Wilcza Knieja cz. 2 (36b)



– Toś dopiero trafiła... 


– Kie licho cię, dzieweczko, do tego lasu powiodło? – zapytał żylasty mężczyzna o zasuszonej skórze i pokaźnych wąsach.

Fiore siedziała przy piecu, zakutana w koc i z kubkiem gorących ziół. Helena kazała jej zjeść kulki z chleba, które smakowały paskudnie, a potem wrócił Henryk z koszem wypatroszonych ryb i patrząc na żonę przepraszająco, powiedział, że gości będzie więcej, bo wszyscy są ciekawi dziewczyny, która przeszła przez las. I rzeczywiście, zaraz zaczęli się złazić mieszkańcy wsi.

– Nie wiedziałam, że jest... taki – powiedziała niechętnie, zerkając przelotnie na Henryka. 

Wolała nie wspominać o kawernach.

– Nawiedzony? – zapytała Helena z kwaśnym uśmiechem, stawiając na stole kolejny półmisek wysmażonej ryby.

Wszyscy przenieśli na nią wzrok. Przez chwilę panowała cisza.

– Patrzajcie, że ludziskom do głowy nie przyjdzie, że rozwalony w drzazgi most, to znak, że nie tędy im droga – zawołał ktoś i zgromadzeni pokiwali głowami.

Fiore trudno było uwierzyć, ile osób zdołało zmieścić się w tej izbie. Rosłe chłopy, kobiety solidnej budowy, z uwieszonymi przy nich dziećmi, które gapiły się na nią całkiem otwarcie. Brakowało im chyba takiej sensacji.

– To nie jest dobry las. Już nie – zamyślił się wąsaty. Był tu chyba najstarszy, choć formę trzymał znakomitą. – Kiedyś było w nim tyle saren, dziczków, wszelkiego ptactwa i inszej zwierzyny, że dwie sztuki musiały wstać, żeby jedna mogła usiąść. Cały mój ród z tego żył. I każden we wsi. – Przyjrzał się kawałkowi ryby i wyciągnął z niego długą ość. – Do stolicy blisko, było gdzie handlować. Jak dzieciak odrósł od ziemi tak, by stać na nogach, to od razu mu dawali łuk, żeby się przyuczał. Było tak od niepamiętnych czasów. A zwierzaki dorodne były, że nad skórkami to na bazarku tylko cmokali i zacierali ręce. Łanie i jelenie większe niż konie! – Kolejna ość wylądowała na talerzu. – Grzybów tyle, że się można potknąć było. Borówek, wszystkiego! Z dziada pradziada tylko nam łapy większe rosły, żeby to wszystko unieść – bajał mężczyzna, a wszyscy siedzieli zasłuchani, przeżuwając i mlaskając. – Wieś mieliśmy piękną i bogatą. Żyło nam się dostatnio – zamilkł i wsunął kawał ryby do ust. Jego wzrok był jednak nieobecny.

– Dziadku Demirze i co było potem? – odezwał się piskliwy głosik, wyrywając go z zamyślenia.

– A potem w lesie zalęgło się licho. – Wycelował w dziewczynkę ością.

Znowu zapadła cisza, ale tej już nikt nie ośmielił się przerywać.

Dziewczynka patrzyła na mężczyznę wielkimi oczyma, ale przylgnęła do matki.

– Najpierw znajdowalim szczątki zwierząt. Myślelim, że wilków się nalęgło. Z początku to się nikt nie bojał, chłopy to wszystko dzielne, zuchy. Każdy jeden jak ten dąb i łucznik doskonały. W kołysce uczony. Ale lat temu trzynaście zaginęło pierwsze dziecko – urwał i spojrzał na swoje ogromne, strudzone dłonie.

Przeniósł powolutku wzrok na Henryka. Wyglądali jakby prowadzili niemą rozmowę. Trwało to długo. W końcu Henryk skinął nieznacznie głową i ukradkiem zerknął na Helenę, która stała przy kuchni z kamienną twarzą. Fiore nie była w stanie wyczytać z niej niczego.

– Długo chodzilim po lesie, dzień i noc, zawoływalim, zaglądalim pod każdy zwalony pień. I nic. Przepadła, jak kamień w studni. Chodzilim już zgrajami, w kilku chłopa. Samemu to się już nikomu nie paliło. Ale... dziewczynka nigdy się nie znalazła – powiedział znacznie ciszej, strudzonym głosem, jakby uwiązł mu w gardle. – Henryku...? – zapytał cicho ten, nazywany Demirem, jakby znowu szukając przyzwolenia.

Tym razem mężczyzna dał znak tylko przymykając powieki.

