Rozdział 2
Spojrzenie smutkiem malowane
Tego dnia budzik zadzwonił już po raz drugi, jednak tym razem po to, aby dać znać, iż Clive powinien opuścić swój pokój i zacząć szykować się do wyjścia. Drzwi od łazienki otworzyły się, a chłopak podszedł do łóżka, na którym leżał telefon, by skutecznie go uciszyć. Przy pomocy jednej dłoni wciąż wycierał włosy ręcznikiem, a drugą sprawdzał wiadomości, które w czasie jego drzemki przysłał Leo. Obaj znali się praktycznie od zawsze i zdarzało się, że poza codziennym widywaniem się w szkole spędzali też wspólnie weekendy. Zazwyczaj miało to miejsce w domu Leo, rzadziej w domu Clive'a.
Chłopak odpisał krótko, zapewniając, że na pewno się pojawi i odrzucił telefon na bok, by dokończyć zakładanie na siebie ubrań. Zszedł po schodach, dopinając w koszuli guziki. Po drodze zajrzał do kuchni, jednak jego matka już jakiś czas temu musiała wyjść, bo nie zostawiła najmniejszego śladu swojej dawnej obecności. Wszystko było w idealnym porządku i na swoim miejscu, łącznie z wczorajszą listą zakupów, o której Clive dawno zdążył zapomnieć, a także kluczami czekającymi na niego na stole. Chłopak chwycił obie te rzeczy i opuścił dom, gdy zegar wskazał równo godzinę czternastą. Aby dotrzeć do domu jednego z nielicznych znajomych, na których pozwalała mu matka, wystarczyło przejść pieszo zaledwie kilka przecznic.
Amanda nie przepadała za Leo, a synowi pozwalała odwiedzać go w wolnych chwilach jedynie ze względu na rozmowę, którą niegdyś odbyła ze swoim mężem. Od tamtego czasu stała się bardziej zdystansowana i usunęła się w cień, jeżeli chodziło o sprawy związane z przyjaciółmi Clive'a. Co prawda nadal krytycznie na nich patrzyła, ale starała się to ukrywać. Zdarzało się, że gdy Clive omyłkowo wspomniał o swoim koledze, Amanda milkła, tracąc resztki dobrego humoru, jednak chłopak nie mógł mieć jej tego za złe. Jego matka stawiała przede wszystkim na wykształcenie. Nie chciała, by zaniedbywał szkołę, ale wiedziała też, że nie może zatrzymać go dla siebie, odcinając od reszty społeczeństwa. W tym wieku Clive nie był w stanie znaleźć oparcia jedynie w rodzicach — to właśnie powiedział jej ojciec chłopaka, gdy Clive miał dwanaście lat. Do dzisiaj był mu za to niezwykle wdzięczny.
Powodem, dla którego Amanda nie uważała Leo za dobry materiał na znajomego, był jego lekceważący stosunek do... praktycznie wszystkiego. Leo uwielbiał bagatelizować każdy problem, z jakim musiał się mierzyć. Nie liczył się z konsekwencjami dobieranych przez siebie słów, czy ze skutkami, jakie w przyszłości mogą przynieść podjęte przez niego decyzje. Zaniedbywał naukę i opuszczał zajęcia, sprawiając, iż na każdych spotkaniach z rodzicami jego matka ze wstydu musiała unikać kontaktu wzrokowego z nauczycielem. Amanda, widząc to, mimowolnie wpadała w złość, jednak skutecznie powstrzymywała się przed niemiłymi komentarzami. Wybuchała dopiero po powrocie do domu. Była zła na matkę Leo, że równie lekceważąco podchodzi do wychowywania swojego dziecka, tak jak on teraz podchodzi do życia, ale jeszcze bardziej była zła na siebie, że zaprząta sobie głowę takimi sprawami. Nie mogła znieść, gdy na jej oczach ktoś popełniał błędy. Być może miało to coś wspólnego z jej przeszłością, a być może od zawsze stanowiło to esencję jej osobowości — tego Clive nie miał okazji się jeszcze dowiedzieć, ale jedno było pewne: bez Leo zostałby sam. I właśnie dlatego odwiedzał go w każdy weekend, choć w szklarni miał jeszcze mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty. Ponad wszystko cenił przyjaciół i prawdopodobnie każdy postąpiłby tak samo, gdyby przeszedł przez to, co on.
