Czas nie jest jej sprzymierzeńcem (41)
– Chciałabym zamieszkać z tobą w chatce na końcu świata.
Bylibyśmy dwojgiem prostych i szczęśliwych ludzi.
Reinmar siedział przy stole biblioteki w Solvang przy kilku lampach i stosie książek, z których wystawały liczne zakładki. Przeglądał je już po raz kolejny, wciąż mając więcej pytań, niż odpowiedzi. Do jego uszu dotarło chrząknięcie. Podniósł wzrok i dostrzegł przepraszający wyraz twarzy bibliotekarza.
– Wybaczy pan... dzieci w domu, żona... – zaczął, a Reinmarowi zajęło jeszcze chwilę, by zrozumieć, że zrobiło się naprawdę późno.
Zerknął na lampy i ogarniającą ich ciemność. Poza nimi nie było już nikogo. Kiwnął głową i uśmiechnął się wymuszenie, po czym zaczął się zbierać.
– Można je odłożyć do jutra? – zapytał, skinąwszy na stos książek. – Chciałbym jeszcze zerknąć na to świeżym okiem, będę wdzięczny. I zostawiłbym te zakładki – dodał i zorientował się, że mężczyzna ma już nawet na sobie płaszcz. – Przepraszam...
Mężczyzna skinął głową i życzył mu dobrego wieczoru.
Chłodne powietrze wieczoru otrzeźwiło go i dodało mu nieco sił, postanowił więc się przejść i zebrać myśli. Kilka ostatnich dni spędził w ogromnym napięciu. Tamta utrata kontroli kosztowała go nieprawdopodobnie dużo energii. Nadal nie miał pojęcia, co się stało. Wtedy na trakcie, gdy go napadli, był pijany i nie pamiętał większości zdarzeń, teraz też był oszołomiony, ale pamiętał każdą chwilę. Tamten nieposkromiony gniew i pragnienie, żeby rozedrzeć wilka na strzępy. Zniszczyć go, zamordować. Chciał, żeby cierpiał. Nie pojmował jak to miałoby wyrwać tę dziewczynę z jej wilczej postaci. To jednak miało teraz znaczenie wręcz marginalne. Sprawiło tylko, że wciąż czuł się słabo i koncentracja przychodziła z trudem. A tak bardzo jej teraz potrzebował.
Gdy dotarli do wsi, zaproponował, żeby zostali na noc w chacie. Widział, że jest chora. Sądził, że sen i ciepło będą lepszym pomysłem niż noc w siodle, ale ona nalegała, a mężczyzna, który przedstawił mu się jako Henryk, powiedział, że czas nie jest jej sprzymierzeńcem. Poczuł, jak się spięła i zrozumiał, że ukrywa przed nim coś ważnego. Zirytowało go to. Zażądał, żeby mu powiedziała, co się dzieje. Pokłócili się. To Henryk przekonał ją, by wyjawiła prawdę. Powiedział jej, że jeśli ma zostawić ją z nim, musi wiedzieć, że Reinmar się tego nie wystraszy i nie zostanie sama.
Pogrążony w rozmyślaniach, niemal bezwiednie trafił na dach kamienicy, na którym jedli kiedyś kolację. Usiadł w tym samym miejscu i potarł twarz dłońmi. Nie mógł uwierzyć w to fatalne zrządzenie losu. W pierwszej chwili, gdy Fiore opowiedziała mu, co się wydarzyło, jego umysł tego nie przyjął. To było zbyt nieprawdopodobne. Nigdy wcześniej nie poznał osoby, która przyciągałaby tyle niefortunnych zdarzeń i która tak skutecznie potrafiłaby odnajdywać wszelakie plugastwa tego świata. Później jednak zobaczył ranę, poczuł jej zapach i zalała go fala paniki.
Pożegnanie z Henrykiem i jego wilczą córką pamiętał jak przez mgłę. Zostało mu w pamięci to, jak dziewczyna patrzyła na Fiore, jak uspokajał konie i jak Henryk powiedział mu, że pewnie będzie musiał po drodze zdobyć dla niej krew i że jego żona mówi, że to ważne. Bo ona musi dużo pić. Nawet mu nie podziękował.
Przez noc jechali w milczeniu, zmuszając konie do wysiłku. Reinmar był głuchy na ich zmęczenie. Jak mógł próbował się też odcinać od cierpienia Fiore. Próbował skupić myśli, przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszał o chorobach przenoszonych przez nietoperze. Niestety, zaślepiony swoim celem, wiele innych wątków w szkole potraktował zbyt lekko. O chorobie, którą koić miała krew zapamiętał tylko dwie rzeczy. Że osoba nią dotknięta najprawdopodobniej umrze w ciągu kilku dni, a jeśli jakimś cudem przeżyje, wtedy lepiej ją zabić, zanim zacznie przejawiać napady szału, groźne dla otoczenia.
