ꓚ⌊⌋ 𝚁𝚘𝚣𝚍𝚣𝚒𝚊ł 𝚍𝚠𝚞𝚍𝚣𝚒𝚎𝚜𝚝𝚢 𝚙𝚒𝚎𝚛𝚠𝚜𝚣𝚢 ⌊⌋ꓛ

»»————- ★ ————-««

ℕ𝕚𝕔 𝕟𝕚𝕖 𝕛𝕖𝕤𝕥 𝕔𝕒ł𝕜𝕠𝕨𝕚𝕔𝕚𝕖 𝕛𝕒𝕤𝕟𝕖

꧁꧂

Derek stał pod szpitalem. Trzymał w dłoni telefon Morany. Zerknął na ślady opon na betonie. Był wściekły, a zarazem czuł się bezradny. Nie udało mu się namierzyć jej zapachu. Zniknęła, a on nie potrafił jej pomóc. Jedyne co mu przyszło do głowy, to wezwanie wsparcia. Obiecał czarnowłosej nie wyjawić jej sekretu, ale w tej sytuacji był zmuszony złamać tą obietnicę. Był gotów zrobić wszystko aby ją znaleźć, nawet jeśli po tym miałaby go znienawidzić za wyjawienie prawdy.

Niebieski jeep zatrzymał się niedaleko Derek'a. 

— Potrzebujesz podwózki? 

Derek spojrzał na Stiles'a. Piwnooki skinął głową aby wsiadł do samochodu, co po chwili brunet zrobił. W ciszy wyjechali spod szpitala i skierowali się do domu Argent'ów.

Gdy Derek wszedł do środka razem z Stiles'em, oczy zebranych w salonie Argent'ów spoczęły na brunecie, przez co poczuł się nieswojo. Nie byli zadowoleni że tyle czasu ukrywał przed nimi prawdę. Stiles podszedł do Scott'a, który razem z Allison i Chris'em stali przy stole gdzie rozłożona była mapa. Hale podszedł do nich. Pozostali nastolatkowie siedzieli na kanapie albo stali pod ścianą.

— Nie mamy żadnych wskazówek. — oznajmił Chris. Zerknął na Derek'a, który zaprzeczył głową, przekazując w niemym geście że nie ma żadnych przydatnych informacji. 

— Co z jej zapachem? — odezwał się Scott.

— Urwał się pod szpitalem. — odpowiedział Derek. Scott skinął głową w zamyśleniu. Musieli coś wykombinować.

— Jesteśmy w martwym punkcie. — oznajmił Stiles. Spojrzał na Hale'a, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Może nie doszłoby do tej sytuacji gdyby pewien gburowaty wilk, nie ukrywał prawdy. — w głosie piwnookiego można było wyczuć irytację i złość. Derek zacisnął mocno szczękę, zrobił krok ku nastolatkowi, na co ten automatycznie cofnął się do tyłu. Stiles przełknął głośno ślinę czując się niepewnie przez morderczy wzrok Hale'a spoczywający na jego osobie. Scott stanął między nimi. Atmosfera była napięta, a konflikty nie były im w tym momencie potrzebne. Nie mogli tracić cennego czasu.

— Musimy się skupić. To nie czas na kłótnie. — powiedział spokojnie Scott.

— Więc niech się lepiej przymknie, bo wyrwę mu język. — chłodny ton Derek'a, wywołał nieprzyjemne ciarki u Stiles'a. Derek potrafił wzbudzać niepokój i czasami wystarczyło jego jedno spojrzenie aby wiedzieć że lepiej go nie wkurzać, ale tym razem było inaczej. W jego głosie i zachowaniu, widać było czysty gniew i nieobliczalność. Jeszcze nie widzieli go takiego. Wyglądał jakby na prawdę mógł skrzywdzić Stiles'a. Wszyscy poczuli się niepewnie. Zachowanie Derek'a zaniepokoiło ich.

— Derek... — odezwał się spokojnym tonem Scott.

