Wybór (43)
Linne obudziła go o świcie. Po nocy spędzonej na krawędzi łóżka musiał wyglądać jak kupka nieszczęścia i dokładnie tak się czuł. Uzdrowicielka zaproponowała, by porządnie się wyspał i wrócił wieczorem. Chciał zostać, ale rzeczywiście wyspał się jak pies w studni, a do tego było jeszcze kilka spraw, które nie dawały mu spokoju.
Od paru dni nie był w zamtuzie, nie nastawiał naparów, zaniedbał zlecenia na maści. To też było jego wyrzutem sumienia. Zajrzał więc do recepcji, gdzie czekały już nowe zamówienia i wybrał się na Targ Zielny. Wrócił obładowany i od razu wziął się do pracy, choć zmęczenie solidnie dawało mu się we znaki. Zdążył już przygotować składniki na maści, gdy rozległo się pukanie do drzwi, a zaraz potem ujrzał w nich twarz Anity.
– Kogo widzą moje piękne oczy? – zażartowała tak, jak miała w zwyczaju i weszła do środka. – Nie spieszyło ci się do nas.
– Dużo się działo.
– Właśnie widzę. Wyglądasz jakby coś cię przeżuło i wypluło – stwierdziła, rozsiadając się na krześle i trąciła palcami zmarniałe ziarenka granatu, które zaczęły już się psuć. Leżały tu naszykowane na miksturę od dnia, gdy zawitał do niego król i Reinmar nie zdążył ich jeszcze wyrzucić.
Uśmiechnął się do dziewczyny cierpko i zaczął ucierać składniki w moździerzu.
– Dzieciaki się za tobą stęskniły – zauważyła Anita, unosząc wypielęgnowaną brew.
– Nie wątpię...
– No to co takiego się działo? – zagadnęła, niby od niechcenia.
Reinmar spojrzał na nią, mrużąc oczy i uśmiechnął się, kręcąc głową.
– No tak... Gdy Słodziutki znika, zawsze chodzi o kobietę.
– Zawsze?
– Jeszcze gdybyś wyglądał na szczęśliwego...
Anita poniechała męczenie zdechłych granatów, otarła ręce i rozsiadła się wygodniej na krześle. Reinmar spojrzał na nią z wyrzutem, ale nie skomentował. Przerzucił zawartość moździerza do misy, dolał trochę oliwy i nałożył smalcu, po czym podsunął to Anicie.
– Masz, mieszaj.
Dziewczyna zaśmiała się i westchnęła, ale zabrała się do roboty.
– Możliwe, że będę musiał zniknąć na jakiś czas – podjął, a jej brew znowu powędrowała w górę.
– Na jakiś czas... – powtórzyła wymownie.
Reinmar wziął się za sprzątanie ze stołu. Zmęczenie i natłok myśli sprawiały, że był roztargniony. Anita obserwowała go z zaciekawieniem, nie przestając mieszać maści.
– Mógłbym cię nauczyć paru rzeczy... Wiesz, żebyście nie zostały na lodzie, gdyby... moja nieobecność się przedłużyła.
Anita zamarła ze szpatułką i przyglądała mu się jeszcze czujniej. Wyczuł tę odrobinę niepokoju w rytmie jej serca i to, jak się spięła. Posłał jej uspokajający uśmiech, ale nie dała się na to nabrać.
– Wpakowałeś się w coś?
– Być może.
Zapanowało milczenie. Pod kuchnią pykał cicho ogień, a woda w garnku bulgotała cicho. Reinmar odstawił ją dalej, żeby obniżyć temperaturę. Mieszanka, którą skomponował, nie lubiła wrzątku. Anita wciąż nie dawała się zbyć, więc wytarł ręce i przystawił sobie krzesło tak, żeby siedzieć tuż naprzeciw niej.
– Wszystko jest kwestią proporcji i szczegółów. Wystarczy je zapamiętać.
– Nie znam się na ziołach...
– Pokażę ci to, co musisz wiedzieć.
– Czemu to robisz? – zapytała cicho, patrząc mu w oczy.
– Żebyś już nie musiała żyć w ten sposób. Żebyś miała wybór.
Anita otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Siedzieli w ciszy, patrząc na siebie. Wyczuwał jej napięcie i żal. Pośrodku czoła dziewczyny pojawiły się drobniutkie zmarszczki i zaszkliły się jej oczy.
