• O księżycu, tęsknocie i ludziach przeszłych •
Co pozostaje? — modlić się —
gdy nie ma Cię tu z nami —
A chociaż stukam w każde drzwi —
Nie wiem — gdzie Twe mieszkanie —
Powiedz — czy towarzyszysz mi —
Wśród fałdowań Twej ziemi? —
Czy kiedy brnę poprzez fale —
Trzymasz mnie — Jezu — za ramię? ~ wiersz Emily Dickinson pt. 'At least...'
w przekładzie Aleksandry Cichoń
💛
Zmierzch delikatnie przyciemnił czerwcowe niebo, zupełnie jakby ktoś pomalował je pędzlem zamoczonym w akwamarynie. Księżyc zaglądnął już do murowanego jasnożółtego domu, jakby sprawdzając, co też robią jego mieszkańcy. Osrebrzył swym odbitym od Słońca blaskiem sosnowy stół, przy którym siedzieli dwaj jasnowłosi mężczyźni (zapewne ojciec i syn) oraz kobieta o kasztanowych włosach, jedząc naleśniki ze szpinakiem i dżemem. Nie chcąc im przeszkadzać w tej chrupiącej scence rodzajowej, księżyc popłynął dalej wraz ze świtą chmur.
Swoim użyczonym od Słońca blaskiem wysrebrzył rozległą równinę, porośniętą bujną trawą. Na tej równinie postawiono ów cytrynowy domek, a także otaczające go zagrody, stodoły i stajnie. Gdyby księżyc miał głowę, zapewne kiwnąłby nią z aprobatą, dostrzegając solidne topolowe ogrodzenie dookoła farmy, wraz ze wstawioną w nie bramą. Bramę tą ozdabiały awangardowe wzory, namalowane zapewne przez jakiegoś miejscowego artystę, a także przybito do niej glinianą tabliczkę z wygrawerowanym napisem: Peace of land.*
💛
Tymczasem w jednym z boksów, do których przyprowadzono na noc konie, przebywała pewna dziewczyna, rozczesując sierść i splątaną czarną grzywę gniadej klaczy. Rosalie, nazywana także Rozalią przez pochodzącą z Polski mamę, miała lat szesnaście, była dość drobnej postury i średniego wzrostu. Z jej włosów w kolorze Wielkiego Kanionu, które zaplotła w warkocz, gdzieniegdzie prześwitywały słomiane pasma. Miała na sobie białą koszulę pokrytą drobnymi marszczeniami, przylegające czarne bryczesy oraz brązowe mokasyny z frędzlami przy cholewach.
Na jej pociągłej — zakończonym nieco zbyt szpiczastym podbródkiem — twarzy o herbacianoróżanej cerze, wokół delikatnie skrojonych ust wyrysowane były świadectwa rozsyłanych przez dziewczynę uśmiechów. Tamtego wieczoru jednak jej agrestowo-niebieskie oczy były pochmurne, a myśli jej błąkały się po galaktycznych bezdrożach niczym owce bez pasterza.
Czuła się bardzo, bardzo maleńka wobec ogromu Ziemi, a co dopiero wobec Wszech-świata... Codzienne rutynowe czynności wydawały się jej tamtego dnia przytłaczające, błahe wobec przemijania, nieuchronności... No właśnie, czego? Nieistnienia, zmiany światów, przejścia z jednego życia do innego, nieskończonego? Przytuliła się do ciepłej szyi konia, głaszcząc go po miękkich jak aksamit chrapach i starając się oddychać głęboko. Spokojnie, zdawały się mówić czekoladowe oczy klaczy.
— Sydio kochana, wiesz, tak mi jakoś ciężko na duszy, czymkolwiek ona jest — westchnęła dziewczyna, wyjmując źdźbła i błoto z końskich kopyt — Zastanawiam się, gdzie oni wszyscy się podziali, wiesz, ludzie przeszli. Znaczy, przeszli dlatego, że są przeszłością, ale też dlatego, że tu swoje przeszli. No i oczywiście nie tylko ludzie, ale te wszystkie stworzenia, co się tutaj krzątały i po których śladach chodzimy.