— Nie traćmy czasu. — warknął cicho Hale, po czym spojrzał na mapę miasta. Scott i Stiles wymienili się spojrzeniami. 

Trzeba było obmyślić plan działania.

Lydia siedziała na kanapie. Czuła wewnętrzy niepokój. Próbowała skupić się na rozmowach, ale słowa zaczęły przeradzać się w odległy szum. Zerknęła w bok. Kierowana przeczuciem wstała z kanapy, po czym powolnym krokiem ruszyła ku oknom. Odsłoniła zasłony, a wtedy usłyszała czyjeś głosy. Słowa były niezrozumiałe, a głosy bardzo ciche, przypominające szepty. Nagle obraz trawnika przed domem Argent'ów zniknął. Teraz przed domem znajdował się skalnik z kolorowymi kwiatami, wokół którego była ścieżka wyłożona kamykami. Trochę dalej od skalnika, przy wjazdowej ścieżce na metalowym wysokim słupie wisiał szyld. Szyldem poruszył wiat, a łańcuchy, na których wisiał zaskrzypiały. Widniał na nim napis "Witamy w pensjonacie Domino". 

— Wszystko w porządku?

Lydia otrząsnęła się. Za oknem na powrót widziała trawnik oraz ulicę. Rudowłosa spojrzała na Allison, która położyła dłoń na jej ramieniu. Brunetka patrzyła na nią zatroskanym wzrokiem.

— Gdzie znajduje się pensjonat Domino? 

— Nie wiem. Dlaczego o to pytasz? — Allison zmarszczyła brwi. Pozostali przerwali rozmowy i zwrócili uwagę na przyjaciółki.

— Bo chyba wiem gdzie jest Morana.

꧁꧂

Pensjonat Domino znajdował się pół godziny drogi od Beacon Hills. Pensjonat został zamknięty pięć lat temu ze względu na mały dochód. Właściciele wystawili budynek na sprzedaż, ale nikt go nie kupił, dlatego został porzucony i od tamtej pory pensjonat nie był przez nikogo używany.

Nie wjeżdżali na ogrodzoną posesję gdzie znajdował się pensjonat. Jeśli Nieśmiertelni tam byli, to nie mogli ich zauważyć.

Na internecie wciąż istniała stronka pensjonatu. Były tam zdjęcia budynku jak wygląda na zewnątrz oraz w środku, dlatego wiedzieli że pensjonat miał dwa wejścia. Z przodu dla gości oraz tylnie tylko dla pracowników. Podzielili się na dwie grupy aby wejść z obu stron. Stiles i Lydia zostali w jeepie. W przypadku gdyby coś poszło nie tak, mieli zadzwonić po szeryfa. Scott razem z Isaac'em, Malią oraz Kirą weszli głównym wejściem do pensjonatu. Budynek nie wyglądał na duży. Miał tylko parter oraz jedno piętro, ale w środku wydawał się znacznie większy. Tylnym wejściem weszli Derek, Allison i Chris.

W budynku nie było prądu. Meble pokryte były grubymi warstwami kurzu. W powietrzu unosił się duszący zapach wilgoci. Na niektórych ścianach widoczna była pleśń.

Pierwsza grupa miała sprawdzić parter. 

— Rozdzielamy się? — odezwała się szeptem Malia.

— Lepiej nie. — powiedział Scott. Znajdowali się przy recepcji. Po lewej były drzwi prowadzące do szatni, a po prawej znajdowało się szerokie wejście do dużego pokoju dziennego, który służył również jako poczekalnia.

Isaac spojrzał na wejście do pokoju dziennego. Duszący zapach kurzu i wilgoci, był bardzo intensywny, ale chłopak wyczuł jeszcze inny zapach. Ledwo przeszedł przez próg wejścia do pomieszczenia, a poczuł ukucie w szyi. Uniósł dłoń aby dotknąć miejsca ukucia, a wtedy wyjął z swojego ciała małą strzałkę.