– Nie zamierzasz tu wracać – wyszeptała w końcu.
– Po prostu... nie wiem, jak będzie, Anito... – uśmiechnął się smutno. – Chodź, pokażę ci wszystko krok po kroku, a jutro zrobimy to raz jeszcze.
*
Gdy skończyli było już dobrze po południu. Anita okazała się pojętną uczennicą. Nie zadawała więcej pytań o jego plany, ale czuł, że się o niego martwi.
Spędził też trochę czasu w bibliotece. Raz jeszcze przestudiował ludowe opowieści o wąpierzach, bo wiedział, że choć trącą zabobonem, to coś inspirowało ludzi do ich tworzenia. Wprawdzie według tych przekazów w zetknięciu ze światłem skóra wąpierza miała goreć i zamieniać się w popiół, a krew musiała być ludzka i wciąż tętniąca. Słońce odbierało Fiore siły, jednak jej skóra wyglądała całkiem zwyczajnie, a krew martwych zwierząt nie tylko jej nie szkodziła, lecz wręcz dodawała sił.
Skupił się na fragmentach dotyczących przemiany. Ukąszony, według części podań przez innego człowieka, który był wąpierzem, a nie żadnego nietoperza, miał skonać w ciągu kilku dni w okrutnych męczarniach, a po śmierci przebudzać się jako potępiony stwór nocy. Tyle, że gdyby rzeczywiście tak było i biorąc pod uwagę, że wąpierze miały żywić się tylko wciąż tętniącą, ludzką krwią, to powinno ich być naprawdę dużo.
A nie było.
Jedno z podań głosiło, że wąpierzem może człowieka uczynić tylko wąpierz w nietoperzej postaci, w której przesypia całe lato, gdy dni są długie i niebezpieczne. Jeśli ktoś ma to nieszczęście by zbudzić go ze snu, zostaje dotkliwie pokąsany i umiera w ciągu dni siedmiu. A potem sam budzi się jako wąpierz krwi żądny i takoż jak jego poprzednik czyni. To zwróciło największą uwagę Reinmara. Siedem dni... Dziś mijał dzień szósty. Wkrótce zatem mieli się przekonać ile prawdy tkwiło w tej opowieści. Miał nadzieję, że niewiele, bo podanie zapowiadało, że istoty, którą stawał się zmarły, nie chciałby spotkać nikt, kto żyw. Miała mieć szczególny słuch i węch, widzieć w całkowitych ciemnościach, a poruszać się prędzej niż błyskawica, co czyniło ją zabójcą doskonałym i niepokonanym. Żarłocznością miała przewyższać stado wygłodniałych wilków i nic sobie nie robić z dawnych sentymentów, mordując wszystkich, którzy stanęliby jej na drodze. Słońce jej nie zabijało lecz sprawiało, że popadała w odrętwienie, więc unikała go za wszelką cenę. Nie dało się jej zabić inaczej, jak tylko startą całą główką czosnku podaną prosto w serce. Reinmar zastanawiał się jednak jak ktoś mógłby podać takiej bestii całą główkę czosnku tak, żeby się nie zorientowała i nie wyczuła jej z daleka swoim doskonałym węchem. Uznał, że ludzie mają zbyt dużą ufność w czosnek i zniechęcił się do tej lektury, którą uważał wcześniej za najbardziej rzeczową i pomocną. Ale cóż. Takie już były ludowe podania. Zaskakiwały. I nigdy nie było wiadomo co jest prawdą, a co godną pogratulowania fantazją. Pomyślał, że wolałby, żeby Fiore zamieniła się w bestię, która złamałaby mu kark lub odgryzła głowę, niż patrzeć na jej zimne i nieodwołalnie martwe ciało.
Bibliotekarz pozwolił mu zabrać kilka książek, byleby Reinmar już nie siedział do tak późna, jak poprzednio. Zajrzał jeszcze na Mandragory, żeby nanosić staruszce drewna i wody, umył się i przebrał, a potem poszedł na zamek.