Rankiem Fiore ledwie trzymała się w siodle. Zdobył dla niej kurę i ciężko przeżył jej uśmiercenie. Krwi było z tego tyle, co nic. Więcej jej wylądowało na rękach i ubraniach. Chciał zarządzić krótki postój, ale Fiore spojrzała na niego półprzytomnie i powiedziała, że chciałaby zdążyć jeszcze zobaczyć ojca. Załamało go to, ale i otrzeźwiło. Zrobili krótki postój dla koni, a potem pojechali dalej. W końcu księżniczka o mało co nie spadła z konia, więc Reinmar wciągnął ją do siebie i zasnęła w jego ramionach.
Droga do zamku dłużyła mu się w nieskończoność. Pod wieczór spotkali strażników, wracających z północy, mogli więc zmieniać konie, ale Fiore była już nieprzytomna i nie odzyskała świadomości już do końca. Przelewała mu się przez ręce, gdy sam ledwie trzymając się na nogach, niósł ją przed oblicze króla. Jego Wysokość czekał na nich w skromnej asyście, uprzedzony przez jednego ze strażników, który pojechał przodem. Obdarzył Reinmara przeciągłym spojrzeniem, ale nie zadawał pytań, nawet gdy znaleźli się tylko w towarzystwie uzdrowicielki, która natychmiast przystąpiła do oględzin rany. A ta spuchła i zaogniła się brzydko.
Reinmar opowiedział kobiecie o wszystkim, co usłyszał i poczuł jej niepokój.
– Jeśli to naprawdę to... pozostaje nam tylko czekać – stwierdziła. – Nie ma na to lekarstwa – rzekła do pogrążonego w myślach króla.
Jego twarz nawet nie drgnęła, ale Reinmar wyczuwał jego ból, rozpacz i gniew.
– Będzie potrzebowała krwi – rzekł cicho, wyrywając Dritana z zamyślenia. – I powinniśmy o to zadbać jak najszybciej...
Król zamrugał kilka razy i zmarszczył czoło.
– Jakiej krwi? – zapytał wciąż trochę nieobecny.
– Sądzę, że zwierzęca wystarczy.
Król posłał po zaufaną służkę, z którą Reinmar miał już okazję się poznać. Najpierw załamała ręce nad swoją panią, a potem spiorunowała go wzrokiem, posyłając mu tak mrożącą krew w żyłach mieszankę złych uczuć, że aż zrobiło mu się słabo. Czuł, że obwinia go za całe zło, które spotkało jej panią. Nawet król nie okazał mu tego tak dobitnie. Obecność służki działała na niego przytłaczająco, szybko ją jednak docenił, gdy po usłyszeniu polecenia, że ma zdobyć dla księżniczki krew, zapytała tylko, czy wystarczy gąsiorek, czy potrzeba więcej. A gdy w mgnieniu oka wróciła z dzbankiem wypełnionym pachnącym gęsią czerwonym płynem i drugim, z naparem uspokajającym dla króla, Reinmar szczerze ją już lubił.
Fiore dyszała i majaczyła, ale gdy poczuła w ustach krew, dossała się do pucharu, a krótko po tym uspokoiła się nieco i zasnęła. Umyli ją i opłukali esencją z nagietka i liści lepiężnika, a potem uzdrowicielka posmarowała ranę maścią z korzeniem z żywokostu. Od czasu do czasu księżniczka dostawała drgawek i jej stan się pogarszał.
Czuwali przy niej całą noc. Reinmar nie chciał dopytać o nic uzdrowicielki, sądził, że gdyby miała do powiedzenia coś pożytecznego, po prostu by to zrobiła. Ona jednak była równie bezradna jak on. Zajmowała się objawami, na które mogła mieć jakikolwiek wpływ. Gorączką, zaognieniem rany i otarciami, które też nie wyglądały dobrze. Wreszcie, gdy za oknem zrobiło się szaro uzdrowicielka zasugerowała królowi, że powinien trochę się przespać. Zebrał się niechętnie, ale usłuchał.
Reinmar poszedł z nim i spodziewał się, że gdy tylko wyjdą za drzwi, król zamknie go w lochu i spełni swoje obietnice o torturach, albo przynajmniej w brutalny sposób wykorzysta wiedzę o tym, kim naprawdę jest. Król Halsundu z pewnością miałby pomysł, jak użyć takiego więźnia, by zadać celny cios Dolinie Królów. Poszli jednak w milczeniu aż do królewskiego gabinetu. Reinmar nie śmiał odezwać się jako pierwszy. Czekał więc, patrząc na króla Dritana, gdy ten zastygł przy oknie.
