laleczek, którą ustawisz sobie na półce.

– Och, nie to miałem na myśli. Nie musisz być do mnie tak wrogo nastawiony, to naprawdę do niczego nie prowadzi. Doskonale wiem, że się cenisz. Rozmawiam z tobą jak równy z równym, nie zamierzam cię oszukiwać. Ja także jestem już tym wszystkim trochę zmęczony.

Shibusawa spuścił wzrok, tym razem nie w celu ucieczki od przenikliwych ametystów, a zastanowienia. Dobrze. Niech będzie.

– To nadal niczego nie wyjaśnia.

– Doprawdy? Czyż się nie przyjaźniliśmy przed najazdem na Yokohamę? – szczur zachichotał. – Znamy się już naprawdę długo. Po prostu lubię twoje towarzystwo. Sprawiasz, że czuję się swobodnie, a nie tak, jakbym musiał nieustannie... pracować. Nie zrozum mnie źle, nie mam na myśli tego, że jesteś głupi, wręcz przeciwnie. Zwyczajnie odpoczywam. Czyż nie czujesz tego samego?

Tatsuhiko rozszerzył delikatnie oczy. Stabilizacja. Spokój. Odpoczynek. To właśnie to. Rosjanin miał rację. To właśnie czuł. Przyzwyczajenie. Przez ten czas, który spędził z Demonem, choć w większości na fukaniu na niego, po prostu się do niego przyzwyczaił. Czasami siedzieli w ciszy, czasami udawało im się dłużej porozmawiać, w końcu w pewnym momencie przeszło do czynów... ale Shibusawa wciąż był zamknięty w sobie. Nie pozwalał Fiodorowi wprosić się do swojej głowy, okiełznać się w żadnym tego słowa znaczeniu. Było tak jak mówił - po prostu odrzucał od siebie swoje odczucia, nie chcąc ich zaakceptować.

Nigdy więcej.

– Po to mnie tu ściągnąłeś? Chciałeś tego doznać?

– Tak. Chciałem również, byś i ty tego doznał. Przy mnie.

– Postanowiłeś rozwinąć u mnie syndrom sztokholmski?

– Skądże. Nie przypominam sobie, bym przetrzymywał cię tu siłą. Mogłeś wyjść w każdej chwili.

– Mówiłeś, że nie pozwolisz mi od siebie odejść.

– Teraz, gdy obaj wiemy, czego chcemy? Oczywiście, że nie pozwolę. Bo wiem, że ty także mnie potrzebujesz. Teraz ty także zdajesz sobie z tego sprawę, więc dlaczego miałbyś odchodzić? To byłoby doprawdy... głupie zagranie z twojej strony.

Dlaczego miałbym odchodzić? A dlaczego miałbym zostać? Odpowiedź na drugie pytanie przyszła o wiele szybciej. Fiodorowi zależało, dlatego walczył z nim cały rok. Dlatego go przywrócił, dlatego wciąż próbował go przekonać. Shibusawa po raz pierwszy poczuł coś innego poza dosadniejszym biciem serca – poczuł w nim ciepło. Zależy...

Złapał Dostojewskiego za golf i przyciągnął znów do siebie. Musiał sprawdzić. Musiał uzyskać ostateczne zapewnienie. To miało przeważyć na tym, czy znów trzaśnie drzwiami, czy może jednak schowa się w tych wątłych ramionach i przestanie odwracać wzrok.

Pocałował go agresywnie. Niemal od razu wepchnął mu język do ust, nie chcąc tym razem pozwolić mu się zdominować. Ręce anemika zacisnęły się na jego plecach, gdy z nim walczył, oddając pieszczotę, a jednak to Tatsuhiko zdecydowanie przejmował inicjatywę. Bardzo zależało mu na tym, by znów poczuł się tak, jakby wszystko było na swoim miejscu. Wyglądało, jakby ich usta idealnie do siebie pasowały – że właśnie tak powinno być. Z jakiegoś powodu dopiero teraz to do niego w pełni dotarło, jakby ktoś zdjął mu klapki z oczu, a z nieba przepędził zawadzające chmury.

Poczuwszy, jak z jego ciała odchodzą i siły, i gniew, łagodził pocałunek z każdą chwilą coraz bardziej. Ostatecznie przeszli jedynie do delikatnego muskania swoich czerwonych od ugryzień i napierania warg, aż w końcu białowłosy odsunął się od nich całkowicie, choć na niedużą odległość. Cienki mostek śliny, jaki wytworzył się pomiędzy nimi, był atakowany przez roznamiętnione oddechy, które po jakimś czasie się uspokoiły.

– To jest to – wyszeptał, obserwując radosny grymas na twarzy Rosjanina.

– Samotność to klątwa nas wszystkich. Nie da się jej zdjąć w pojedynkę.

Tym razem to Shibusawa się uśmiechnął.

– Szukasz Księgi. Gdy ją zdobędziesz, usuniesz wszystkie zdolności. To oznacza, że ja także zniknę.

– To już będzie zależało od ciebie – uniósł wzrok. – Jeśli po tym czasie, który ze mną spędzisz, nowym czasie, nadal będziesz chciał ze mną być... naprawdę przywrócę cię do życia. Z jej pomocą będę mógł wszystko. To będzie łatwiejsze niż utopienie mrówki w jednej kropli – uśmiechnął się półgębkiem. – Decyzja będzie należała tylko i wyłącznie do ciebie.

Czarne pazury wplątały się w atramentowe kosmyki powoli, przejeżdżając po całym tyle jego głowy. Ostatecznie mężczyzna ułożył sobie dłoń na karku anemika, nieustannie nawijając sobie jego włosy na palce i przyglądając mu się tymi hipnotyzującymi rubinowymi tęczówkami z pomrukiem zastanowienia na niemal równie czerwonych ustach.

– A do tego czasu mam dbać o to, byś się mną nie znudził?

– Nie... Długo o ciebie zabiegałem. Teraz jesteś mój... jesteś moim klejnotem koronnym. Muszę cię chronić przed złodziejem... jedyną osobą, która może mi cię odebrać jednym dotykiem... gdy się jej pozbędę, wszystko będzie łatwiejsze. Lepsze.

– A to ci dopiero... wybrałeś więc tego trudniejszego do utrzymania. Podchodziłeś jak do dzikiego zwierza, aż w końcu go wytresowałeś... a przynajmniej tak myślisz. Jak zamierzasz go utrzymać na uwięzi, Demonie?

– Wy wszyscy jesteście tak okropnie zaczepni – zamarudził Fiodor i uniósł nieco podbródek, gdy tamten go podrapał w szyję. – Po prostu zostań, to korzystne dla nas obu. Czasami prostota jest tym, co najbardziej satysfakcjonujące.

– I mówi to ktoś, kto jeszcze chwilę temu zarzekał się, że nie jest człowiekiem, który lubi iść na łatwiznę.

– Czasem mogę naginać swoje zasady. Bywam humorzasty.

– Ach, tak? Jakoś nie zauważyłem.

– Bo większość czasu spędzasz beze mnie.

– Mogę to zmienić... ale jak zamierzasz przekonać mnie do pozostania? – posłał mu krzywy uśmiech, ale jak najbardziej szczery.

Fiodor odpowiedział mu tym samym, ujmując jego dłoń i prowadząc go w kierunku parapetu, na którym siedział zaledwie parę minut wcześniej. Shibusawa nie opierał się. Już nie.

– Zacznijmy od relaksu. Sprawię, że pokochasz deszcz i przestaniesz wyczekiwać słońca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top