— Sco... — ledwie wypowiedział z siebie trzy litery. Senność uderzyła w niego nagle, a po chwili blondyn runął na podłogę. Jego przyjaciele ruszyli ku niemu. Wtedy z pomieszczenia wybiegł długowłosy mężczyzna. Zranił Scott'a długim ostrzem w brzuch. Szybko się wycofał aby uniknąć ciosu Kiry, która zaatakowała go kataną. Malia wysunęła pazury i zamierzała rzucić się na mężczyznę, ale wtedy ktoś ją zaatakował od tyłu. Kobieta wbiła włócznie w dolną część jej pleców. Metal wbił się na głębokość zaledwie kilu centymetrów.

Scott i Malia upadli na ziemię tracąc czucie w ciałach. Nieśmiertelni zwrócili swoją uwagę ku Kirze. Otoczyli nastolatkę z dwóch stron.

— Zajmę się nią. Zatrzymaj pozostałych. — długowłosy zwrócił się do swojej towarzyszki, która skinęła głową, po czym wycofała się i wyszła na korytarz aby dostać się na piętro. 

Chris i Derek szli przodem. Argent trzymał przed sobą broń, a Hale miał wysunięte w gotowości pazury. Allison szła za nimi, a w dłoniach trzymała łuk z naciągniętą na cięciwę strzałą. Przemierzali długi korytarz, zaglądając po drodze do każdego pomieszczenia.

Dzięki wyostrzonym zmysłom Derek, usłyszał z dołu odgłosy walki. Rozproszyło go to, przez co zwolnił kroku.

Ostrze wyleciało z jednego z pokoi, którego drzwi były trochę rozchylone. Gwiazdka shuriken trafiła w dłoń Chris'a, w której trzymał pistolet. Mężczyzna puścił broń. Wtedy z pokoju wybiegł jeden z Nieśmiertelnych. Kopnął Derek'a z pół obrotu, przez co brunet wpadł do otwartego pokoju. Nieśmiertelny zamknął drzwi na klucz, po czym rzucił się na Argent'a, który wyciągnął zdrową dłonią drugi pistolet, który trzymał ukryty pod kurtką.

Allison odwróciła się gdy usłyszała za sobą skrzypnięcie podłogi. Puściła strzałę, która drasnęła kobietę w policzek, po czym wbiła się w ścianę. Allison sięgnęła po kolejną strzałę, ale wtedy Nieśmiertelna zamachnęła się na nią. Ostrze włóczni przecięło łuk w pół. Allison odrzuciła swoją zniszczoną broń, po czym wyjęła sztylety. 

Lider Nieśmiertelnych stał przy stole, na którym leżała nieprzytomna Morana. Czarnowłosa była przypięta pasami. Do jej przedramienia wbita była igła. Pobierali jej krew. Na twarzy miała maskę usypiającą. Mężczyzna słysząc odgłosy wali na korytarzu, kontynuował pakowanie torebek z krwią do przenośnej lodówki. Gdy skończył, zdjął maskę z twarzy Morany i odpiął ją od sprzętu. Czarnowłosa zaczęła się rozbudzać.

Morana czuła się otępiała. Próbowała poruszyć się, ale zdała sobie sprawę że była przypięta pasami. Widziała jak mężczyzna naklejał na jej przedramię plaster. 

— Szybko do siebie dojdziesz. — powiedział i posłał jej lekki uśmiech. Czarnowłosa rozejrzała się po wnętrzu. Podobne miejsce widziała w wizji. Z boku stała maszyna. W foliowej torebce wiszącej na metalowym stojaku znajdował się przezroczysty płyn. Krople skapywały z rurki podpiętej do przezroczystej torby. Mężczyzna wyjął z jej dłoni igłę, która była złączona z rurką.

Morana spojrzała na Nieśmiertelnego. Po jej policzkach spłynęły łzy. Jej wizje się sprawdziły, a to oznaczało że ktoś może umrzeć.

— Wybacz te porwanie. Ostatnim razem nie byłaś zbyt chętna do rozmowy. Dlatego uznaliśmy że tym razem również nie będziesz.

