Niedokochane dzieci (20)
– Zawsze jest wybór.
– Nie. Nie zawsze.
Reinmar nie mógł się ruszyć. Ludzie go potrącali i pomstowali, że stoi im na drodze, ale on ich nie słyszał. Trwał w tym odrętwieniu, wciąż widząc gębę brodatego. Nie tę z tu i teraz, lecz z tam i wtedy. Jego pogardliwy, rozbawiony uśmiech, czuł echo zadanego ciosu. Rzeczywistości z chwili obecnej i wspomnienia przenikały się jak we śnie. Mijający go ludzie gapili się i coś do niego mówili, a wszystko działo się jakby w spowolnieniu. Ogarnęły go ciemność i ból, a gdy się ocknął, tamtego już nie było.
Spędził na targu znacznie więcej czasu, niż planował, rozglądając się bacznie między ludźmi, jednak brodaty zniknął. W końcu dał sobie spokój, uznając, że to majaczenia jego pokiereszowanego umysłu. Kupił wielką torbę skoreczników, załatwił na mieście kilka spraw i poszedł do szkoły miecza, żeby zostawić wiadomość. A potem pożyczył konia, bo wizja tamtego mężczyzny przypomniała mu, że ma do zrobienia coś jeszcze. Coś, co dawno powinien był załatwić.
*
Zastał ją zamiatającą prowadzący do chaty chodniczek. Opadłe liście nie chciały współpracować, ale Małgorzata się tym nie zrażała. Zwłaszcza w stanie takim jak teraz, z zaciętą miną i nerwowymi ruchami. Wbiła w niego wzrok dopiero jak podszedł bliżej. Dostrzegł na jej twarzy odrobinę zaskoczenia, zaraz jednak ukryła je pod maską wyniosłości. Odrzuciła ciemną grzywę, popatrzyła na niego przeciągle i wróciła do przerwanej czynności, nie odzywając się do niego ani słowem. Przywiązał więc konia i przyglądał się jej zza płotu.
Wyglądała ślicznie, jak zawsze. Pełne, ładnie zarysowane biodra, szczuplutka talia, doskonały, opięty koszulą biust i ta burza czarnych, kręconych włosów, których nigdy nie dało się skutecznie upiąć. Niesforne kosmyki sterczały na wszystkie strony i kołysały się, przy gniewnych ruchach Małgorzaty. Była najpiękniejszą kobietą, z jaką się spotykał. Właściwie była chyba najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział. Zachwycała go nawet teraz.
Wiedział, że gdyby zaoferował, że jej pomoże, prędzej oberwałby miotłą, niż zobaczył w jej oczach wdzięczność. Czekał więc.
Długo.
Dopiero gdy ostatni liść przegrał tę nierówną walkę, Małgorzata na powrót obdarzyła Reinmara zainteresowaniem. Oparła się o miotłę i popatrzyła na niego chłodno. Doskonale znał ten wzrok. Kiedyś napawał go lękiem, że znowu będzie miała pretensję. Teraz jednak poczuł smutek.
– Witaj, Małgorzato – powiedział cicho.
Nie odpowiedziała.
– Porozmawiamy?
Wciąż patrzyła na niego surowo i domyślił się, że nie ma co liczyć na zaproszenie na herbatę. Zatem tak się kończyła ta historia. Z miotłą, przy furtce. Usłyszał głośne miauknięcie i z chaty wybiegł czarny kot z wyprężonym ku górze ogonem. Minął Małgorzatę i podbiegł do Reinmara, ocierając się o jego nogi. Uklęknął więc i podrapał Mroczkę, która wyraźnie cieszyła się, że go widzi. Małgorzata westchnęła i poszła w stronę chaty, kiwając na niego palcem.
Wewnątrz, jak zwykle, gdy wiedźma była nie w sosie, panował idealny porządek. Słoje z przetworami i składnikami były poustawiane kolorami i wielkościami, nawet suszące się u powały zioła, zawieszone były w porządku alfabetycznym. Reinmar usiadł, choć nie dostał zaproszenia. Natychmiast zbiegły się wszystkie pozostałe zwierzęta – cztery koty i ciekawska kura, ulubienica Małgorzaty. Gdy zaczął tu bywać, zachodził w głowę jak to możliwe, że kura podporządkowała sobie całą zgraję charakternych kotów. Szybko jednak zorientował się, że nie bez powodu Szajka zyskała sobie miano "ulubienicy". Sam pamiętał jak pewnego wieczoru, gdy wrócił z Solvang, już z oddali usłyszał głośne gdakanie, a potem dostrzegł uciekającego w popłochu lisa. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego.
Ani tak wkurzonej kury.
