Rozdział 1 - „W czym mogę pani pomóc?"

W biurze jak co rano unosił się zapach świeżo parzonej kawy. Nikt nie spieszył się do otwarcia komputera i przeczytania kolejnych piętnastu maili od szefa z zadaniami na dzisiaj, dlatego od zawsze świetną wymówką była konieczność zrobienia sobie przynajmniej szybkiego espresso na rozbudzenie. Magda z reguły go nie potrzebowała, ponieważ najczęściej wpadała do kancelarii dziesięć minut po czasie, bez śniadania, z rozwianymi włosami i dostatecznie już podniesionym ciśnieniem. Lubiła spać i to było jej przekleństwem, ponieważ chyba nigdy jeszcze nie podniosła się z łóżka wraz z dźwiękiem budzika. W efekcie te ukradzione o poranku dziesięć minut snu powodowało tyle samo spóźnienia do pracy.

Tym razem jednak czuła, że rozpaczliwie potrzebuje kawy. Poprzedniego dnia do pierwszej w nocy rozmawiała z Zuzką, swoją współlokatorką, o kolejnych życiowych rozczarowaniach, uczuciowych i zawodowych, co drastycznie odbiło się na jej porannym samopoczuciu. Zuza ucierpiała na tym zdecydowanie mniej, bo po ostatniej zdanej sesji na medycynie miała teraz wakacje aż do wrześniowego Lekarskiego Egzaminu Końcowego. Mogła się więc całkiem porządnie wyspać nawet w dzień roboczy. Magda każdego ranka niezmiennie narzekała pod nosem na tę jawną niesprawiedliwość.

Podeszła do ekspresu i nastawiła swoje ulubione cappuccino. Westchnęła ciężko, będąc już myślami przy komputerze, mailowej skrzynce odbiorczej i nieskończonych od piątku pismach procesowych. Nienawidziła poniedziałków. Z wyjątkiem tych w czasie urlopu oczywiście.

– Jak ty to robisz, że Witek wciąż toleruje te wieczne spóźnienia? – Usłyszała za plecami znajomy głos.

Przewróciła wymownie oczami i spojrzała w stronę drzwi. W progu stał nie kto inny jak Bartosz Mazurek, opierając się nonszalancko o framugę, z rękami ukrytymi w kieszeniach eleganckich spodni. Najwidoczniej dopiero co odwiedził fryzjera, bo krótkie blond włosy miał precyzyjnie zgolone po bokach i ułożone przy pomocy żelu. Jego twarz natomiast wyrażała jeszcze większą niż zwykle pewność siebie.

– Dobrze wykonuję swoją pracę – odparła wymownie Magda, wyciągając filiżankę z ekspresu. – Poza tym, odbijam sobie po kawałku wszystkie moje nadgodziny. Dziesięć minut dziennie w skali całego miesiąca i tak mi tego nie zrekompensuje.

– Albo po prostu masz u niego fory... z innych względów. – Bartek poruszył znacząco brawiami.

– Jeśli w ten sposób tłumaczysz sobie fakt, że jestem od ciebie lepsza, to proszę bardzo. Próbuj dalej. – Magda obdarowała go sztucznym uśmiechem, ordynarnie przepchnęła się przez drzwi i skierowała kroki do swojego biurka.

Mazurek okropnie działał jej na nerwy. Był jednym z tych bucowatych egocentryków, którzy pozjadali wszystkie rozumy tylko dlatego, że skończyli studia prawnicze i dostali się na aplikację. Uczył się na drugim roku, Magda natomiast na pierwszym i konsekwentnie sądził, że to dawało mu prawo do wywyższania się. Tymczasem adwokat Witold Rychlik, patron Magdy, z niepojętych dla Bartka przyczyn cenił ją wyraźnie bardziej niż jego. Wbrew sugestiom Mazurka nie miało to jednak nic wspólnego z jakimikolwiek prywatnymi sympatiami mecenasa.

Gdyby zapytać Magdę, czy lubi swojego patrona, zapewne w pierwszym odruchu odpowiedziałaby, że tak. Jej stosunek do Rychlika zmieniał się jednak jak sinusoida i okresowo przechodził od miłości do nienawiści. Nie dosłownie oczywiście, choć czasami bywały dni, kiedy naprawdę miała ochotę rzucić w niego komputerem albo innym sprzętem elektronicznym. Był bardzo wymagający, ale przy tym konsekwentny i odpowiedzialny. Nawet kiedy ostro krytykował, zawsze tłumaczył, dlaczego coś jest zrobione nie tak jak powinno. To zdaniem Magdy działało zdecydowanie na plus. Gdy miał dobry humor, a w kancelarii nie było akurat dużo roboty (co zdarzało się niezwykle rzadko), dało się z nim nawet normalnie porozmawiać i pożartować. Takie momenty Magda lubiła najbardziej, ale zaraz potem z reguły zasypywał ją nowymi zleceniami i wtedy jej sinusoida sympatii drastycznie spadała w dół.