— Dlaczego... zabiliście go? Derek... — powiedziała słabym głosem. Cokolwiek jej podali, nadal powodowało że czuła się bardzo ospała i słaba, przez co z trudem przychodziło jej myślenie oraz mówienie. 

— Nikogo nie zabiliśmy. — mężczyzna zawisł nad nią. Zmarszczył brwi zdziwiony jej oszczerstwem. — A twojemu wilkołaczemu chłopakowi nic nie jest, co najwyżej dostaje właśnie mały łomot. Nie martw się. Nie pobrałem zbyt dużo. — delikatnie założył kosmyk jej włosów za ucho. 

— Co? — czarnowłosa była zmieszana. Albo substancja ją omamiła, albo wyraz twarzy tego człowieka był przyjazny. Zmarszczyła brwi. Nie rozumiała co się dzieje.

— Chyba nie myślałaś że zabilibyśmy kogoś tak wyjątkowego? — uśmiechnął się delikatnie. Najdziwniejsze było to że w jego uśmiechu, Morana nie dostrzegła niczego złego. Parzył na nią z zaciekawieniem i nutą podziwu.

— Potwory... 

Mężczyzna skrzywił się. 

— Bez przesady. Nikt kto zginął z naszej ręki, nie był niewinny. 

Na korytarzu padły strzały. Lider Nieśmiertelnych spojrzał na drzwi. Podszedł do przenośnej lodówki i podniósł ją. Zbliżył się do okna, które po chwili otworzył. Spojrzał na Morane.

— Nie wiem co o nas słyszałaś, ale nie każda plotka jest prawdziwa. — oznajmił z nutą bólu w głosie. — I lepiej trzymaj się przyjaciół. Świat jest pełen znacznie gorszych szaleńców.— powiedział poważnym tonem, po czym wyskoczył przez okno. Z gracją wylądował na ziemi. 

Drzwi do pomieszczenia gdzie znajdowała się Morana, zostały wyważone z nawiasów. Derek wbiegł do środka, a za nim Chris i Allison. Hale rozejrzał się szybko po wnętrzu, a gdy jego wzrok spoczął na czarnowłosej, podbiegł do niej. Dotknął jej twarzy, a później zaczął rozpinać pasy. Dokładnie sprawdził czy nie jest ranna. Nie miała na ciele ani zadrapania, dzięki czemu ulżyło mu trochę.

Chris i Allison rozejrzeli się po pomieszczeniu. Starszy Argent podszedł do okna. Przez nie zobaczył jak Nieśmiertelni wsiadają do czarnej furgonetki i odjeżdżają.

— Uciekli. — oznajmił Chris.

Derek wziął Morane pod ramię i pomógł jej zejść z stołu. Czarnowłosa wciąż była otępiała, ale była wstanie już utrzymać się na nogach.

— Zrobili ci coś? — zapytał z zmartwieniem Derek. Przyglądał się uważnie twarzy czarnowłosej. Nieśmiertelni skopali im solidnie tyłki, po czym po prostu się wycofali. Brunet myślał o najgorszym. Bał się że gdy wejdzie do tego pomieszczenia, zobaczy ją martwą.

— Pobrali mi tylko krew. — powiedziała słabym głosem. We czwórkę ruszyli ku wyjściu. Hale nadal obejmował Morane pod ramię. Trzymał ją blisko siebie, jakby bał się że zaraz zniknie. Czarnowłosa uśmiechnęła się lekko gdy zerknęła na bruneta. Była wdzięczna losowi, że mogła go poznać. 

Zeszli na parter gdzie zastali pozostałych. Nastolatkowie powoli podnosili się z podłogi.

— Musiałem to zrobić. — powiedział Derek gdy zauważył kątem oka jak Morana mu się intensywnie przygląda. Był zmuszony wyjawić im prawdę aby pomogli mu ją odnaleźć.

— W porządku.

Derek spojrzał na czarnowłosą. Na jej twarzy nie dostrzegł złości, ani nawet odrobiny niezadowolenia.