Chłopak stanął przed drzwiami domu kolegi i zadzwonił do drzwi, przyozdabiając swoją twarz najpiękniejszym uśmiechem, jaki tylko był w stanie z siebie wykrzesać. Gdy w progu stanął Leo, jego mina nieco zrzedła. Nie czekając na zaproszenie, przecisnął się obok chłopaka, klepiąc go po ramieniu.
— Tak się starałem, a to tylko ty — powiedział, zdejmując buty. — Twoich rodziców nie ma?
— Pojechali do babci. Mają wrócić dopiero wieczorem, więc zostałem sam z młodym.
Leo zamknął drzwi za swoim gościem i ziewnął szeroko, a następnie odwrócił się w stronę Clive'a, dłonią wskazując mu drogę do pokoju. Nadal był w piżamie, a jego rude, gęste włosy pozostawały w nieładzie. Sądząc po worach pod oczami, nie spał dziś dłużej niż parę godzin, a teraz jeszcze musiał zajmować się młodszym bratem, co z pewnością stało się dla niego ciosem ostatecznym. Mimo wszystko nie powiedział ani słowa sprzeciwu, stawiając czoła wyzwaniu o własnych siłach — i to była ta jego strona, której matka Clive'a nigdy nie widziała. Leo nie zrzucał swoich problemów na innych, nie wyręczał się nimi i zawsze walczył z wyzwaniami codziennego życia samodzielnie. Nigdy nie prosił o pomoc, udając, że nigdy jej nie potrzebuje. A obowiązkiem Clive'a było udowodnienie mu, jak bardzo się myli.
— To co tym razem? Znowu matematyka? — zapytał, na co gospodarz domu uśmiechnął się z wdzięcznością.
— Matematyka. Musi odrobić zadanie domowe, a ja zupełnie nie mam do tego głowy, dlatego musisz mi... — urwał, nie mogąc pozwolić, aby te słowa przeszły mu przez gardło. Zamiast tego przyśpieszył kroku i wyprzedził chłopaka, otwierając przed nim drzwi do swojego pokoju. — Musisz mu pomóc. Zapraszam.
W środku panował ogromny bałagan, który na swój własny i unikalny sposób, nieco szalony, ale jednak przemyślany, rzucił wszystko w odpowiednie sobie miejsca. Drewniana podłoga była zasypana różnorakimi pudełkami z farbami, których część nie nadawała się do dalszego użytku. Na parapecie ustawione były kubki z pędzlami pokrytymi zaschniętą farbą w różnorakich kolorach, a pod oknem leżały oparte o ścianę obrazy, jakie Leo malował własnoręcznie już od podstawówki. I choć chłopak z pewnością miał niedościgniony talent, nigdy nie powiesił ani jednego z nich na szaroniebieskich ścianach swojego pokoju. Usiadł na wysokim taborecie i położył dłonie na stole kreślarskim, wzdychając ciężko.
— Cześć Clive! — zawołał Dean, machając energicznie ręką, by zwrócić na siebie całą jego uwagę.
Chłopiec siedział przy biurku, które początkowo naprawdę trudno było zauważyć. Każdy, kto wchodził do pokoju Leo, od razu stawał się przytłoczony talentem chłopaka. Zapominał, że poza tymi czterema ścianami istnieje jeszcze jeden świat. Tonął w kolorach, ekspresji i wyjątkowej magii, której nie dało się szukać w innych miejscach na Ziemi. A niewielkie biurko w kącie... ono zdawało się pozbawione tego wszystkiego. Zwyczajny mebel, przy którym siedział zwyczajny jedenastolatek. Uśmiechał się promiennie, położył ręce na blacie i przeciągnął się, przygotowując do wstania. Najwidoczniej ten nawyk także zdobył, gdy obserwował starszego brata przy pracy.
Dean był bardzo podobny do Leo. Miał ten sam zadarty nos, te same szmaragdowe oczy i te same gęste włosy, jednak o znacznie bardziej intensywnym odcieniu. Przez długi czas chorował, często opuszczał zajęcia i miał zaległości, dlatego Clive pomagał mu w nauce za każdym razem, gdy tylko był potrzebny. Spojrzał w dół na chłopca, któremu z twarzy nie schodził uśmiech i zmierzwił mu dłonią włosy, przysiadając się obok na przygotowanym specjalnie dla niego krześle.