Zamilkła, myśląc o dziadku Robercie, który przelał na jej tatę miłość do mustangów i zajmował się ich ochroną przed kłusownikami, wynajdując im bezpieczne miejsca do mieszkania. To on zapoczątkował w ich rodzinie "swatanie" tych Duchów Ginącego Zachodu z innymi rasami koni, dzięki czemu ich potomstwo zyskiwało siłę, wytrzymałość i niezwykłą witalność. O babci Ursuli, która pomimo, że pochodziła z miasta, zgodziła się porzucić dotychczasowe życie i zamieszkać na odludnym kawałku ziemi, a potem zaciskała zęby i pomagała mężowi i teściom przy rozbudowie farmy, wypasaniu koni, dojeniu krów i kóz, karmieniu kur i strzyżeniu owiec (mama Roberta nauczyła ją spłatać z ich wełny włóczkę, którą potem moczyły w specjalnych barwnikach i po wyschnięciu robiły z nich na drutach swetry, czapki, szaliki i różne inne rzeczy, w zależności od potrzeb i zamówień).
Zmarli oboje, jedno po drugim, na serce, gdy Rosalie miała siedem lat. Tyle już czasu upłynęło, że niektóre wspomnienia wyblakły na kliszach pamięci. Wiele z nich jednak pozostało żywych, czekając gdzieś z tyłu głowy; smak rozpływającej się w ustach babcinej szarlotki z jabłkami przykrytymi kołderką kruszonki i cynamonu, jej śmiechu i głosu śpiewającego Frankowi i małej Rosie kołysanki. Dotyku mocnej, ale delikatnej dłoni dziadka, gdy wyciągał wnuczce kolec ze stopy, wspólnych preriowych wypraw i przekomarzanek...
— Tęsknię za wami. — wyszeptała słomianorudowłosa, pozwalając łzom spłynąć po policzkach. Wyjrzała przez okno na świat spowity mrokiem, sycąc się chłodnym, wieczornym powietrzem.
— Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi.
Tam z dala błyszczy obłok. — Urwała, spoglądając na drobne złociste punkciki przywodzące jej na myśl piegi, którymi usiane było niebo.
— Tato, który w górze masz swój dom i Jeszuo, bracie. Dziękuję, że mogę być, za tych, którzy są ze mną. Przepraszam, że czasami w was wątpię.
Po tych słowach Rosalie przerwała swój modlitewny monolog i zanuciła cicho, splatając warkoczyki z grzywy klaczy:
Z Tobą, czy bez Ciebie?
Z Tobą, czy bez Ciebie?
Nie potrafię żyć,
Z Tobą, czy bez Ciebie?
A Ty wciąż rozdajesz siebie,
A Ty wciąż rozdajesz siebie,
A Ty wciąż,
A Ty wciąż
A Ty wciąż rozdajesz siebie.
Z Tobą, czy bez Ciebie?
Z Tobą czy bez Ciebie?
— Oho, widzę, że omija mnie koncert U2. A, nie, to tylko ty, Ro. — Oparty o futrynę Franek potrząsnął słomianą czupryną i uśmiechnął się szeroko do siostry, mrużąc orzechowe oczy, w których migotały łobuzerskie iskierki.
— Chodź do domu, chłodno jest, a naleśniki czekają na ciebie na patelni. Jak zaraz nie przyjdziesz, to je zjem.
— Już idę, idę. — odpowiedziała, żegnając się z Sydią i odkładając na półkę narzędzia do czyszczenia. Z wdzięcznością przyjęła przeniesiony przez brata wełniany sweter w kolorze miodu i założyła go na siebie. Upewnili się, że koniom niczego nie brakuje i wyszli na zewnątrz.
Blondyn spojrzał z troską na zadumaną twarz siostry i objąwszy ją ramieniem, zapytał:
— Wszystko w porządku?
— Tak, jest okej. Tylko tak sobie dziś myślałam o dziadkach...
— Z Polski?
— Akurat tym razem nie. O Robercie i Ursuli. Śniło mi się ostatnio, że znowu mamy po pięć i siedem lat i babcia śpiewa nam przed snem 'All the pretty little horsies'.
— Pamiętam. Dziadek nam czytał Narnię i śmiał się, że ma nadzieję, że nie ogłuchnie jak Zuchon w Srebrnym Krześle. A babcię wszyscy nazywali Panią Bobrową, bo zawsze chciała nakarmić każdego, kto do nas przychodził. Kochani.
Brodząc myślami po morzu wspomnień, weszli do domu.
💛
Peace of Land* ~ gra słów polegająca na homonimiczności angielskich słów peace ~ pokój oraz piece ~ skrawek, kawałek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top