Szepty umarłych (46)



– Przeszłość zawsze wraca.


Zeskoczył z konia i zaciągnął się powietrzem wieczoru. Pachniało lasem i wodą, a wszystko wokół zdawało się całkiem zwyczajne. Z oddali dochodziły dźwięki wsi i śpiew ptaków. Bał się tego spotkania. Przeczuwał, że będzie dla niego trudne z wielu powodów.

Po tym, jak wrócił do zamtuza i trochę ochłonął, chciał dać sobie z tym spokój. Bo czy naprawdę chciał wiedzieć? Co z tego, że nie zamordował tego człowieka, skoro z całą pewnością zamordował innego. Plama krwi na trakcie i lęk, który dopadł go w tamtym miejscu, nie pozostawiały wątpliwości.

Kręcił się z boku na bok przez całą noc. Wracały obrazy ze snów. Twarz brodatego, jego wyniosły uśmiech, pogarda. To, jak napluł mu w twarz. Nazwał go Cudotwórcą, więc to musiało być coś osobistego. Pewnie ktoś, komu nie podobała się jego działalność, chciał go nastraszyć, pobić, tak, jak poprzednio. Przyparli go do muru, a on stracił kontrolę. Po ciele Reinmara rozchodziło się echo strachu, przerażenia, paniki. Ściskała mu gardło i zaczynał się bać, że się udusi. Kilka razy wstawał i krążył po swoim lokum. Oddychał i próbował myśleć o czymś innym. W czasach Dal Karadh, gdy zdarzały mu się takie stany, Val mówiła, żeby wypowiadał na głos receptury różnych maści i eliksirów. Że potrzeba po prostu zająć czymś umysł. Gdy wybudzał się z koszmarów, chodził po korytarzach i mamrotał pod nosem. Pomagało. Teraz też próbował, sięgając pamięcią do tych odległych receptur, które zatarł czas. Jego ciało wciąż jednak zdawało się odtwarzać coś, co było niedostępne dla umysłu. Chłód, mrowienie, poczucie rozpadania się na kawałki. Jakby coś z niego ulatywało. Rankiem zdecydował, że musi jechać. Musi się z tym zmierzyć.

Koń zarżał cicho i nadstawił uszu. Ktoś zbliżał się od strony opuszczonej chaty, a im bliższe stawały się jego kroki, tym bardziej zwierzę stawało się niespokojne. Reinmar podrapał je po łęgu i poklepał po szyi, a potem pozwolił mu odejść. Przez pewien czas nasłuchiwał wszystkich odgłosów. Zbliżających się kroków, przyspieszonego serca konia, który się bał, lecz nie odszedł daleko, ptaków w oddali i cichutkiego chrzęstu owadów, krążących wśród kniei. Wreszcie kroki ucichły za jego plecami.

– Wiedziałam, że wrócisz – usłyszał za sobą męski głos. – Wyczułam twój zapach.

Reinmar nie chciał się odwracać, nie chciał patrzeć na mężczyznę, który próbował skrzywdzić Fiore. Wciąż miał w pamięci jego paskudny uśmiech, ale nie potrafił też zapomnieć echa krzywd, które nosił w sobie czarnowłosy. Maleńkiej, ludzkiej części, która wciąż kryła się w tej skurwysyńskiej duszy. Spojrzał nań dopiero, gdy czarny się z nim zrównał, skrzyżował ręce na piersi i zapatrzył się na jezioro. Kącik jego ust drgnął lekko, gdy serce Reinmara zgubiło rytm. Stali w ciszy.

– Dlaczego? – zapytał po dłuższej chwili Reinmar. – Dlaczego nie odeszłaś?

– Lubię to miejsce – powiedziała dziewczyna ustami czarnego.

– To miejsce, w którym cierpiałaś.

– Teraz cierpi w nim ktoś inny. – Postać spojrzała na Reinmara i posłała mu upiorny uśmiech.

