W strugach deszczu (34)
– Mówią, że ten kto go słyszał, nie wraca.
Reinmar piął się wąską ścieżką w strugach deszczu i dyszał wściekle.
Nie było jej w szkole miecza. Nie było w zamtuzie. Nie było na zamku. Nigdzie.
Księżniczka Wysp Syrenich zapadła się pod ziemię i nikt nie widział jej od dwóch dni. Wtedy, gdy król pojawił się w drzwiach jego lokum, obaj byli zaskoczeni. Wymienili kilka faktów, pomilczeli. Dritan rozejrzał się po kwaterze, zawiesił wzrok na malowidle i patrzył na Reinmara nieufnie, najwyraźniej nie dowierzając w to, że się z Fiore pokłócili i że Reinmar nic nie wie.
Gdy spotkali się wieczorem tego samego dnia, na zamku, było znacznie gorzej. Król siedział za biurkiem w swoim gabinecie i patrzył na niego z udręką.
– Jeśli coś przede mną ukrywasz, Sinaiu...
Reinmar drgnął na dźwięk tego imienia.
– Nie śmiałbym, królu – powiedział cicho. – Nie ma jej. Nigdzie – Przełknął nerwowo ślinę.
– Nigdzie – potwierdził król. – Jej koń jest w stajni. Jestem jednak pewny, że nie ma jej w mieście. – Złączył palce i namyślał się, nie spuszczając Reinmara z oka. – Jak na razie, moi ludzie wrócili z niczym.
Serce Reinmara dudniło wściekle, a głowa płonęła od myśli. Nie pomagało mu to, że czuł od króla zapach śmierci. Wtedy w lochu, w sali tortur ta woń ginęła wśród wszystkich pozostałych. Wydawała się częścią tego miejsca. Tam, w jego lokum i tu, w gabinecie nie dało się jej ukryć.
Jest chory, pomyślał. Stąd ten pośpiech.
A ona nic nie wie. Nie powiedział jej.
– Odnajdziesz ją. – Słowa króla wyrwały go z zamyślenia. – Musisz ją odnaleźć. Nie obchodzi mnie, że nie wiesz, gdzie jest – dodał, jakby odgadł jego myśli. – Znajdziesz ją i zabierzesz do domu. A potem... – urwał i popatrzył na niego surowo. – A potem jej powiesz.
Reinmar patrzył na niego, walcząc z samym sobą. W końcu jednak potaknął.
– Weźmiesz jej konia.
Piął się teraz na płaskowyż, w miejsce, gdzie spotkali się tamtego dnia, gdy przyjechał szukać trupa. Wydawało mu się to teraz tak dawno temu. Zrzucił kaptur, bo było mu gorąco. Zapadł już zmrok, ale nie było chwili do stracenia. Wątpił, żeby mógł ją znaleźć właśnie tu, ale nic innego nie przyszło mu do głowy.
Był nad jeziorem. W chacie zielarki. To przyszło mu do głowy jako pierwsze. Ale choć ktoś tam posprzątał i widać, że bywał, teraz chałupa stała pusta. Wyczuł w niej znajomy zapach, lecz nie była to woń Fiore. To, kogo tam wyczuł, również nie dawało mu spokoju, bo oznaczało, że historia upiorzycy nie została do końca zamknięta, ale nie potrafił się tym teraz przejmować.
Biegał po lesie i próbował ją wyczuć, ale deszcz nie ułatwiał sprawy.
Wdrapał się wreszcie na górę i przez chwilę uspokajał oddech. W deszczu jego nos zawodził. Kiedyś Val powiedziała mu, że może wreszcie zrozumieć jak to jest, gdy ma się całkiem normalny węch. Zamknął oczy i spróbował odnaleźć rytm jej serca. Na próżno.
Zagłębił się w labirynt, z nadzieją, że mimo wszystko ją tu znajdzie. Żywą.
Był na siebie strasznie zły. Powinien był zaczekać, aż Romanov zjawi się na Wyspach i zawróci jej w głowie. Wytrwać do tego momentu, gdy już nie będzie jej potrzebny. Gdy to ona powie: "dość". Mógł powiedzieć jej wszystko. Całą prawdę. Wtedy by zrozumiała, choć... pewnie nie. Nie dawał mu też spokoju król Dritan. Reinmar czuł, że nie bez powodu nazwał go Sinaiem. Przypomniał mu, że zna jego sekret. Wiedział, naprawdę, choć Reinmar nie miał pojęcia skąd. Ale to mogło oznaczać, że jego ojciec też wie. Że nigdy nie stracił go z oczu.
Błądził wśród skał i próbował nakierować myśli na odpowiednie tory. Wokół było pusto, głucho i ciemno. Odnalazł skałę, pod którą zobaczył ją po raz pierwszy.
Nazwij mnie tak raz jeszcze, to skończysz jako przynęta na krakeny.
Uśmiechnął się mimo woli. Deszcz spłukiwał mu do oczu słony pot. Szczypały.
– Przyjechała szukać smoka... – powiedział na głos, jakby to miało mu pomóc. – Chciała zobaczyć coś niezwykłego.
