Zapomnieć (32)




Reinmar wspinał się po schodach z dwoma wiadrami, wypełnionymi po brzegi wodą. Plecy paliły ogniem, włosy miał mokre od wysiłku i deszczu. Od rana nosił drewno, dla siebie i starszej pani, która patrzyła na niego z wdzięcznością.

Wysiłek pomagał. Odrobinę.

Koszmarów było coraz więcej. Każdej nocy dręczyły go wspomnienia, do których nie chciał wracać. Przeplatały się, tkając upiorną sieć. Krew brodatego, wrzask matki i tamta cisza, nieludzkie kwilenie małego potwora, ojciec, martwy za życia. I Elin. Z tym było mu najgorzej. Sny, w których się pojawiała, traktował jak przestrogę. Los zabrał mu wszystkich, których naprawdę kochał.

Każdego ranka budził się z dojmującym poczuciem, że zabierze również ją.

To tylko kwestia czasu.

Odstawił wiadra i zapukał do starowiny, po czym otarł czoło.

Tak. Wysiłek pomagał.

– Ało – zagadnęła babcia, otworzywszy drzwi. – Udał mi się – dodała z wesołością i wpuściła go do środka.

Postawił wodę w kuchni, tuż przy kaflowej kuchni.

– Może jeszcze z jedno? – zapytał, solidnie już zmachany.

– Oj, młodość – zaśmiała się babcia. – Siądnie se, na stołeczku. Ziółkami poczęstuję.

– Nie chcę robić kłopotu...

– Żaden kłopot – machnęła ręką, jakby odganiała muchę. – Do kogo rozewrzeć gęby nie ma, ckni się czasem człowiekowi.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale usiadł. Rozejrzał się po kuchni, gdy babcia zalewała zioła i wzięła się do krojenia placka. Było tu sporo suszonych kwiatów, które zdążyły już stracić barwy i wyglądały, jakby przy dotknięciu miały się rozsypać w proch. Były też ładne, dziergane i wyszywane ozdoby ścienne, dużo naczyń, niektóre drutowane po wiele razy lub sklejane gliną.

– Na. – Postawiła przed nim szklankę w wiklinowym koszyczku i spodeczek z kawałkiem placka. Sama usiadła na stołku przy piecu, na baraniej skórce.

– Dziękuję.

– Silny, zdrowy, grzeczny – zagadnęła staruszka, gdy wziął się za ciasto. – Rodziny czemu nie ma?

Posłał jej cierpki uśmiech i jadł, zbierając myśli.

– Może zostawił? – zgadywała.

– Nie. Nie zostawił... Dzieci mieć nie mogę.

Chciał dodać coś jeszcze, ale starowinka wydała głębokie westchnienie zrozumienia i pokiwała smutno głową.

– To żal – powiedziała w zamyśleniu. – Żal.

– Tak, żal – przyznał.

– Wdówkę jaką może... – uśmiechnęła się. – Młodą. Najgorzej, jak człowiek sam. Kobita to jedno, ale chłop! – Znowu machnęła ręką. – Synowi się żona straciła wcześnie. Córcię mu ja chowałam, a on... – Pokręciła głową, patrząc w jakiś punkt na podłodze. – Rozpił się, łachudra się z niego zrobił i tyle z tego... Najgorzej, jak człowiek sam – powtórzyła i pomyślał, że starowinka musi chyba wiedzieć o samotności bardzo dużo.

– A z mężem, co się stało? – zapytał i upił łyk.

– Dobry to był człowiek. Pływał na dalekie rejsy. Jak wracał to dzieckom takie rzeczy zwoził, że głowa mała. Pozytywki, zabaweczki, owoce, ptaszka nawet. A taki pstrokaty był! Tylko darł się w środku nocy, jakby go kto ze skóry obdzierał... – uśmiechnęła się do jakiegoś wspomnienia i Reinmar dostrzegł, że musiała kiedyś być bardzo ładną kobietą. – Wszystko sprzedać musiałam, jak głód w oczy zajrzał. – Zapatrzyła się na swój fartuszek i strzepnęła niewidzialny pyłek. Reinmarowi nie umknęło, że wspomniała o innych dzieciach. – Szlag ich trafił na morzu, a potem wyszło, że w tym kraju, co z niego wracali, to zaraza jaka była. Tak mnie się zdaje, że sama Morska Pani ich zabrała, żeby nam tu tej zarazy nie zwieźli – dodała w zamyśleniu. – Ona wyczuwa takie rzeczy.