– Jeśli ona umrze... – powiedział w końcu Dritan, nie dokończył jednak i to chyba było najtrudniejsze.
– To będzie moja wina... – przyznał Reinmar.
Jego głos był ledwo słyszalny.
– Chciałbym, żebyś nigdy jej się nie zdarzył...
Reinmar spuścił wzrok.
– Szczerze cię teraz nienawidzę – wyszeptał król. – Ale jesteś prawdopodobnie jedyną osobą, która może ją ocalić, jeśli to w ogóle możliwe. Jedyną osobą, która nie spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego, czego można się dowiedzieć. Czy mam rację?
Ich oczy się spotkały. Reinmar poczuł na sobie ogromny ciężar spojrzenia króla. Był gotów poruszyć niebo i ziemię, żeby ją ratować. Tyle, że sam nie miał pojęcia jak. Istniała tylko jedna osoba, do której mógł się zwrócić, choć bardzo nie chciał tego robić. Bo to byłoby ujawnieniem, gdzie jest. A przecież chciał zniknąć im z oczu. Obydwojgu. Ojcu i Val.
Teraz nie miał jednak wyboru. Należało działać. Natychmiast.
– Potrzebuję wysłać list do Dal Karadh – powiedział cicho.
Król zastanawiał się nad tym przez chwilę, na wpół obecny. Reinmar słyszał, że nie ufał magom i nie życzył sobie ich wpływów, bo zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach wpływy magów trudno było oddzielić od intryg Merowingów i Krahelich. Sam dobrze wiedział, że czarodziejki z Dal Karadh wiedziały o rzeczach, którymi żaden władca nie chciałby się dzielić. I najwyraźniej tajemnice króla Dritana były dla niego cenniejsze nawet niż własne zdrowie. W końcu skinął głową.
Reinmar patrzył na niego przez chwilę, zbierając myśli. Od kiedy wyjechał, ani razu nie odezwał się do Val. Wiedział, że będzie miała mu to za złe. Jak również to, że zwraca się do niej tylko wtedy, gdy potrzebuje pomocy. Usiadł, zamoczył pióro w kałamarzu i zaczął pisać.
Droga Val,
moją przyjaciółkę ukąsił nietoperz. Obawiam się, że z gatunku Desmodus rotundus. Gorączkuje, łaknie krwi, jest ledwie żywa. Potrzebuję Twojej pomocy. Właściwie to Cię o nią błagam. Jestem gościem u króla Wysp Syrenich. Mam się dobrze. Żywię nadzieję, że Ty też. R.
Resztę dnia spędził w bibliotece, nie zmrużywszy oka nawet na chwilę. Znalazł jednak niewiele nowego. Najwięcej pisano o wściekliźnie, która dawała podobne objawy. Ból głowy, rozdrażnienie, obrzęk i zaczerwienienie rany, światłowstręt i wodowstręt. Zresztą, ta choroba również prowadziła do tragicznego końca. Łaknienie na krew budziło więc pewną niewielką nadzieję. Wskazywało to raczej na ukąszenie nietoperza i w literaturze wzmiankowano chorych, którym udawało się przetrwać malignę. Było to jednak marne pocieszenie, bo pisano o nich, że zatracali się w szaleństwie i dziczeli. Zwykle więc zabijano tych, którzy przetrwali, a księgi radziły, aby ciało rozczłonkować i pochować w różnych miejscach, aby się chory po śmierci nie zbudził. Przebudzeni mieli na zawsze pozostać istotami potępionymi, siejącymi mór i nieszczęście, lecz te bardziej rzeczowe, mniej zabobonne księgi twierdziły, że jeśli nawet niektórzy martwi się budzą, nie są znane warunki, jakie takiemu przebudzeniu sprzyjają, ani nawet czy jest to prawdą, bo zwykle jednak zmarli pozostają tam, gdzie ich ciała złożono.
Reinmar niewiele z tego wyniósł. Teraz, siedząc i patrząc na morze, po całym dniu w księgach, czuł się jeszcze bardziej bezradny. Nie znał żadnego eliksiru, żadnej maści, które jakkolwiek mogłyby jej pomóc. I zdał sobie sprawę, że siedzi tu, bo boi się powrotu do zamku. Tego, że nie ma dla króla żadnych nowych wieści, przede wszystkim jednak, bał się być przy niej. Czuć jej płytki oddech, umęczone serce, patrzeć jak walczy. Zwłaszcza, jeśli miałaby przegrać.
– Jesteś tchórzem – powiedział sam do siebie. – Bezużytecznym, pierdolonym tchórzem.
Przecież to była jedyna rzecz, którą mógł dla niej zrobić.
Zostać przy niej.
Do końca.
-----------------------------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top