ꓚ⌊⌋ 𝚁𝚘𝚣𝚍𝚣𝚒𝚊ł 𝚝𝚛𝚣𝚢𝚍𝚣𝚒𝚎𝚜𝚝𝚢 ⌊⌋ꓛ

»»————- ★ ————-««

𝕊́𝕞𝕚𝕖𝕣𝕔́ 𝕥𝕠 𝕔𝕫𝕖̨𝕤́𝕔́ 𝕫̇𝕪𝕔𝕚𝕒

꧁꧂

Derek i Morana leżeli w łóżku. Promienie wschodzącego słońca dostawały się do wnętrza pomieszczenia przez oszkloną ścianę. Cisza i spokój były przyjemnie kojące. Wszystko budziło się, aby zacząć nowy dzień. Derek zerknął na czarnowłosą, która leżała bokiem i opierała głowę o jego ramię. Kąciki jego ust drgnęły do góry. W tym momencie miał wszystko czego chciał i potrzebował, a nie potrzebował zbyt wiele. Nigdy nie żądał od życia zbyt dużo, a jednak gdy już coś miał to zawsze to tracił. Pierwszą miłość, rodzinę, swoją watahę. Miał na swoim koncie długą listę klęsk i strat. Łatwiej było policzyć ile mu zostało.

Derek uniósł dłoń. Odgarnął kosmyk włosów Morany i założył je za ucho. Czarnowłosa westchnęła cicho i powoli otworzyła oczy. Na jej ustach zagościł delikatny uśmiech.

— Obudziłem cię? — zapytał półszeptem.

— Nie. już wcześniej się obudziła, ale nie chciała przerywać Derek'owi w jego porannym rozmyślaniu, co dość często mu się zdarzało. Zastanawiała się co mu chodzi po głowie. Chciała znać jego każdą myśl, ale nie wypytywała go o nic. I tak nie wiele mówił, mało się zwierzał. Jednak to nie był problem dla Morany. Mogła wyczuwać to co na prawdę czuł w środku, choć czasami nie musiała tego robić. Wystarczyła cierpliwość i uważny wzrok. Wtedy można było zauważyć te małe gesty czy ledwo zauważalne reakcje Derek'a. Gdy coś było dla niego ważne, nie okazywał tego otwarcie, ale jego czyny mówiły prawdę. Pomagał tym na których mu zależało. Morana czasami przyłapywała go na patrzeniu się w okna. Po prostu stał i o czymś rozmyślał. Nie mówił o czym, a ona nie naciskała. Stawała bok niego i po prosu się do niego przytulała. To wydawało się być lepsze niż jakakolwiek rozmowa. Derek szybko się wtedy rozluźniał. Wystarczała mu po prostu jej obecność. Żadne słowa nie potrafiły leczyć lepiej niż bliskość drugiej osoby.

— O czym myślisz? zapytała Morana. Zauważyła jak Derek trochę mocniej zaciska szczękę. Patrzył w jakiś punkt przed sobą.

— O życiu i... — powiedział półszeptem, ale urwał nie będąc pewny czy dokończyć zdanie. Nie był to najlepszy temat do porannych rozmów.

— I o śmierci? — dokończyła za niego. Derek nieznacznie skinął głową i zerknął na nią. Morana była zaskoczona jego otwartością, a szczególnie tematem, który poruszył. Jednak nie dała tego po sobie poznać. Podobało jej się że chciał o tym rozmawiać. Większość nie lubi o tym rozmawiać. Przeraża ich myśl że coś ma początek oraz koniec. Życie i śmierć są całą pełnością. Jedno nie istnieje bez drugiego. Trzeba zaakceptować kolej rzeczy i po prostu korzystać z każdej danej chwili.

— Co to za filozoficzna gadka? — uniósł brew, a kącik jego ust drgnął do góry. Droczył się z nią. Morana szturchnęła go palcem w klatkę piersiową i zmarszczyła lekko nos.

— To filozofia życia. — wzruszyła ramionami. — Gdy umierasz, a później wracasz do życia pewne rzeczy się zmieniają. Inaczej na wszystko patrzysz. Zbyt długo ukrywałam się i uciekałam. Żałuje że wcześniej cię nie poznałam.

— Ja też tego żałuje.

— Dlaczego myślisz o życiu i śmierci? — zapytała spokojnym tonem. Zaczęła kreślić małe kółeczka na klatce piersiowej Derek'a. Brunet milczał dłuższy moment, ale to nie oznaczało że chciał uniknąć tematu. Próbował dobrać odpowiednie słowa.

— Jesteśmy różnymi istotami. Ty możesz żyć znacznie dłużej.

Morana uniosła wzrok. Dostrzegła w niebieskozielonych tęczówkach zmartwienie. Derek po chwili odwrócił wzrok. Czarnowłosa podciągnęła się do siadu. Przesunęła się trochę w bok aby móc wygodniej patrzeć na bruneta. Uniosła dłoń i delikatnie położyła dwa palce pod podbródkiem Derek'a i obróciła jego głowę aby na nią spojrzał.

