Ostatnie marzenie (33)
Lało od dwóch dni i Fiore była całkowicie przemoczona. W dodatku obcy koń nie współgrał z nią tak, jak Freya i wściekała się na niego niezliczoną liczbę razy. Potem było jej głupio, bo szybko docierało do niej, że po prostu jest jedynym stworzeniem, na którym może wyładować złość.
Nic nie szło tak, jak sobie wyobrażała, choć – po prawdzie – nie spędziła zbyt wiele czasu na planowaniu. Myślała tylko o tym, żeby przez chwilę być wolną. Poczuć mżawkę na twarzy, trochę zmoknąć, trochę zmarznąć i pomyśleć w spokoju. Nic jednak nie chciało być "trochę". Deszcz padał tak, że przemokła do suchej nitki już w ciągu pierwszej godziny. Czasem zeskakiwała z konia, żeby się obok niego przebiec i nagrzać tę całą wodę, żeby nie dygotać z zimna. Nawet nie chciała myśleć, jak się po tym rozchoruje.
Powinna była wrócić pokornie jeszcze tego samego wieczora. Nikt nawet by nie zauważył, że uciekła. Schowałaby się w swojej komnacie, przytuliła plecami do pieca i gapiła się na obraz z rogatymi zwierzakami i światłami Północy. Tak jak każdego dnia, odkąd Reinmar powiedział jej, że zamierza odejść.
Tamtego wieczoru, wróciła od niego w absolutnej rozpaczy. Nie kryła łez przed strażnikami, którzy nie wiedzieli, jak się zachować. Rzuciła się na łóżko, zakryła głowę poduszką i łkała do rana. Nawet nie zzuła butów.
Wreszcie, gdy w pokoju zrobiło się szaro, a łzy przestały płynąć, wstała, podeszła do obrazu i zdjęła z niego prześcieradło. Usiadła na skrzyni w nogach łóżka i gapiła się na kolorowe smugi i szczegóły obrazu. Łukowato wygięte rogi, przywodzące na myśl suche gałązki, białe futra i śmieszne racice. Niebieską, nocną biel.
Wspominała, jak Ihor leżał obok i opowiadał jej o Morozie. Jak kreślił w powietrzu jej imię i mówił, że zabierze ją na Północ, żeby mogła to wszystko zobaczyć. Wygoniła go dopiero wtedy, gdy w komnacie zrobiło się już na tyle szaro, że należało się spodziewać, że zaraz przyjdzie Maryla. Zanim się od niej wymknął, przysunął do niej twarz i zaczekał krótką chwilę, jakby czekał na pozwolenie. A potem przywarł do niej ustami.
Były ciepłe i suche.
Zaśmiał się, gdy Fiore ostentacyjnie wytarła buzię. Mrugnął i zostawił ją samą.
Próbowała teraz odnaleźć tamten pocałunek w pamięci ciała. Poczuć coś.
Ale jej ciało pamiętało tylko Reinmara.
Przez kilka dni siadała na skrzyni i z uporem gapiła się na obraz. Wyobrażała sobie te wszystkie chwile, które czekały ją z młodym Romanovem. Nawet jeśli w rzeczywistości miały nigdy nie nastąpić. Nawet jeśli były tylko drobnym kłamstwem, mającym oszukać poraniony umysł. Dać mu nadzieję.
Miała mocne postanowienie, żeby zakochać się w Ryzyjczyku.
Był ładniutki, miły, romantyczny. A ta jego bezczelność całkiem ujmująca. Zaraz jednak przychodziła wizja, w której jej słodki mąż prezentuje te śliczne dołeczki dziwkom, a ona leży sama w zimnym łóżku i myśli o kimś zupełnie innym. O kimś, kto miał być jej łabędziem. Kto obiecał.