— Długo zostajesz? — spytał Dean.
— Póki twój brat mnie nie wyrzuci — zaśmiał się w odpowiedzi i chwycił długopis, przeglądając zeszyt chłopca. Starał się przy tym kompletnie ignorować nienawistne spojrzenie gospodarza, który z oddali próbował przesłać tak wiele negatywnej energii, jak tylko było to możliwe.
— To zdarzyło się tylko raz i miałem wtedy gorszy dzień. Przeprosiłem — warknął pod nosem, wracając do pustej kartki, widząc, że Clive już stracił nim zainteresowanie i został całkowicie pochłonięty przez jego młodszego brata.
Leo wziął głęboki wdech i zamknął oczy, czekając, aż w jego głowie pojawi się niewielki fragment obrazu, który będzie mógł przenieść na płótno. Jedną ręką stukał nerwowo o blat, w drugiej natomiast obracał naostrzony ołówek, gotowy, by zacząć szkicować. Do wystawy klubu artystycznego pozostało niewiele czasu, a każdy jego członek zobowiązał się na początku tygodnia dostarczyć przynajmniej jedną pracę. Nie mogło to być coś zwyczajnego. To musiało być coś, co wstrząsnęłoby wszystkimi uczniami jego liceum. Coś, obok czego nikt nie przejdzie obojętnie, a Leo nie wiedział nawet, jakich kolorów chce użyć. Jeżeli nadal będzie trwał w tym letargu artystycznym, jego szansa przepadnie raz na zawsze. Właśnie to wszystko sprawiło, że niemalże od dwóch dni prawie nie jadł i nie spał, a ciemne wory pod oczami stały się już jego znakiem rozpoznawczym. Co chwilę sięgał dłonią po kubek z zimną kawą, aż wreszcie odwrócił się na taborecie, przyglądając się dwójce gości w swoim pokoju. Jeżeli oni dawali z siebie wszystko, on także powinien. Ale jak?
Chłopak rozczochrał obiema dłońmi swoje włosy i zacisnął zęby, próbując powstrzymać rosnącą bezsilność. Początkowo planował namalować krajobraz i, gdyby tylko ciągle się tego trzymał, już dawno by go skończył. Niestety, problem tkwił w tym, że niemalże każdy jego kolega z klubu wpadł na dokładnie ten sam pomysł. Byli tacy, co chcieli stworzyć panoramę nocnego miasta. Byli również ci, którzy postanowili zrobić ukłon w kierunku natury. Niektórzy nawet wspierali swoje prace odrobiną fantastyki, umieszczając na płótnie głębię swojej duszy. Sprawiało to, że Leo z każdym dniem robił się coraz bardziej zazdrosny i zdesperowany, co ani odrobinę nie służyło jego sztuce. Nie potrafił tworzyć, gdy jego wnętrzem targały negatywne emocje.
— Nadal żadnych pomysłów?
Clive oderwał się od biurka, odwracając w stronę swojego przyjaciela. Na jego twarzy pojawił się kojący uśmiech, gdy cierpliwie oczekiwał odpowiedzi. Miał w sobie coś, co sprawiało, że nie ważne, z jakimi problemami zmagał się człowiek, samo spojrzenie na tego chłopaka pozwalało o wszystkim zapomnieć. Dawał nadzieję, która inspirowała do działania, więc najpewniej nie było w tym nic dziwnego, iż w tej jednej chwili Leo pomyślał, żeby podzielić się tą nadzieją z całym światem. Właśnie na taki wyraz twarzy czekał od kilku dni i nie zamierzał zmarnować okazji, która mu się nadarzyła. W milczeniu próbował zapamiętać każdy mięsień twarzy Clive'a, każde drgnięcie jego powiek i to, jak powoli uśmiech przeradza się w grobową minę.
— Namaluję portret — powiedział wreszcie, splatając palce i odwracając się do niego plecami. Dłonie położył na stoliku i przez długi moment milczał, zbierając myśli. — Twój portret.
— Nie dzięki, nie chcę być oglądany przez wszystkich ludzi na szkolnym korytarzu — odparł, a powaga i brak zawahania w jego głosie ani trochę nie odbiegały od spekulacji, które na szybko przeprowadził Leo, zanim w ogóle zdecydował się go o tym poinformować.