Morana nie była na niego zła. Zrobił to co musiał. Uratowali ją, tylko to się liczyło. Jednak słowa lidera Nieśmiertelnych wzbudziły w niej niepewności i nasunęły pytania. Twierdził że nikogo nie zabili, że nie są tymi za których ich uważają. Czarnowłosa była zmieszana. Wizje które widziała, uznała je za ostrzeżenia przed złymi wydarzeniami. Ale nikomu nic się nie stało. Nieśmiertelni mogli ich wszystkich zabić, ale tego nie zrobili. Morana już niczego nie rozumiała. Czuła że zdarzy się coś złego, ale nic się nie stało. Czyżby przeczucie ją zmyliło?

Opuścili budynek i ruszyli w kierunku bramy aby opuścić posesję. Wtedy usłyszeli krzyk. Derek i Morana zostali w tyle ponieważ czarnowłosa nie była wstanie biec, a pozostali ruszyli biegiem. To był krzyk Lydii.

Morana poczuła się nagle bardzo słabo. Obraz przed jej oczami zaczął się rozmazywać. Miała rażenie że między drzewami w oddali dostrzegła zarys jakiejś postaci o białych ślepiach. Nie miała szansy się temu przyjrzeć ponieważ straciła przytomność.

꧁꧂

Nieśmiertelni jechali furgonetką. Lider siedział z jednym z swoich na tyłach pojazdu. Przyglądał się przenośnej lodówce, która była przymocowana do siedzenia, aby nie została uszkodzona. Nagle pojazd zaczął zwalniać. Usłyszeli huk wystrzału, głośne walnięcie jakby coś uderzyło w maskę, a później krzyk i dźwięk kolejnych wystrzałów z broni. Lider wyciągnął długi ostry sztylet z srebra, a jego długowłosy towarzysz wyjął pistolet. Otworzyli dwuczęściowe drzwi. Długowłosy wysiadł pierwszy. Wtedy coś nagle złapało go i wciągnęło na dach pojazdu. Strzały mieszały się z krzykami oraz odgłosami rozrywania ciała.

Lider poczuł jak na jego twarz skapnęły krople krwi gdy wysiadł z tyłu furgonetki. Uniósł głowę ku górze, a wtedy zobaczył chudą czarną postać. Demoniczna istota o białych ślepiach oraz długich szponach ryknęła na niego. Potwór rzucił się na mężczyznę powalając go na jezdnię. Wbił mu szpony w brzuch, ale on zdążył wbić srebrny sztylet w serce demona. Istota ryknęła, a po chwili rozpłynęła się w chmurze dymu.

Mężczyzna spojrzał na swoją ranę. Szpony wbiły się bardzo głęboko i zadały mu poważne obrażenia. Nie miał szans wyjść z tego żywy. Spojrzał w bok, przy furgonetce dostrzegł ciało rozerwane w pół, na dachu furgonetki zobaczył kolejne, ale bardziej zmasakrowane. Jego bliscy nie żyli. Stracił wszystko na czym mu zależało.

Przy furgonetce zatrzymał się z piskiem opon, motor. Osoba zeszła z pojazdu, ale nie zdjęła kasku. Powolnym krokiem zbliżyła się do leżącego na asfalcie mężczyzny.

— Co za bałagan. — motocyklista spojrzał na furgonetkę, przy której i na której była krew oraz rozszarpane zwłoki. — Przez ciebie osobiście muszę sprzątnąć to. — powiedział niezadowolony z powodu tego że Nieśmiertelny zabił jego demona.

— Kim jesteś?

— Pokornym sługą diabła. — motocyklista zachichotał upiornie. Ruszył ku furgonetce. Wszedł do niej i zabrał lodówkę z torebkami krwi secorema. Wysiadł z pojazdu i ponownie podszedł do rannego mężczyzny. — Przydaliście się. — wyjął zza paska spodni pistolet z tłumkiem, po czym strzelił mężczyźnie w głowę. — Co za bałagan. — motocyklista powtórzył słowa kręcąc głową na boki.