– No daj spokój, przecież wiesz, że tylko tak się z tobą droczę – odezwał się Mazurek, podążając za koleżanką do sąsiedniego biurka. – Jesteś jego aplikantką, to raczej logiczne, że będzie cię faworyzował.

– Tak? To ciekawe, czemu Adamcia ciebie tak nie faworyzuje – zauważyła słodko Magda.

Bartkowi momentalnie zrzedła mina. Spojrzał na koleżankę spode łba i wsadził nos w ekran swojego laptopa.

W kancelarii Kostecki & Wspólnicy panowała ścisła hierarchia, zgodnie z którą panem i władcą biura był oczywiście mecenas Kostecki, noszący wdzięczne imię Hieronim, a przezywany przez kancelaryjny zespół Kostkiem. Magda miała wrażenie, że ten siwy, starszy pan pamięta jeszcze czasy poznańskiego czerwca 1956 roku, co było zdecydowanie mało prawdopodobne, ale nie dało się odnieść innego wrażenia patrząc na jego pomarszczoną twarz. Mimo sędziwego wieku, wciąż był jednak pełen wigoru i rozstawiał wszystkich po kątach. Przez ostatnie dziesięciolecia niemal samodzielnie zbudował renomę kancelarii, więc zdecydowanie miał prawo stawiać wymagania.

Pod hasłem „wspólnicy" kryli się natomiast Witold Rychlik i Joanna Adamiak, całkiem już doświadczeni adwokaci, oboje krótko po czterdziestce, którzy z roku na rok stanowili coraz bardziej stabilny trzon kancelarii, wyręczając i wspierając Kosteckiego w tym karkołomnym zadaniu utrzymania poziomu świadczonych usług prawnych. Każde z nich miało swojego aplikanta do pomocy, zaś sekretariatem i bieżącymi czynnościami administracyjnymi zajmowała się Iza – studentka czwartego roku, która właśnie w tym samym momencie wpadła do pokoju aplikantów niezwykle czymś zaaferowana.

– Przyszła klientka. Nie była umówiona. Mecenasów nie ma w biurze – wyrzuciła na jednym wydechu.

– Nikogo? A kiedy będą? – zainteresował się natychmiast Mazurek.

– Nie wiem. – Iza bezradnie rozłożyła ręce. – Witek ma rozprawę, Adamcia poszła do notariusza na jakieś czynności w sprawie tej naszej spółki, a Kostek... No wiadomo, jak przyjdzie to będzie. Mam jej powiedzieć, żeby zadzwoniła się umówić na wizytę?

– A czego ona właściwie chce? – spytała Magda.

– Rozwód. Chyba bez orzekania o winie. Przyniosła jakieś pismo ze sobą.

– Okej, zaprowadź ją do gabinetu Witka, ja z nią pogadam.

Bartek spojrzał na koleżankę ze zdumieniem.

– Ty? Chyba żartujesz. Nigdy nie prowadziłaś sama rozmów z Klientami – oburzył się. – Nie masz nawet jeszcze żadnej swojej własnej sprawy!

– A co ja robię w tej kancelarii przez ostatnie dwa lata? Rozwody i inne dramaty rodzinne. Poradzę sobie – stwierdziła pewnie Magda. – Poza tym, mecenasów nie ma, mamy przez to stracić klienta? Ty też na tym zarobisz.

Mazurek skrzyżował ręce na piersi i w duchu niechętnie przyznał dziewczynie rację. Nawet nie mógł się z nią pokłócić, bo sam zajmował się głównie umowami i obsługą spółek. Nie czuł się kompetentny do rozmów na tematy rozwodowe.

– Powiedz jej, że zaraz przyjdę. – Magda zwróciła się w kierunku Izy.

Dziewczyna pokiwała szybko głową i podążyła z powrotem do sekretariatu. Magda tymczasem wzięła tylko kilka głębszych wdechów, chwyciła do ręki notes, długopis i udała się do gabinetu patrona.

Rychlik nie lubił rozmawiać z klientami zza biurka, był zdania, że czują się wtedy jak na przesłuchaniu i są mniej skłonni do zwierzeń. Dlatego też zadbał o wygodną sofę, fotel i szklany stolik kawowy, przy którym zdecydowanie lepiej omawiało się trudne sprawy.