— Nie przesadzaj. Nadajesz się do tego idealnie! — zawołał, machając przy tym ręką tak, jakby miał zamiar odgonić tym wszystkie możliwe wątpliwości. Opuścił głowę, zaczynając szkicować. — Chcę namalować jedynie popiersie, a rozstawienie twoich barków jest niemalże perfekcyjne. Jeżeli rozepniesz lekko koszulę, będę mógł wyeksponować twoje obojczyki, co z pewnością podniesie wartość obrazu, bo obojczyki też masz świetne.
— Przestań! — krzyknął, łapiąc się zawstydzony za ramiona. — Zostaw te swoje dziwactwa dla siebie.
— Droczy się z tobą — powiedział Dean rozwiązując kolejne przykłady zadań w zeszycie dokładnie tak, jak przed chwilą nauczył go tego Clive. — Już mu odmówiłeś, więc cię nie namaluje. Mama mówiła, że w ten sposób sprawdza, jak daleko sięgają czyjeś granice i że nie należy się z nim w to bawić.
— Czyli znów się dałem na to nabrać — westchnął z uśmiechem, a następnie wrócił do nadzorowania Deana.
Chłopiec co prawda radził sobie dobrze, ale szybko tracił koncentrację i zaczynał popełniać drobne błędy rachunkowe. Potrzebował chwili odpoczynku, jednak nic nie wskazywało na to, że mógłby się na nią zdecydować dobrowolnie. Wytrwale rozwiązywał zadanie po zadaniu, brnąc dalej przez swój podręcznik, aż całkowicie zgubił się w obliczeniach. Chęci do nauki i pracowitości mu nie brakowało, jednak ocena własnych możliwości pozostawiała po sobie wiele do życzenia.
Clive zaproponował Deanowi, że powinien on odpocząć i nabrać sił, jednak chłopiec ani trochę nie chciał wybijać się z rytmu. Zamiast tego rzucał puste obietnice, jakoby kolejny przykład miał być tym ostatnim, co trochę bawiło Clive'a. Nie rozumiał, jakim cudem ta dwójka może być rodzeństwem. Dean za bardzo różnił się od Leo... Chociaż jedną rzecz mieli wspólną — oboje uwielbiali słuchać opowieści, toteż chłopak zdecydował się przekupić młodego matematyka do współpracy za pomocą bajki.
— Opowiem ci jedną z moich specjalnych historii — zaproponował, na co obaj bracia podnieśli głowę z zaciekawieniem. — To co ty na to?
— Oby to było coś, czego jeszcze nie słyszałem — odparł Dean, unosząc dumnie podbródek, gdy odkładał ołówek na znak kapitulacji. — A słyszałem już wiele twoich historii, Clive.
— Obiecuję ci, że tej jeszcze nie słyszałeś. Jest o chłopcu niewiele starszym od ciebie, a wszystko wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu.
— Jak wszystkie bajki — wtrącił się Leo, ale nawet mimo swojego sceptycznego nastawienia ułożył się wygodniej na krześle. — Też posłucham.
— Więc? Jaki on był? Ten chłopiec...? — dopytywał Dean.
— Był wielki. Był tak wielki, że głowa jego zahaczała o gwiazdy — zaśmiał się serdecznie, kiedy zobaczył zdezorientowanie na twarzy młodszego ze słuchaczy. — I być może właśnie to było powodem, dla którego tak rzadko spoglądał w dół. Tam, gdzieś wysoko, wysoko nad nami, miał wszystko, o czym tylko mógł pomarzyć człowiek. Wszystko na wyciągnięcie ręki... a jednak czegoś mu brakowało. Świat był ogromny, ale On był sam. Za każdym razem, gdy to sobie uświadamiał, przybierał postać małego chłopca i schodził do ogrodu u podnóża lodowej góry. W ogrodzie rosły najpiękniejsze rośliny, jakie kiedykolwiek zdobiły świat przyziemny. Samo patrzenie na nie sprawiało, że serce chłopca przepełniała radość. Na krótką chwilę zapominał, że wokół nie ma już nikogo. Niestety, uczucie szczęścia ustawało z chwilą, gdy rośliny umierały... A mimo że ich miejsce zastępowały kolejne, równie piękne co poprzednie, to już nie były tymi samymi roślinami. Wszystko przemijało, tylko nie On, bo On był wieczny.