— Cokolwiek zaprząta twój umysł. Obawy i strach, są normalne. Sama je mam. Nawet codziennie, ale staram się nie pozwalać im przejąć kontroli. Nikt nie wie jak długo będziemy żyć i co nas czeka. Nie ważne jakimi istotami jesteśmy. Może jutro nigdy nie nadejdzie. Dlatego... — oparła się dłońmi o materac, po czym pochyliła nad Derek'em. — trzeba korzystać z każdej danej chwili. Chciałabym ci obiecać, że wszystko będzie dobrze, że nic nas nie rozdzieli, a od teraz życie będzie piękne. Nikt nie jest wstanie spełnić tych obietnic. To smutna rzeczywistość, ale w tym momencie nie musimy o tym myśleć.

— Kocham cię. — szepnął Hale.

Ja ciebie też. — pochyliła się ku brunetowi i złączyła ich wargi w czułym oraz pragnącym pocałunku. Derek położył dłonie na jej biodrach, a po chwili pociągnął ją i zmienił ich pozycje. Teraz to on pochylał się nad nią. Całowali się, całkowicie dając się ponieść uczuciom, z namiętnością i tęsknotą, jakby jutro miało nie nadjeść.

Śmierć Derek'a wstrząsnęła wszystkimi. Czuć było w powietrzu zapach klęski. Czuli się jak przegrani, choć nie stoczyli żadnej walki. Nie znaleźli jego ciała. Prawdopodobnie demony zabrały go, co oznaczało że Elijah chciał wykorzystać jego ciało do czegoś. Zapewne do opętania.

Znaleźli kolejny krwawy krąg w lesie, było w nim pełno zabitych i oskórowanych dzikich zwierząt. Kolejny element układanki.

Morana była w łazience. Opierała dłonie o umywalkę, nad którą pochylała się. Ciężko jej było opisać to co czuła. Chciała żeby to wszystko zniknęło, żeby ona zniknęła. Bez niego nic nie miało już sensu. Mrok zalewał jej serce i umysł. Rozsądek pozostał zakłócony przez żałobę i chęć zemsty. I choć śmierć była częścią każdego życia, ona jej w tym momencie nienawidziła. Straciła wystarczająco dużo, a los postanowił odebrać jej jeszcze więcej.

Była bezsilna, wściekła, rozżalona, załamana. Rozsypała się na tysiące kawałków. To ona powinna była umrzeć. Sama śmierć jej to pokazała, choć teraz tamto spotkanie nabrało innego sensu. Śmierć wyrwała jej serce z klatki piersiowej i właśnie tak się teraz czuła, jakby straciła część siebie.

Łagodne pukanie w drzwi wyrwało Morane z jej myśli.

— Morana... rozumiem że... — odezwała się Allison. Jednak nie dokończyła swojej myśli. Żadne słowa w tym momencie nie były wystanie niczego naprawić ani złagodzić bólu po stracie. — Musimy obmyśleć plan. Możesz wyjść? Bez ciebie niczego nie zrobimy.

— Za chwilę wyjdę. — powiedziała stonowanym tonem głosu, prawie wypranym z jakichkolwiek uczuć. Musiała się odłączyć od wszelkich emocji, chociaż na chwilę aby móc wszystko zakończy. Cokolwiek Elijah planował, ona mu na to nie pozwoli.

Morana uniosła głowę. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Dostrzegła tam kogoś kogo nie poznawała. Wokół jej osoby unosił się cienisty dym, jakby wychodził z jej ciała. Jednak gdy spojrzała na swoje ciało, niczego nie zobaczyła. Lustra były niczym odbicia drugiej strony. Jej odbicie nagle poruszyło się. Tęczówki zapłonęły fioletowym blaskiem, a białka zlała czerń. Jej skóra zbladła, a skóra na dłoniach poczerniała. Morana uniosła dłoń. Dotknęła placem szkła, a jej odbicie zrobiło to samo. Nagle na szybie pojawiły się pęknięcia. Morana zabrała rękę, a z pęknięcia gdzie dotknęła szybę palcem, spłynęła stróżka czarnej krwi. Morana dotknęła czarnej substancji. Poczuła wtedy jakby coś w nią wniknęło. Światło w łazience zgasło na sekundę, a gdy zapaliło się, na lustrze nie było żadnego pęknięcia i odbicie czarnowłosej wyglądało już normalnie.

Morana wyszła z łazienki. Dołączyła do wszystkich, którzy znajdowali się w salonie Argent'ów. Na stole rozłożona była mapa oraz leżała torba z różną bronią. Lydia kreśliła coś na mapie. Cztery miejsca mrocznych zdarzeń były w tej samej odległości od Nemetonu. Tworzył się pewien schemat, a dokładniej rysunek. Martin narysowała na mapie pentagram. Mocną kropką zaznaczyła punk gdzie jeszcze niczego nie znaleźli. Morana podeszła do stołu. Wtedy zrozumiała że miejsce, które zaznaczyła rudowłosa było tym do którego ona i Derek zbliżali się, gdy demony ich zaatakowały. Musiało tam być coś bardzo ważnego skoro nie chciały aby tam poszli.