Noc spędziła w lesie, z dala od traktu. Obawiała się bandytów i ojcowskich straży, choć nie sądziła, żeby już je zaalarmował. Znikała przecież regularnie na te trzy noce każdego tygodnia, a on dawał jej na to ciche przyzwolenie. Mimo to przez całą noc nasłuchiwała. W niespokojny sen zapadła dopiero nad ranem, a gdy się z niego obudziła, była cała zesztywniała i wyziębiona.
– Przynajmniej deszcz zelżał – zagadnęła konia.
Nie odpowiedział.
Zaczynało się już robić ciemno, gdy dojrzała czarną ścianę lasu. Tuż przed nią rozciągały się rozlewiska, a w oddali było widać chałupy. Wyglądały na opustoszałe. Żadnego dymu, świateł w oknach. Było też bardzo cicho, a od dłuższego czasu nie minęła na trakcie żywej duszy. Obejrzała się za siebie i zastanowiła. Ojciec z pewnością zauważył już, że jej nie ma. Nie powinna ściągać uwagi. A jednak wizja spędzenia kolejnej nocy pod drzewem napawała ją rozpaczą. Jeśli się nie przebierze i nie wysuszy ubrań – zapalenie płuc murowane. Poczuła się małą, głupią smarkulą.
– Myślałam, że stąd wyjadę w wielki świat. Zabawne, co?
Koń zatrzepotał uszami.
Naiwna gąska.
Bolało ją, że Reinmar miał rację. We wszystkim.
Była tylko smarkatą szlachcianeczką, obrażoną na tatusia.
Choć teraz głównie przemoczoną, zziębniętą, głodną i zestrachaną. Zapadał zmrok, a ściana lasu wyglądała groźnie. W jej głowie wybrzmiały paniczne myśli o odwrocie. Mogłaby jechać całą noc. W końcu spotka strażników i wróci zawstydzona i pokonana, ale przynajmniej wróci. Będzie całą i zdrową, głupią księżniczką, której zamarzyły się idiotyczne przygody. W końcu ojciec jej to wybaczy i jeszcze będą się z tego śmiać.
Ściągnęła brwi i zacisnęła usta. Pomyślała, że woli już, żeby ją mieli za głupiego uparciucha niż zestrachaną naiwniaczkę, wracającą z płaczem do tatusia. Dała konikowi łydkę i pojechała w stronę chałup.
Progi pozarastały wysoką trawą, zaniedbane strzechy były omszałe i miejscami dziurawe, a przydomowe grządki zajęły kłębowiska chwastów. Fiore wspięła się na palce by zajrzeć przez okno jednej z chat. Pusto. Zdecydowała się wejść do środka.
W przedsionku leżało trochę wysuszonego drewna.
– Jak miło – powiedziała na głos, chyba po to, żeby dodać sobie odrobinę pewności.
Odgarnęła pajęczyny, pchnęła skrzypiące drzwi i weszła do ponurego wnętrza. W kącie leżała słoma, którą kiedyś zapewne były wypełnione sienniki. Było też dobrze okopcone palenisko i osmalony okap.
Koń dobierał się już do jakiejś najwyraźniej smakowitej rośliny. Pomyślała, że jeśli jest tak spokojny, to chyba nic im tu nie grozi. Zresztą, nie miała już wyboru. Rozejrzała się jeszcze po pozostałych chatach. Znalazła krzesiwo i jakąś starą, wyliniałą baranią skórę. Było też więcej drewna, więc zniosła wszystko do swojej chaty i zdała sobie sprawę, że jej ulżyło. W żadnej z chat nie czaiło się licho, choć do każdej wchodziła struchlała. Wciąż miała w pamięci upiorzycę z jeziora i to, co mówił jej Reinmar o wymarłych wsiach. Zapewne ci, którzy się stąd wynieśli, mieli jakieś powody i ta myśl tliła się gdzieś z tyłu głowy.