Stan Fiore był stabilny, co oznaczało, że wciąż leżała pogrążona w malignie. Jedynym, co budziło jako taką nadzieję, był fakt, że jej się nie pogorszyło. Linne krzątała się przy palenisku i posłała mu miły uśmiech, gdy położył dłoń na czole księżniczki. Nie musiał tego robić. Czuł bijące od niej ciepło na odległość, ale ten gest kojarzył mu się z dzieciństwem. Z mamą, a później z ciotką. Z czasami zanim trafił do czarodziejek, które nie musiały sprawdzać temperatury dłonią i w ogóle rzadko zdobywały się na takie drobne, a tak wiele zmieniające rzeczy. Tymczasem jego pacjentki często miały łzy w oczach, gdy sprawdzał im temperaturę albo przykrywał je pledem. Zwykle gdy dzieciństwo się kończy, kończą się i takie drobne, czułe gesty.
Linne podała mu kubek z wonnym naparem i poklepała zapraszająco oparcie krzesła. Usiadł, niepewny, co dziewczyna zamierza. A gdy po jego karku rozeszło się mrowienie, drgnął i zalał się zawartością kubka. Uzdrowicielka zaśmiała się pod nosem i położyła mu dłonie na ramionach w uspokajającym geście.
– Bardzo jesteś nieufny, Reinmarze – powiedziała cicho. – A zdrewniały tak, że niedługo będzie można tobą palić w kominku.
Na potwierdzenie wbiła boleśnie palec w jego bark. Spojrzał na nią z wyrzutem.
– Zabawne, że czasem zachowujesz się bardziej jak zwierzę niż człowiek – dodała w zamyśleniu i posłała mu wymowny uśmiech. – Płochliwe.
– Po prostu mnie zaskoczyłaś – odparł niechętnie, a ona uśmiechnęła się szerzej.
– Przynosisz tu tyle ciężaru, że aż trudno przy tobie wysiedzieć.
– Możesz już iść... – powiedział i zdał sobie sprawę, że to było nieuprzejme. – Przepraszam... – dodał pospiesznie.
– W porządku. Mogę. Ale mogę też ci z tym trochę pomóc. Chyba, że bardzo ci zależy na umartwianiu się. – Uniosła brew. – To jak?
Pokiwał głową i postarał się rozluźnić barki, a dziewczyna położyła dłoń na jego karku i znowu to poczuł. Łagodne mrowienie rozeszło się falą wzdłuż kręgosłupa, w dół pleców i poprzez barki do rąk i dłoni. Małgorzata też to potrafiła i w tych rzadkich chwilach, gdy było między nimi dobrze, sprawiała mu tym przyjemność. Mrowienie działało kojąco i rozluźniało spięte mięśnie.
– Nie uczyłaś się w Dal Karadh – powiedział, żeby przerwać ciszę. – Zapamiętałbym cię.
– Nie. Uczyła mnie babka. Miała niezwykłę intuicję. Podobnie zresztą jak jej matka. W mojej rodzinie było sporo kobiet z darem.
– Nie ciekawiło cię, czego mogłabyś się dowiedzieć o swoich mocach, gdybyś trafiła do szkoły?
Uzdrowicielka znowu uśmiechnęła się pod nosem i wysłała silniejszy impuls.
– Szkoła sprawia, że twój dar przestaje być twój. Ktoś inny decyduje, czy możesz go rozwijać, czy jest zagrożeniem. Nic nie jest za darmo.
Zamyślił się nad tym, co powiedziała. Przekonał się o tym aż za dobrze. Jeszcze kilka lat temu przyznałby jej rację. Ale po tym, co zobaczył potem, gdy był z Elin, zrozumiał, że naprawdę istniały dary, które stanowiły zbyt duże zagrożenie dla porządku świata.
– Czemu Dal Karadh, a nie Halsted? – zagadnęła. – Przecież masz aurę. Mógłbyś być kimś więcej niż zielarzem.
Pomyślał, że Maryla miała rację, że musieli tu na zamku o nim plotkować. Nie mówił Linne, kim jest. Jej dotyk zrobił się krępująco przyjemny, więc odsunął jej dłoń i uśmiechnął się uprzejmie.
– Nie potrzebuję być nikim więcej... Dziękuję, Linne.
– Proszę. Jakby co, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Gdy wyszła, położył się obok Fiore, tak, jak poprzedniej nocy i wsłuchiwał się w jej oddech. W komnacie prócz łóżka, na którym leżała, były jeszcze dwa inne, ale chciał być blisko nawet za cenę okropnego bólu pleców następnego dnia. Linne rzeczywiście pomogła mu się rozluźnić i nieco uspokoić. Był zmęczony, ale nie chciał spać. Wolał spędzić te chwile świadomie, na wypadek, gdyby miały być ich ostatnimi.
------------------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top