Atmosfera w pomieszczeniu była napięta. Wszyscy spojrzeli na Morane, ale część z nich po chwili odwróciła wzrok. Jak na kogoś po dużej stracie, wyglądała jakby dobrze się trzymała. Niestety były to tylko pozory.

— Szliśmy w tym kierunku gdy demony nas zaatakowały. — Morana wskazała punkt na mapie. — Jestem pewna że znajdziemy tam Elijah'a.

— Słońce zaczyna zachodzić. Za jakieś dwie godziny na niebie pojawi się krwawy księżyc. Nie mamy zbyt wiele czasu. — oznajmił Chris.

— Walka będzie niebezpieczna. Ktoś może zginąć... już jedno z nas umarło. — z trudem przyszło Moranie powiedzenie tego na głos, ale musiała przezwyciężyć swój ból. Musiała być silna, przynajmniej na ten jeden raz. Czarnowłosa rozejrzała się po zgromadzonych. Nawet Peter tu był, choć nikt nie oczekiwał że zdecyduje się pomóc. Najwyraźniej strata siostrzeńca poruszyła go bardziej niż mogło się innym wydawać. — Nie musicie iść. Nie chcę abyście się narażali. Elijah zdobył moją krew. To wszystko moja wina i sama powinnam ponieść tego konsekwencje. Nie mogę pozwolić by kolejna osoba zginęła z mojego powodu. Doceniam że tu jesteście, ale nie chcę abyście szli. — mówiła szczerze. Wystarczająco dużo osób zginęło z jej powodu. Nie chciała zapisywać kolejnych osób na tą listę.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Nikt nie odzywał się przez dłuższy moment. Scott spojrzał na każdego po kolei. Nawiązywał z nimi kontakt wzrokowy, jakby w niemy sposób chciał spytać czy pójdą za nim. Każdy po kolei skinął głową na tak. Wzrok Scott'a zatrzymał się na Moranie.

— Nie zostaniesz sama. To nie twoja wina, że ktoś postanowił wykorzystać cię do swojego planu. Nie chciałaś tego. Jesteśmy z tobą i ci pomożemy. Nie pozwolimy by Elijah dopiął swego. — powiedział stanowczo, ale zarazem łagodnie.

— Pomińmy już tą ckliwą i motywującą część. — odezwał się Peter. Odbił się od ściany, o którą opierał się plecami, po czym zbliżył do stołu, przy którym wszyscy stali. — Jaki jest plan?

— Elijah wykorzystał moją krew aby przyzwać demony, które opętały cztery zwłoki. Mimo że to zmarli, są znacznie silniejsi, nawet od wilkołaka. Żeby ich zabić trzeba przebić ich serca poświęconym srebrem. — powiedziała Morana.

— Po to była święconą woda? — zapytał Stiles. To jemu przypadło zadanie aby przywieść święconą wodę. Ksiądz był sceptycznie nastawiony do jego nietypowej prośby o nie małą ilość święconej wody.

— Wystarczy symbolicznie zamoczyć srebro w święconej wodzie. — wyjaśniła Morana. — Krwawy księżyc to nietypowe zdarzenie, co oznacza że Elijah chce przyzwać coś silnego. W wizji widziałam kościelny witraż...

— W tej okolicy... — odezwał się Chris, wskazał piąty punkt na mapie. Wspomnienie o kościelnym witrażu coś mu przypomniało. — Kiedyś był drewniany kościół. Gdy byłem młody został on porzucony po tragicznej śmierci księdza podczas mszy. Podobno podpalił się na oczach zebranych. Droga do tego miejsca już pewnie zarosła, więc raczej nie przejedziemy zbyt daleko.

— Samobójcza śmierć w kościele? Z pewnością to idealna kryjówka dla jakiegoś psychopaty. — stwierdził Stiles.

— To nadal nie brzmi jak plan. — oznajmił Peter. — To tylko strzępki informacji i domysłów. Zamierzacie rzucić się z motyką na słońce? — skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.

— Nikt nie zmusza cię żebyś tu był. — odezwała się Malia. Starszy Hale nic więcej nie powiedział, jedynie dramatycznie westchnął.

Jednak Peter miał racje, nie mieli stu procentowej pewności co ich czeka i z czym dokładnie będą zmuszeni stoczyć walkę. Na pewno będą musieli pokonać cztery demony oraz nie pozwolić Elijah'owi wykonać rytuału. Ale czy pojawi się jeszcze coś więcej? Nie byli niestety tego pewni. Muszą przygotować się na każdą możliwość, szczególnie tą najgorszą. 

*****************************

Jak podobał wam się rozdział?

To już przedostatni rozdział tej książki. W środę wstawie ostatni, a później jeszcze prolog

 :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top