Clive zamarł i przez chwilę wpatrywał się w niebo za oknem. Oglądał leniwie płynące chmury i sprawiał wrażenie, jakby bajka, którą opowiada, przeniosła go do zupełnie innego miejsca. Jakby sam padł ofiarą własnej „magii". Nie odrywając wzroku od czegoś tak zwyczajnego, jak błękitne niebo, przełknął ślinę i kontynuował lekko zachrypniętym głosem.
— „Niech będzie piękna... i niech będzie wieczna" — wyszeptał. — To były słowa, które powiedział, gdy wreszcie odnalazł najpiękniejszy kwiat w ogrodzie. Pod wpływem impulsu wbił jego Cierń w sam środek Istnienia. Nie zważał na to, że rani Istnienie na wszystkie możliwe sposoby, bo wtedy liczyło się tylko to, żeby Cierń był wieczny. Żeby wkrótce zakwitnął, a potem czekał na Niego i na Jego powrót. A gdy wreszcie mu się udało, zadowolony z siebie wrócił do gwiazd. Po dekadach dotarło do niego, że znowu jest sam, więc zszedł do ogrodu i zamarł z przerażenia. Cierń, jaki po sobie pozostawił, rozrósł się do ogromnych rozmiarów i stał się Krzewem Cierniowym, który pochłonął cały ogród. Widząc, jak wiele szkód Krzew wyrządza światu, chłopiec zdecydował się go wyciąć... jednak Krzew był równie wieczny, co On. Czerpał siłę z samego Istnienia i tak długo, jak wszystko trwało, tak długo trwał Krzew. Kiedy do chłopca dotarło, co zrobił i jak bezsilny się stał, odwrócił wzrok od niechlubnego dzieła i wrócił w gwiazdy, chcąc raz na zawsze zapomnieć.
— I to już wszystko? — zapytał Dean, widząc, że Clive nie zamierza już kontynuować tej opowieści. — Co było dalej?
— Nic. Zupełnie nic. Wszystko się skończyło — odparł, opierając się na krześle. — Choć miało być wieczne... wreszcie się skończyło.
— To chociaż powiedz, czym był Cierń, który chłopiec wbił w Istnienie! — zawołał, łapiąc Clive'a za rękę i nie puszczając, póki ten nie kiwnął głową na znak, że spełni jego prośbę.
— Kobietą — przerwał Leo, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć.
— Najpiękniejszą kobietą — dodał Clive. — Jej włosy były czarne jak noc, a skóra alabastrowa. Miała oczy głębokie niczym niebo, a ich spojrzenie było tak zimne, jak lód w sercach bezlitosnych śnieżnych bestii, których futra na sobie nosiła. Była wiedźmą. Pierwszą i jedyną, dla której stworzono ten tytuł. Na twarzy ciągle malował się jej smutek. Rozmawiając z nią, miało się wrażenie, że wiecznie cierpi. Ukrywała tysiące tajemnic, strzegąc ich do ostatniego oddechu. Z czasem włosy posrebrzały, a oczy wyblakły, jednak ani jej dusza, ani jej ciało nie mogło się rozpaść. Była tak wieczna, jak strach, który budziła w sercach wieśniaków. Ludzie jej nienawidzili i ją podziwiali, ale prawda jest taka... że potrzebowała jedynie trochę współczucia.
Dean nie wiedział, o czym mówił Clive, ale Leo uważnie słuchał każdego jego słowa, przyglądając się mu z coraz większym zaciekawieniem. Wciąż nie mógł uwierzyć, jak bardzo jego przyjaciel potrafi wczuwać się w takie historyjki. Zupełnie, jakby sam tam był i widział wszystko własnymi oczami. Opis wiedźmy tak mocno zapadł chłopakowi w pamięć, że jej twarz pojawiła się przed nim niczym wspomnienie. Wspomnienie tak silne, że przez moment Leo poczuł strach. W końcu takiego wspomnienia nigdy mieć nie powinien. Zacisnął mocniej palce na ołówku i wreszcie do niego dotarło, czyj portret musi namalować.
-----Notatka od Autora-----
Tak jak powiedziałem w poprzednim rozdziale, kolejne części będą ukazywać się rzadziej. Trzeci rozdział planuję na czwartek 07.03.2019, a więc wyczekujcie! ;D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top