Uśmiechnął się, gdy teraz rozpędziła kocie towarzystwo i wskoczyła mu na kolana, za to Małgorzacie ani trochę się ta zdrada nie podobała. Wyczuł to natychmiast.
– Przepraszam, że... dopiero teraz – powiedział, gdy krzątała się przy kuchni, udając, że ma tam coś do zrobienia, choć widział wyraźnie, że przestawia tylko rzeczy z miejsca na miejsce.
– Och... przepraszasz... – zaśmiała się pod nosem. – Twoja specjalność... Spisałeś sobie listę rzeczy, które mam ci tym razem wybaczyć? – zapytała złośliwie, zalewając zioła.
Wsłuchał się w dzwoneczki, zaplątane wokół jej kostki. Lubił, jak dzwoniły mu koło uszu tym miarowym, jednostajnym dźwiękiem, gdy się pieprzyli. I lubił jak krzyczała, nawet jeśli robiła to w sposób, który obrażał jego inteligencję. Czasem nawet jej mówił, że mogłaby chociaż zaczynać ten koncert później, bliżej finału, żeby choć trochę mógł uwierzyć, że to jego zdolności doprowadzają ją do takiego stanu. Ona jednak zawsze mu odpowiadała, że to i tak na niego działa, a ona lubi dłużej sobie popatrzeć w ten obłęd w jego oczach.
– Powinienem był przyjechać wcześniej – wydusił, ignorując jej sarkazm.
Fuknęła, udając obrażoną, ale poczuł, że te słowa trochę ją udobruchały.
– To była... dobra decyzja – dodał. – Przykro mi, że cię zawiodłem.
Drgnęła ledwo wyczuwalnie, a jej ruchy spowolniły. Kura na jego kolanach domagała się uwagi, więc podrapał ją po szyi.
– Dobra decyzja... – powtórzyła powoli Małgorzata i, ku jego zaskoczeniu, porzuciła udawanie, że jest taka zajęta. Odwróciła się, wytarła dłonie i splotła ręce tuż poniżej piersi. – Więc tym razem nie przyjechałeś skomleć o wybaczenie.
Jej wzrok był pełen pogardy, jednak dostrzegł w nim też wyrzut.
Zirytowało go to, że traktowała go jak psa, ale postanowił tego nie komentować.
– Wybaczyłabyś mi? – zapytał sceptycznie. – Znowu?
Tak. Wiedział, że tak. Mina Małgorzaty to potwierdzała, choć ona sama milczała.
– Zawiodłem cię tyle razy...
– Tak. Zawiodłeś – przyznała oschle.
Podeszła do niego, przepędziła kurę i przysunęła sobie stołek, tak blisko, że jej kolano wsunęło się między kolana Reinmara. Oparła się na łokciu i patrzyła na niego z tym dobrze mu znanym, niebezpiecznym uśmieszkiem, który zapowiadał prawdziwy huragan. Po dłuższej chwili wzięła jego dłoń i przysunęła ją sobie do nosa. Wyrwał ją pospiesznie, ale wiedźma już dostała to, czego chciała. Musiała poczuć zapach Fiore. Znowu splotła ręce na piersi i popatrzyła na niego wymownie.
– Jest chociaż tego warta? – zapytała, uśmiechając się jadowicie.
Zamurowało go.
– Nie chodzi o nią... – wydusił. – Chodzi o nas...
– O nas! – zaśmiała się złowieszczo. – O nas... – powtórzyła już ciszej. – Gdyby nie ona, siedziałbyś już dawno pod moimi drzwiami. Nie potrafisz być sam... – Pokręciła głową i popatrzyła na niego z mieszaniną smutku i złości. – Nie sam zresztą też nie potrafisz. Biedny, niedokochany chłopiec.
– Ty potrafisz? – zaskoczył ją.
Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się krzywo.
– Celnie, Reinmarze... Wygląda na to, że się uzupełniamy.
– Wybierasz niedostępnych drani.
Zadarła brodę. Od ładnych, niebieskich oczu zionęło lodem.
– Tak... wybieram – powiedziała w zamyśleniu. – Choć ty wydawałeś się inny. Taki... spragniony. Ale wygląda na to, że ktoś, kto nie zazna miłości jako dziecko, nigdy nie będzie umiał kochać.
Jej słowa cięły jak ostrza.
– Zaznałem miłości – odparł. – Po prostu zbyt wcześnie się skończyła.
– Tragiczny bohater – zaśmiała się. – Porzucony przez matkę i odtrącony przez ojca... Przez całe życie zdany na siebie. Szkoda tylko, że nie widzisz, że to ty porzucasz i odtrącasz.
Patrzył na jej usta. Śliczne, pełne. Całował je tyle razy i tyle razy zadawały mu ból.