Robiło się powoli ciemno, wciąż jednak widział na jego twarzy blizny po ranach, które sam mu zadał i to pokryte bielmem, martwe oko, które było sprawką Fiore. Drugie, to zdrowe, patrzyło na Reinmara z triumfem. Krzywy uśmiech sprawiał wrażenie, jakby połowa twarzy należała do kogoś martwego, druga zaś do osoby, która czerpie z tej martwoty wielką przyjemność.

– To twoja zemsta? – zapytał cicho. – Sycisz się jego cierpieniem?

Czarny roześmiał się pod nosem i pokręcił głową, zaraz jednak zadrżał i skurczył się w sobie, a do uszu Reinmara dotarło bardzo ciche i drżące:

– Proszę... Proszę... Pomóż.

Czarny zacisnął usta i przez chwilę walczył sam ze sobą. A potem wszystko ustało i na jego twarz znowu wrócił ten krzywy uśmiech.

– Nie możesz odejść dopóki twoja dusza nie przejmie tego ciała... – zgadywał.

– To już nie potrwa długo – rzekła ukryta w nim dziewczyna.

– Uwolniliśmy cię. Mogłaś zaznać spokoju. Ale... wybrałaś życie w jego ciele. Dlaczego?

– Trudno rozstać się z życiem – powiedziała dziewczyna ustami czarnego i na powrót przeniosła wzrok na jezioro. – Coś o tym wiesz, prawda?

Reinmar drgnął, jak wyrwany z letargu. Te słowa bardzo z nim zarezonowały, choć nie do końca rozumiał, dlaczego. Były jednocześnie bardzo bliskie i obce.

– Dlaczego... dlaczego miałbym wiedzieć? – zapytał zbity z tropu.

Czarny posłał mu krótkie, wymowne spojrzenie.

– Po co wróciłeś? – zapytał. – Wątpię, że po to, żeby zlitować się nad tą kreaturą.

– Widziałaś we mnie rzeczy, których ja nie potrafię zobaczyć.

– Nie chciałeś ich zobaczyć.

– Nie – przyznał Reinmar, spuszczając wzrok. – Ale nie daje mi to spokoju...

– Tak. Śmierć nie daje spokoju – powiedziała postać w zamyśleniu.

Reinmarowi trudno było ich rozdzielać. Ciało mężczyzny i duszę dziewczyny, która przez niego cierpiała, a jednak tkwiła teraz w nim. Nie potrafił zrozumieć jej wyboru. Musiała mieć dostęp do jego pamięci, jego uczuć. Tych najbardziej skrywanych, wstydliwych, które uczyniły go potworem. Ale też do wspomnień, które były jej krzywdą. Zastanawiał się, czy chciała wiedzieć, co czuł wtedy, gdy zadawał jej ból. Choć przecież musiała to poczuć już jako upiór. Bardziej spodziewał się jednak, że chciała go zmusić, by on poczuł wszystko, co stało się jej losem. Żeby poczuł cierpienie, które jej zadał. Okrutne i sprawiedliwe. Z drugiej strony – zyskała silne ciało, budzące postrach. I wyglądało na to, że mogła w nim żyć. Był ciekaw, czy będzie potrafiła uczynić do odzyskane życie czymś więcej, niż zadośćuczynieniem.

– Nie mogę ci już tego pokazać – powiedziała postać, wytrącając go z zamyślenia. – Nie mam już takiej mocy.

– Ale widziałaś to. Możesz... mi opowiedzieć – zawahał się. – W zasadzie chcę wiedzieć tylko jedno... Czy to było w obronie.

– Czy co było w obronie? – Czarny przechylił z zaciekawieniem głowę.

– Czy zabiłem tego człowieka, bo... nie zostawił mi wyboru.

– Dlaczego myślisz, że zabiłeś człowieka?

Zapadła cisza. Długa i świdrująca. Serce Reinmara tłukło się w piersi, a nogi stały się ciężkie jak z ołowiu.

– Krew. Na szlaku – wydusił. – Pełno krwi. Ktoś... ktoś tam zginął.

Czarny pokiwał powoli głową, przyglądając się Reinmarowi z trudnym do zrozumienia wyrazem twarzy.

– Tak – powiedział powoli. – Ktoś umarł tamtej nocy.