Rozsiodłała konia i przywiązała go przy płocie, a ten przyglądał jej się z zaciekawieniem, gdy zabrała się za walkę ze studnią. Mechanizm od dawna nie był używany i się zastał, więc przy każdym obrocie korby chrzęścił i piszczał jak zarzynane zwierzę, przeszywając tym dźwiękiem całą okolicę. Fiore zaklęła w duchu. Jeśli były tu jakiekolwiek licha i zamierzały jej zrobić krzywdę, właśnie wysyłała im zaproszenie.
– Pomógłbyś, zamiast ślepia wlepiać – warknęła na swojego towarzysza i naparła całym ciałem na korbę.
Konik najwyraźniej nie rozumiał. Albo udawał. A gdy księżniczce udało się wreszcie wydobyć wiadro, rzucił się łapczywie do picia. Patrzyła na niego i mimo niepokoju, który pulsował jej pod skórą na myśl o spędzeniu tu nocy, pomyślała, że z czymś sobie jednak radzi. Dotarła aż tutaj, mimo tej paskudnej aury, wydostała się z miasta, niezauważona przez wszystkie oczy ojca, ogarnęła nawet tę przeklętą studnię i przynajmniej póki co – nic jej nie pożarło, nie opętało ani nie zmusiło do powrotu z podkulonym ogonem. A skoro ten chuderlawy Ryzyjczyk przez dwa lata mroził zadek w śniegach Północy, żeby zasłużyć na miano mężczyzny, ona mogła wytrzymać jedną noc w opuszczonej chacie, żeby udowodnić sobie, że nie jest byle smarkatą szlachcianeczką, która chce się wykazać oryginalnością.
Chałupy zaczynały już tonąć w mroku, należało więc zawęzić ruchy i rozpalić ogień. Dym z pewnością będzie widać z daleka, ale musiała wysuszyć przemoczone rzeczy. Miała już schować się do środka, ale odwróciła się i popatrzyła na konia. Stał uwiązany do płota z pyskiem wciąż ociekającym wodą i gapił się na nią z zaciekawieniem. Zrobiło się go jej szkoda i poczuła, że nie powinna go tak zostawiać. Nie dość, że wciąż padało, to jeszcze nie miała pojęcia, co mogło wyleźć z lasu. Odgoniła myśl, że jeśli coś wylezie, to choćby schowała go do juków i osłoniła je własną piersią, to i tak nic nie pomoże.
Zmartwiała.
Spojrzała na drugie drzwi chałupy. Były lekko uchylone. Westchnęła i odwiązała konia. Chata miała typowy wyspiarski rozkład i w drugiej izbie zapewne trzymano kiedyś krowę albo kozy. Była raczej zbyt mała na konia, ale Fiore uznała, że przynajmniej tyle może zrobić. Otworzyła drzwi szeroko i powiedziała:
– Właź.
Koń spojrzał na nią, jakby postradała zmysły.
– Musisz trochę schylić głowę, ale... no proszę cię, właź...
Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, ale koń nadal nie zamierzał ustąpić. Zirytowała się i poszła przodem. Wewnątrz było ciemno. Gasnące światło dnia rzucało na ziemię ledwie widoczny prostokąt. Widziała też jaśniejszą szczelinę tam, gdzie najwyraźniej znajdowały się drzwi do przedsionka. Rzeczywiście miejsca nie było dużo, ale wystarczająco. Poszła w stronę szczeliny, uważając, żeby się nie potknąć.
Powinna była zrozumieć, gdy koń powiedział: "nie".
Wtedy wszystko byłoby inaczej.
Ale nie usłuchała. Uparła się. A gdy się upierała, sprawy kończyły się źle.
Z lekkim wstrętem przesunęła ręką po ścianie i... jej palce trafiły na...
Futro.
A na nim... Na nim było coś ciepłego.