꧁꧂

Morana obudziła się. Podniosła się gwałtownie do siadu, ale po chwili zdała sobie sprawę że leży w znajomym łóżku. Znajdowała się w lofcie Derek'a. Dlatego uspokoiła się. Do łóżka podszedł brunet. Uśmiechnął się i usiadł na brzegu.

— Jak się czujesz?

— W porządku, chyba. Co się stało?

— Uwolniliśmy cię. Nieśmiertelni uciekli, a później zemdlałaś. — powiedział w dużym skrócie.

— A Lydia? Krzyczała.

— Tak, ale nic jej nie jest. Wszyscy są cali i bezpieczni. Sama nie wie czemu krzyczała. — wyjaśnił Derek. Spuścił głowę w dół. Morana zauważyła że zmarkotniał. Wzięła jego dłoń w swoją. Wyczuła że jest mu przykro.

— O co chodzi? — zapytała czarnowłosa.

— Co zamierzasz teraz zrobić? — odpowiedział pytaniem na pytanie, nie patrząc na nią. Morana wyczuła jego spięcie. — Nieśmiertelni odeszli.

— Nie wiem. Skoro wszyscy wiedzą... jak w ogóle to przyjęli?

Derek parsknął z uśmiechem. Oczywiście że domyślali się prawdy, potrzebowali tylko potwierdzenia, a nawet gdyby Derek im nie powiedział, to sami zamierzali się z nim skonfrontować. Tych dzieciaków nie dało się przechytrzyć tak łatwo.

— Nie byli zaskoczeni. Już wcześniej domyślili się prawdy. — spojrzał na czarnowłosą, a jego uśmiech zelżał. Nie chciał aby odchodziła. Wcześniej zamierzał z nią wyjechać, ale po namyśle już nie był pewny czy tego na prawdę chce. 

— Można było się tego spodziewać. W końcu od samego początku coś podejrzewali. — stwierdziła z lekkim uśmiechem. Spojrzała w niebieskozielone tęczówki bruneta. Zastygła niczym zamieniona w kamień. Miał piękne oczy, choć jego uśmiech był jeszcze piękniejszy, może dlatego że był rzadkim widokiem. — Derek...

— Nie wyjeżdżaj. — prośba samoistnie wymsknęła mu się z ust. Speszony tym jak bardzo desperacko zabrzmiał, odwrócił wzrok. 

Morana uśmiechnęła się. 

— Nie zamierzam.

Derek z powrotem spojrzał na czarnowłosą, ale tym razem zaskoczony jej słowami. Czy mówiła poważnie? Nie dostrzegł na jej twarzy drwiny, ani nie usłyszał aby jej serce zabiło szybciej.

— Może powinnam zostać. Polubiłam to miejsce, tych ludzi... ciebie. — mocniej ścisnęła jego dłoń i na chwilę spuściła wzrok. Uśmiechnęła się pod nosem, po czym odważyła unieść wzrok. Derek wpatrywał się w nią uważnie.  W jego spojrzeniu dostrzegła coś, przez co szybciej zabiło jej serce. Nie była pewna co to dokładnie, ale sprawiało że robiło jej się cieplej.

— To dobrze. Bo nie pozwoliłbym ci wyjechać.

— A gdybym spróbowała uciec?

— Znalazłbym cię wszędzie.

Zabrzmiało to jak obietnica.

Oboje pochylili się ku sobie. Złączyli wargi w pełnym uczucia pocałunku.

Nieśmiertelni odeszli. Czy wrócą? Nikt nie był tego pewny. Mimo zwycięstwa, Morana nadal czuła niepokój. Przeczucie że wydarzy się coś złego, nie spełniło się. Zastanawiała się czy to dobrze czy nie. A może to nie był jeszcze koniec? Ta opcja wydawała jej się bardziej realna. Jednak postanowiła w tym momencie o tym nie myśleć. Chciała nacieszyć się miłymi momentami póki było to możliwe. W końcu w życiu bywają tylko piękne chwilę.

*****************************

Jak podobał wam się rozdział?

  :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top