To z syrenami i krakenami to same bujdy.
Wróciło do niego wspomnienie, gdy stała nago, zapatrzona w malowidło na ścianie jego mieszkania. Wiedział, że pokocha to miejsce, jak tylko je zobaczył. Wybrał je właśnie dlatego. I nagle go trafiło.
Dlaczego Wyspy Syrenie?
*
Fiore obudziła się skostniała i wymęczona trudami nocy. Słoma, na której sobie umościła, rozłaziła się na boki przy każdym ruchu, przez co wciąż lądowała na klepisku, a wyliniałe baranie futerko nie starczało, żeby się nim dobrze przykryć. Próbowała więc zwinąć się w kłębek i zagrzebać w słomie, ale to też nie zdawało egzaminu. Jedynymi korzyściami, jakie przyniosły jej te akrobacje, było to, że praktycznie nie spała, więc mogła dorzucać do ognia i że gdy się kręciła, przestawała nasłuchiwać i demony chowały się z powrotem w cieniu.
Słyszała głównie deszcz i dźwięki wydawane przez konia w drugiej izbie.
On też ją wkurzał. Kręcił się, wzdychał, co i raz zbierało mu się na picie albo na coś, co brzmiało, jak podgryzanie drzwi. Żałowała, że nie ma przy niej Freyi, ale gdyby ją zabrała, pewnie ktoś by za nią pojechał.
Starała się nie myśleć o lesie po drugiej stronie rzeki.
Wilcza Knieja. W księgach pisali tylko o tym, że to miejsce bardzo bogate w zwierzynę łowną, najbogatsze na całych Wyspach Syrenich. W lesie, w którym kryło się zamarznięte jezioro, nie spotkała ani nie usłyszała żadnego zwierzęcia. Nadal miała w pamięci tamtą ciszę.
Zbudziło ją parsknięcie konia. Przez brudne okna wpadała szaruga dnia, w palenisku dawno wygasło, a słoma była wszędzie, tylko nie pod jej plecami. Podróżne ubrania wyschły, ale płaszcz wciąż był lekko wilgotny. Łokieć pulsował bólem, szczypały też ranki po nietoperzu. Na domiar złego, nabawiła się kataru i bolała ją głowa, a po długiej jeździe w przemoczonym stroju, na całym ciele czerwieniały obtarcia. Poważnie się zastanowiła, czy powinna się pchać do tych kawern. Po raz kolejny w jej głowie pojawiła się pokusa, żeby po prostu zebrać się i wrócić do domu. Przetrwała dwie paskudne noce, nabawiła się obrażeń i rozkładała ją choroba. Jechanie dalej było czystą głupotą.
A jednak to była kwestia honoru.
Wyobraziła sobie, jak jej przyszły mąż spojrzy na nią z rozbawieniem i powie, że właśnie dlatego dziewuszki nie robią takich rzeczy. Bo się nie nadają. Mogą sobie chodzić w portkach, ale nadal są tylko dziewuszkami. Do dzieci i burdeli. I to pomogło jej zdecydować.
Dojadła resztki i się zebrała. Zerwała kilka jabłek dla konia, ale wyglądały tak marnie, że jedząc je, patrzył na księżniczkę z wyrzutem.
A potem było tylko gorzej.
Gdy zeszli nad rzekę, okazało się, że most jest zniszczony. Z mapy, jaką zapamiętała, wynikało, że nie ma innej możliwości przedostania się na północ. Była tylko jedna droga i w tym miejscu do morza było najbliżej. Rzeka wezbrała po zimowych opadach i wylała szeroko. Fiore zaklęła w duchu. Ostatnią rzeczą, na jaką miałaby teraz ochotę, była kąpiel, a potem chodzenie w mokrych ciuchach. Ale przecież nie po to była cała ta wyprawa, żeby miała teraz zawrócić z podkulonym ogonem. Rozebrała się więc, żeby ocalić ciuchy.
Koń ani trochę nie wyglądał na przekonanego, a gdy pociągnęła go za wodze, po prostu się zbuntował. Nie ważne, jak mocno ciągnęła, stał na brzegu i oporował. W końcu zdawało jej się, że wygrała bo zrobił krok w jej stronę, ale okazało się, że tylko po to, żeby ją ugryźć. Zawyła z bólu i posłała mu wiązankę przykrych słów.
Zdawało jej się nawet, że trochę się nachmurzył. Całkiem opadły jej ręce. Wyglądało na to, że to ona będzie musiała dać za wygraną. Ubrała się więc i odprowadziła go do chałup. Rozsiodłała go i przywiązała tak, żeby mógł sobie skubać to, co tam sobie skubał.
– Przepraszam, koniku – powiedziała, drapiąc go za uchem. – To po prostu wszystko nie tak...
Koń popatrzył na nią, już chyba bez urazy.
Zerknęła raz jeszcze na ścianę lasu i powiedziała:
– Wrócę.
I to był ten drugi raz, gdy powinna go była posłuchać.
----------------------------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top