Krew uderzyła jej do głowy, a z gardła wydał się nieskoordynowany okrzyk. Jakieś stworzenie zatrzepotało, pisnęło cienko i rzuciło się na nią. Cienkie ostrza wpiły się w jej skórę i coś tłukło ją po twarzy. Spróbowała to odpędzić i znowu krzyknęła, gdy wyczuła futro i chłodne, skórzaste skrzydła. Pazury wciąż orały boleśnie jej twarz, więc zeźliła się i szarpnęła za kościste skrzydło, a wtedy jej rękę przeszył ból. Fiore zawyła, wycofała się gwałtownie i straciła równowagę. Rąbnęła na ziemię, boleśnie tłukąc łokieć, ale przynajmniej to paskudne coś zdołało się wyplątać z jej włosów i wyleciało z obórki. Fiore się trzęsła, a serce trzepotało w szaleńczym rytmie. W oszołomieniu usiadła i rozmasowała łokieć. Bolał okrutnie i przez chwilę nie była pewna, czy czegoś nie złamała. Dopiero teraz zaczynało do niej docierać, że to, na co trafiła, musiało być nietoperzem. Wydawał się wielki. Dużo większy niż te, które czasem widywała. Dotknęła szczypiących ran na twarzy i zaklęła, gdy poczuła pulsujący ból w dłoni.
Wciąż w szoku, podniosła się z ziemi i wyszła na zewnątrz. Koń patrzył na nią struchlały. Powęszył i parsknął, a ona spojrzała na niego z wyrzutem. Opadły jej ręce. Miała dość. Wszystkiego. Zimna, wilgoci i tego, że świat nie chciał współpracować.
– Włazisz, czy będziesz sterczał na deszczu? – zapytała i pociągnęła nosem.
Ogier przysunął pysk do jej twarzy, a gdy poczuła miękki dotyk jego chrap, całkiem się rozkleiła. Przywarła do jego szyi i się popłakała. Jego sierść była mokra, ale bijące od niego ciepło było jedyną rzeczą, której mogła się teraz chwycić. Rozpadła się na kawałki. Wróciły wszystkie złe myśli i to dojmujące poczucie samotności.
Wielki świat, pomyślała.
Przypomniał jej się Arden. Gdy była jeszcze mała, a on dawał jej trudne zadania, zaczynała płakać tak, jak teraz, że nie umie i nie wie jak. A on się uśmiechał i powtarzał: "To właśnie teraz się uczysz. Dzielna, mała księżniczko". Nigdy nie przyjmował jej "nie". Potem była mu bardzo wdzięczna.
– Właśnie teraz się uczysz – powiedziała sobie i pogładziła konia po szyi.
Gdy ogień płonął już w palenisku, a jej rzeczy suszyły się, rozwieszone na belkach, poczuła wzruszenie. Może i bolał ją łokieć, może i dała się zaatakować tej małej bestii, ale po tamtej okropnej, zimnej nocy i całkowitym poczuciu beznadziei, udało jej się znaleźć miejsce, w którym było sucho. A po przepędzeniu nietoperza, koń sam wszedł do obórki. Przetrwała tamtą noc, przetrwa i tę. Było źle, ale nie stchórzyła.
Dzielna mała księżniczka.
Rozwinęła chustkę z resztkami jedzenia. Większość zjadła poprzedniej nocy, mając nadzieję, że trochę ją to rozgrzeje. Nie rozgrzało, za to rozbolał ją brzuch.
Arden też mnie zostawił, wybrzmiało w jej głowie, gdy zapatrzyła się w ogień.
Znowu poczuła się bardzo samotnie.
Tak naprawdę zawsze byłam sama, pomyślała.
Przez chwilę wydawało jej się, że teraz będzie inaczej.
Żyjesz mrzonkami, mała księżniczko – przypomniała sobie słowa Reinmara.
Tak. Żyła mrzonkami. Marzeniami. Ale jeśli miała je wkrótce pogrzebać, chciała spełnić jeszcze jedno.
Ostatnie.
--------------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top