– Kto? – zapytał Reinmar ledwo słyszalnie.

Czarny zbliżył usta do jego ucha, jakby miał mu do przekazania coś bardzo tajnego i wyszeptał:

– Ty.


*

Wciąż czuł znajome mrowienie na twarzy. Płuca dochodziły powoli do ładu, choć serce wciąż pompowało krew, jakby była smołą. Słowo, które usłyszał było jak uderzenie obuchem. Zaraz potem pociemniało mu w oczach i ugięły się pod nim nogi. Nie stracił przytomności, ale potwornie go zemdliło. Wróciło też coś, przed czym jego umysł tak się bronił.

Błysk ostrza i szarpnięcie bólu, który rozlał się po jego gardle. Zdychaj, dotarło do jego uszu, nim pojawił się głuchy pisk. Brodaty rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i powiedział coś jeszcze, ale Reinmar już go nie słyszał. Coś ciepłego ciekło mu po rękach, a ból rozszarpywał szyję. Klęczał, a teraz opadł na pięty. Kręciło mu się w głowie. Spojrzał na swoje dłonie i go zemdliło. Były we krwi. Chwilę mu zajęło, żeby zrozumieć, że jego własnej. Zwymiotował. Śmiali się, słyszał, choć ten dźwięk bardziej docierał do niego jako wibracja powietrza niż głosy. Upadł, czując drżenie gruntu. Oddalało się. Leżał w kałuży krwi i zaczęło do niego docierać, że umiera. Że to koniec. Zalała go fala paniki.

Siedział teraz, na brzegu jeziora i dyszał, dygocząc. Tuż obok niego klęczała dziewczyna w ciele czarnowłosego zwyrodnialca i przyglądała mu się jedynym zdrowym okiem.

– Powiedziałaś... wtedy... tamtej nocy... że wiem, jak to jest – przypomniał sobie Reinmar, a czarny pokiwał głową.

– Że wiesz, jak to jest, umierać – powiedziała spokojnie, męskim głosem. – Już lepiej? – zapytała z troską.

Reinmar popatrzył na pełną blizn twarz, na tę minę, do jakiej nie były przywykłe mięśnie czarnowłosego. W jego głowie kłębiły się myśli. To dlatego brodaty tak na niego zareagował. Porzucili go w kałuży krwi, na śmierć. Nie chcieli go wystraszyć, pobić, tym razem miał zginąć. Handlarze gorzałką, których zatrzymała po drodze awaria koła, trafiliby wtedy nie na smoka, o którym tak barwnie bajali, ale na jego martwe ciało.

Ale on zdołał wymknąć się śmierci. Przez swój przeklęty dar. Naraz zdał sobie sprawę, że przeżył tylko dzięki temu, czego tak bardzo w sobie nienawidził. Ten paniczny lęk przed śmiercią musiał wywołać przemianę. To, co działo się potem nadal kryło się w mroku. Nie pamiętał ani chwili z tamtych trzech dni, które zniknęły z jego życia, nie wiedział, co stało się z jego ubraniami i dlaczego nie przykuły uwagi handlarzy. A przede wszystkim – dlaczego nie rozpoznał, że to jego własna krew?

– Wiesz, czym stałem się potem? – zapytał cicho.

– Na moje, upiorem. – Na twarzy czarnego wykwitł uśmiech.

Reinmar też uśmiechnął się na to określenie.

– Takim, co mógł wrócić do swojego ciała.

– Nie wiem, czy to powód do radości – uśmiechnął się smutno. – Choć... Coś, co zawsze uważałem za przekleństwo... – dodał cicho. – Okazało się... Sam nie wiem.

– Błogosławieństwem?

Może ci, którym pisana była śmierć, powinni leżeć martwi, pomyślał, lecz nie potrafiłby tego wypowiedzieć przy niej. A zaraz potem pomyślał o Fiore i wzdrygnął się. Widmo śmierci, której on sam cudem zdołał się wymknąć, wisiało teraz nad nią.

Należało działać. Nie było czasu do stracenia.


-----------------------------------------------------------

Like it? Rate it!

Podziało się?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top