– Potem truchła zwierząt, nadżarte, rozwleczone, znajdowaliśmy już znacznie bliżej chałup. Las zrobił się cichy, mroczny. Jakeśmy tam leźli to się zdawało, że ktoś się na nas gapi. Po nocach słychać było wycie. Nie powodziło nam się już dobrze. Coraz rzadziej mieliśmy chęć zapuszczać się na polowania i łaziliśmy w kilku. Długo szukaliśmy zwierzyny. Zahukana się zdawała bardziej. Ostrożna. Czuć było w tym lesie strach. Co i raz chadzaliśmy tam z nagonką, ale coś, co wybijało zwierzęta, nie chciało nam się pokazać. – Urwał kawał pajdy chleba i wytarł w niego palce. – Czas mijał, a my coraz bardziej podupadalim. Coraz trudniej było polować, a i zwierzki nie kręcili się już tak ufnie po lesie. Balim się, czy licho nie zacznie do wsi przyłazić.

– Mieszkaliście tam za lasem od południa? – zapytała Fiore.

– Tamuj – rzekł myśliwy i westchnął ciężko. – Niektórzy już się w onym czasie powynosili. Głód w oczy zaglądał, to szukali szczęścia, jedni w Solvang, inni po wsiach morskich. Albo do inszego lasu, choć takiego, to na całej wyspie, a i w całym kraju nie ma – znowu urwał i się zamyślił. – Mało nas tam ostało, rodzin kilka ledwie. Najdzielniejsi myśliwi, co choć z trwogą ale w las leźli. Do czasu, aż zginęła kolejna dziewuszka – rzekł stary ściszonym głosem.

Jakaś kobieta westchnęła ciężko. Henryk uniósł głowę i przypatrzył się Demirowi. Ciszę, która teraz zapadła można było kroić nożem. Fiore rozejrzała się po zgromadzonych. Wszyscy siedzieli zasępieni i ze spuszczonymi głowami, lub wpatrywali się w okno.

– Lat temu to było już dziesięć – zrobił znaczącą pauzę, a potem westchnął. – Tu nas droga przywiodła. Tu ryby, łąki, owce wypasać można, tu dobre i twarde ludzie. Jest i kawałek lasu, co go tu widać po tej stronie rzeki, więc nadzieję mielim, że łachudra po tamtej stronie Meandru zostanie. Ta część lasu wprawdzie niewielka, ale runo ma bogate. Czasem się nawet i coś upoluje, ale oszczędzamy. Meander tu szeroki, bo już do morza wchodzi, to raczej stamtąd zwierzaki nie lezą.

– Nikt więcej nie zginął? – zapytała nieśmiało.

– Od nas nikt. Bo i nikt już tam nie łazi. Obcych nie pilnujem. Most zniszczylim, ku przestrodze. Ale widać, marna to przeszkoda – rzekł, patrząc na nią znacząco. – Czasem ckni nam się do tamtych czasów, ale co robić. Los taki. Owiec mamy stadko, przerzucilim się na insze skórki, mięso i sery. Wiedzie nam się niezgorzej. Znowu jeździmy do Solvang na targ. A od naszej wioseczki z dala się trzymamy. Dobrze by tam chyba było jakiś znak postawić, przestrogę dać ludziom, co by do tego lasu nie leźli. Cud, że z życiem uszłaś, dzieweczko.

– Dlaczego nie przyszliście z tym do króla? – zapytała i natychmiast ugryzła się w język, z powodu tego niefortunnego doboru słów.

Powinna powiedzieć "nie poszliście".

– Byliśmy – odparł Demir, patrząc na nią dziwnie, a ona pomyślała, że kłamie, choć jeśli było to wiele lat temu, mogła o tym nie wiedzieć.

Albo nie dać temu wiary, przez Torię.

– Niejeden próbował pozbyć się licha – Demir uśmiechnął się cierpko. – Ale żaden nie wrócił.

Fiore przeszedł dreszcz.

– Zaatakował mnie wilk. Ogromny – powiedziała ostrożnie.

I Henryk go przepędził.

– Wilkorz! – zakrzyknęła śmiała, brudna dziewczynka, siedząca do tej pory cicho na kolanach u brodatego, jasnowłosego mężczyzny. – Dziadku Demirze, opowiedz o myśliwym i wilkorzu!

Przez izbę poniósł się szmer niespokojnych głosów i westchnień.

– Wilkorz... – Fiore powtórzyła cicho.

– Zaatakował i poniechał? – zapytał ktoś z głębi izby.

– Henryk... przyszedł mi z pomocą... – Raz jeszcze spojrzała na niego, a on uśmiechnął się smutno.

– Wierz mi, dzieweczko, że gdyby zaatakował cię wilkorz, nie siedziałabyś tu sobie – powiedział Demir odrobinę pobłażliwie, ale z troską.

Wilkorz. Henryk dokładnie tak powiedział. Fiore szukała na jego twarzy odpowiedzi na niezadane pytanie, ale on nie mówił już nic.

– Dziadku... opowiedz o Wilkorzu... – marudziła znowu dziewczynka, przeciągając samogłoski.