– Musisz sypać sól na rany? Nawet teraz? Nie możemy po prostu...
– Po prostu? – weszła mu w słowo i zaśmiała się złowrogo. – Nie. Nie, Reinmarze. Musisz wybaczyć zranionej kobiecie, że nie chce troszczyć się o twoje uczucia. Sam musisz ukoić swoje wyrzuty sumienia. Nie pomogę ci. Właściwie... mam nadzieję, że będą cię dręczyć jeszcze długo – dodała, a w jej oczach widział satysfakcję.
– Wszystko jest moją winą, prawda? – zapytał cicho.
– To już chyba nie ma znaczenia.
– Naprawdę musimy tak to kończyć?
– Chciałeś posłuchać dzwoneczków jeszcze raz? Ostatni? – uśmiechnęła się cierpko i poczuł jej dłoń na udzie.
Wstrzymał oddech.
Mnóstwo razy robili to w złości. Brał ją tu, na tym stole, albo zabierał do łóżka i pieprzył mocno, jakby chciał ją ukarać za cały ten ból, który zadawały jej słowa. A ona patrzyła mu w oczy i uśmiechała się z satysfakcją, że tracił nad sobą kontrolę. Potem sam siebie nienawidził, a ona triumfowała. Patrzył jej teraz w oczy i widział ten błysk. Chciał. Bardzo. Jeszcze ten jeden, ostatni raz. I wiedział, że ona też.
Ale pomyślał o Fiore i to go ostudziło. Przecież przyjechał tu z jej powodu. Chciał zamknąć jedne drzwi, nim otworzy następne. Odwrócił wzrok, pogłaskał kota, który wciąż łasił się do jego buta i popatrzył na ładną, haftowaną serwetkę rozłożoną pośrodku stołu, pod wazonem z kwiatami, który przewracali tyle razy. Zerknął na wszystkie pozostałe koty, które przyglądały się tej scenie. Zżył się z nimi. Przez chwilę sądził, że mógłby tu zapuścić korzenie. Ale obydwoje byli niedokochanymi dziećmi. Żadne z nich nie potrafiło być z kimś.
Wstał i pochylił się nad nią, żeby raz jeszcze pocałować ten śliczny pieprzyk na policzku. Poczuł jednak, że to już nie jest jego pieprzyk. Nie jego kobieta. Stała się obca.
– Żegnaj, Gosiu – szepnął. – Przykro mi, że ci się przydarzyłem.
*
W drodze do Solvang spiął konia do mocnego galopu. Potrzebował się trochę rozładować i pluł sobie w brodę, że do niej pojechał. Skończyło się tak, jak zwykle. Małgorzata wciąż poruszała w nim drażliwe nuty i teraz uświadamiał sobie, że tym, co go przy niej trzymało, były raczej frustracja, złość i pragnienie udowodnienia jej czegoś, niż miłość. Ale to od początku było skazane na porażkę. Wiedział o tym i poszedł w to, jak zawsze.
Gdy dotarł już do miasta poczuł się nieco lepiej, nadal jednak buzowały w nim złe emocje i zirytował się sam na siebie, że zrobił to sobie właśnie teraz. Nie chciał, żeby mała księżniczka była kimś, z kim rozładowuje się emocje. To byłby bardzo zły początek. A to oznaczało, że znowu będzie musiał to odłożyć. Mimo że każda najmniejsza część jego ciała pragnęła jej do bólu.
Nim pobiegł do siebie, zapytał Dianę, czy ktoś zostawił dla niego jakieś wieści. Było kilka karteczek z zamówieniami i jeden chwytający za serce liścik od bardzo zawstydzonej i zakłopotanej klientki, która dopytywała, czy Reinmar zgodzi się ją przyjąć za jajka i "pyszny serek od kózki", bo pieniędzy, niestety, nie ma i na pewno mieć nie będzie. Ma za to poważny kłopot i bardzo na tę pomoc liczy, choć zrozumie, jeśli "pan Reinmar" się nie zgodzi. Nie było jednak żadnych wieści, na które czekał. Popatrzył na Dianę w niemym pytaniu, lecz ona tylko uniosła figlarnie brew. Zostawił więc odpowiedź dla strapionej klientki i poszedł do siebie.
Umył się nad miską, na tyle porządnie, na ile się dało, bo o tej porze nie miał już chęci chodzić do łaźni. Nawet tu słyszał dobiegający stamtąd chichot i na pewno nie obyłoby się bez niewybrednych żartów i zaczepek. Przebrał się w czyste ciuchy i rozpalił pod kuchnią. A potem czekał.
I czekał.
Na próżno.
------------------------------------
Like it? Rate it!
Czy te rozdziały nie są trochę za długie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top