Reinmar znowu się uśmiechnął. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Trudny żywot – westchnęła. – Ale i jest co z młodości wspominać. Zapamięta sobie radę staruchy. – Wycelowała w niego palec. – Młodość trzeba przeżyć tak, żeby na całe życie starczyło. O! – Mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Kobitkę z dziećmi sobie upoluje, bo dzieci to radość, nawet jak potem z nich łachudry powyrastają – dodała z przekonaniem.

Siedziała w nim ta rozmowa jeszcze długo, gdy czerpał wodę ze studni i nosił na górę, gdy się mył i nastawiał napary w Dziewczynach Havrana, gdy dawał się zaczepiać małej Grecie. Wreszcie, gdy poszedł posiedzieć na dachu i popatrzeć na morze. Gdyby mógł zabrać stąd Fiore i wyjechać z nią gdzieś daleko, wieść proste życie z dala od tych wszystkich powinności, nie wahałby się ani chwili. Przynajmniej chciałby się nie wahać. Gdyby była prostą dziewczyną, a on nie targał całego bagażu przeszłości i ciężaru swojego pochodzenia, wszystko byłoby inaczej.

Ale nie było.

Ona była przyszłą królową, a on nie mógł dać jej nic z tego, czego potrzebują królowe i śliczne, zdrowe kobiety. Coraz częściej myślał o tym, że kurwiarz Romanov ma jej do zaoferowania znacznie więcej, po prostu, jako mężczyzna. Najgorszym, co mógł jej przywlec był syfilis i rozmaite wstydliwe dolegliwości. Ale mógł zabrać ją na Północ i dać jej dzieci, nawet jeśli teraz wciąż jeszcze zarzekała się, że ich nie chce.

Kiedyś zechce, pomyślał. Tak, jak Elin.

Zaczęła w nim dojrzewać myśl, że powinien wyjechać.

Wyjechać i pozwolić jej zakochać się w Romanovie.

Pozwolić jej żyć tym życiem, które było jej przeznaczone.

Pozwolić jej zapomnieć.

Zapomnieć.


*

Powiedział jej o tym następnej nocy.

Powiedział, że zostanie do zaręczyn.

Powiedział, że Romanov to dobry wybór.

I że powinna pojechać na tę Północ.

A ona wpadła w histerię. Krzyczała i rzucała wszystkim, co wpadło jej w ręce.

Że nie chce dzieci. Że nie chce Romanova. Że chrzani Północ. Chrzani ojca i Wyspy Syrenie.

Że chce być z nim. Tylko z nim. Że jest jej łabędziem i nienawidzi go za to, że chce odejść.

I że jej obiecał. Obiecał.

A gdy siedział pośrodku tego pobojowiska i gapił się na swoje dłonie, nazwała go tchórzem, ubrała się i wybiegła w noc.

Nie próbował jej zatrzymać.

Siedział, wśród potłuczonych naczyń, rozrzuconych ziół, przewróconych krzeseł i powtarzał sobie, że tak będzie lepiej, choć pośrodku piersi ziała ogromna rana. Nie, nie będzie, myślały jego myśli. Nie będzie.

*

Próbował sobie to wmawiać przez kilka dni. Próbował żyć swoim starym życiem, ale czuł tylko udrękę. Nie mógł spać i jeść. Czuł się wydmuszką. Czekał, aż to minie. Ale z każdym dniem było gorzej. Wreszcie poczuł, że dłużej tego nie zniesie.

Poległ. Całkowicie.

Usłyszał ich jeszcze na schodach. Znajomy dźwięk, jaki wydawały buty strażników. I te jedne, które zapadły mu w pamięć najbardziej. Które stukały najgłośniej. Otworzył, nim zdążyli załomotać do drzwi. Pięciu mężczyzn w długich, mokrych płaszczach. Ten pośrodku, pachnący morzem, kobietą i... śmiercią, zrzucił kaptur i spojrzał na niego stalowo-szarymi oczami, a wtedy Reinmar zrozumiał, że stało się coś złego.

– Gdzie ona jest? – zapytał król Dritan. – Gdzie jest moja córka?


-------------------------------------------------------------

Like it? Rate it!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top