– Innym razem, gąsko – rzekł Demir, zwracając się ku niej z łagodnym uśmiechem. – Innym razem... – A potem raz jeszcze spojrzał na Fiore. – Miałaś szczęście, dzieweczko... No! – dodał, klepiąc się w udo. – Dosyć się dziś nagadalim. Chodźcie chłopkowie, późno już. Do roboty rano trza.

Fiore ściągnęła usta. Nie rozumiała, co się tu dzieje, ale Henryk najwyraźniej miał przed resztą wsi jakąś tajemnicę.

Albo mnie okłamał, pomyślała. Żeby podtrzymać swoją bujdę o syrenach.

Henryk wyszedł wraz z gośćmi i Fiore znowu została z Heleną sama. Kobieta w milczeniu krzątała się przy skrzyni i szykowała pledy, skórki i wszystko, co nadawałoby się na prowizoryczne posłanie dla gościa.

– To były twoje dzieci, prawda? – zapytała Fiore, przypatrując się kobiecie.

Helena zamarła i odwróciła się powoli. Twarz miała zniechęconą i poirytowaną.

Spiorunowała Fiore spojrzeniem.

– Moje – przyznała, zebrała skóry i koce, po czym podeszła, energicznie rzucając je na stół.

– Były same? – spytała księżniczka.

Coś w zachowaniu kobiety jej nie pasowało.

– Nie grzeszysz delikatnością – ofuknęła ją Helena.

– Nie – przyznała Fiore. – Wybacz, bardzo źle się dziś czuję.

Gospodyni obdarzyła ją przeciągłym spojrzeniem, po czym zabrała się za układanie skór na klepisku, nieopodal pieca.

– To było dawno temu – powiedziała. – Wciąż byliśmy czymś zajęci. Ja chodziłam zbierać zioła, Henryk na polowania. Dzieciaki bawiły się same, a to w lesie, a to nad rzeką, na łąkach. Mówiliśmy im, żeby nie łaziły do lasu. Poszły się bawić w chowanego, ale... Nie znalazły jej. Potem szukała już cała wieś. Bałam się, że zobaczę jej maleńkie ciałko... – zawiesiła się, zamierając z owczą skórą w rękach. – Ale los mi tego oszczędził – powiedziała w końcu i wróciła do ścielenia. – Potem dzieci już nie bawiły się w lesie i każdy swoich pilnował jak oka w głowie. 

– Ale... to nie wystarczyło – powiedziała Fiore. Helena zmrużyła oczy. – Myślisz, że ciąży nad wami... klątwa? – zapytała. Kobieta popatrzyła na nią niewidzącym wzrokiem. – Może ktoś będzie wam w stanie pomóc?

– Dosyć już – ucięła.

Tyle tajemnic, pomyślała Fiore.

– Tylko ty straciłaś dzieci w tym lesie – naciskała. – Jakiekolwiek licho się tam zalęgło, porwało tylko wasze córki. To musi mieć związek z wami.

Helena wbiła w nią wzrok, a jej nozdrza rozszerzyły się złowrogo.

Drzwi otworzyły się nagle i do izby wszedł Henryk, taszcząc wiadro wody. Kobieta odsunęła się od dziewczyny nie spuszczając z niej wzroku. Mężczyzna przelał wodę do gara na kuchni, zdjął kapotę i zawiesił ją przy drzwiach.

– Ciężka ta historia naszej wsi – powiedział. – Ale złe czasy już za nami. – Obdarzył żonę czułym spojrzeniem, a ona je odwzajemniła.

– Kładźmy się już, Henryku. Nasz gość musi odpoczywać.

Księżniczka nie mogła się napatrzeć na tych dwoje. W całym życiu nie widziała dwójki ludzi tak urzeczonych sobą. Patrzyła, jak Henryk zanosi kolejne dzbanki z ciepłą wodą za parawan, żeby jego żona mogła zmyć z siebie trudy dnia, a potem jak ona obmywa jego stopy.

– Jak długo jesteście razem – zapytała, gdy gospodarz dorzucał drwa do pieca, a Helena sadowiła się już w łóżku.

– W przyszłym roku będzie dwadzieścia lat – światło zatańczyło na jego twarzy, podkreślając błogi uśmiech.

– Dwadzieścia?! – zdumiała się księżniczka. – Poznaliście się jako dzieci?

– Nie. – Henryk poprawił pogrzebaczem drewno i przymknął klapę. – To długa historia – uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Nie na dziś. Śpij, dziewczyno. Wyruszamy o świcie.


*

Podążała za ojcem wąskim, skalnym korytarzem, trzymając jego dłoń, a korona wrzynała jej się boleśnie w głowę. Na ręce kapała krew, a z oddali, z głębi jaskini, w jaką się zapuszczali, dobiegał śpiew i szum wody. Tak strasznie chciało jej się pić. Zapytała ojca, dokąd ją zabiera, ale on był nieobecny. A gdy wreszcie dotarli do drzwi, odwrócił się do niej i w świetle lampionu, który niósł, dostrzegła jego oczy. 

Były martwe.


----------------------------------------------------

Like it? Rate it!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top