Magda zatrzymała się jeszcze na chwilę przed dębowymi drzwiami gabinetu i spokojnie policzyła do dziesięciu. Mimo że naprawdę znała się na procesach rozwodowych, czuła pewną tremę przed bezpośrednim spotkaniem sam na sam z klientem. Zwłaszcza, że była to jej pierwsza tego rodzaju samowolna decyzja. Wiedziała, że Witek ją za to zabije, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Jeśli wypadnie dobrze i klientka będzie chciała powierzyć sprawę ich kancelarii, na pewno nie będzie robił problemu.

– Dzień dobry, aplikant adwokacki Magdalena Wysocka – przestawiła się, wchodząc do gabinetu i podając rękę czekającej na nią kobiecie.

– Dzień dobry, Kamila Nałęcz. – Klientka ścisnęła jej dłoń, skinąwszy nieznacznie głową.

– Proszę usiąść. Czy czegoś się pani napije? Kawy, herbaty?

– Nie, dziękuję, nie trzeba.

– W takim razie proszę powiedzieć, w czym mogę pani pomóc.

Kamila Nałęcz rozgościła się na sofie, założyła nogę na nogę i przygładziła długą niemal do ziemi sukienkę. Wyglądała na kobietę sukcesu i tak też się czuła. Ciemne włosy miała spięte na czubku głowy w perfekcyjny kok, z którego nie uciekał żaden, choćby najmniejszy kosmyk. Bardzo jasna (pomimo środka lata) karnacja kontrastowała z pociągniętymi czerwoną szminką ustami i zielenią oczu, otoczonych bujnymi rzęsami, a stopy przyozdabiały odkryte buty na wysokim obcasie.

– Mąż złożył pozew o rozwód – westchnęła, podając prawniczce plik zapisanych kartek. – Właściwie to spodziewałam się tego, od dawna się między nami nie układało, a ponad rok i tak już razem nie mieszkamy. Nie chcę się kłócić, niech pani to zakończy jak najszybciej.

Wysocka wzięła od klientki dokumenty i przejrzała je pobieżnie. Pozew był bez orzekania o winie, niezbyt długi, więc szanowny małżonek raczej nie miał zamiaru wyciągać rodzinnych brudów. Tym lepiej, bo to oznaczało zdecydowanie mniej pracy. Zdziwiło Magdę natomiast, że mężczyzna żądał pełnej władzy rodzicielskiej nad ośmioletnim synem i bardzo wysokich alimentów na jego rzecz od żony. Z reguły sytuacja bywała odwrotna i to kobiety musiały walczyć o opiekę nad dzieckiem.

– Rozumiem, że zgadza się pani na nieorzekanie o winie? – upewniła się Magda.

– Jeśli to ma przyspieszyć całą sprawę, to jak najbardziej – przytaknęła klientka.

– A co z opieką nad dzieckiem? Mąż chce ograniczyć pani dość mocno władzę rodzicielską – zaczęła ostrożnie Wysocka. – Kto obecnie zajmuje się synem?

Na twarzy pani Nałęcz dało się dostrzec wyraźne zmieszanie. Ten temat najwidoczniej był dla kobiety drażliwy.

– Widzi pani... To nie jest nasze dziecko – wyjaśniła po dłuższym wahaniu. – To znaczy, nie w sensie biologicznym. To syn brata mojego męża. Oboje z żoną zginęli w wypadku samochodowym, kiedy Antek miał dwa lata. Mąż był bardzo związany z bratankiem, długo nalegał na adopcję... Ja się nie nadaję do dzieci, więc w zasadzie byłam temu przeciwna, ale w końcu uległam pod presją teściów i reszty rodziny. Nie da się ukryć, że to głównie mąż zajmował się Antkiem, a kiedy się wyprowadził, zabrał go ze sobą, więc... No cóż, to on się nim opiekuje, ja w zasadzie nie mam z nimi teraz kontaktu.

Magda przez chwilę trawiła uzyskane informacje. Sytuacja była na tyle niecodzienna, że potrzebowała kilkunastu sekund, żeby poskładać wydarzenia w logiczną całość. Zaczęła gorączkowo przypominać sobie przepisy kodeksu rodzinnego dotyczące przysposobienia i ewentualnych skutków rozwodu rodziców adopcyjnych. Doszła jednak do wniosku, że przysposobione dziecko, z racji wstąpienia z momentem adopcji w prawa dziecka biologicznego, traktowane jest przy rozwodzie dokładnie w ten sam sposób. Co więcej, rozwód w żadnej mierze nie wpływa na stosunek przysposobienia, więc w zasadzie problem ogranicza się klasycznie do władzy rodzicielskiej, kontaktów i alimentów.

– To znaczy, że chce pani pozostawić opiekę mężowi? – upewniła się aplikantka.

– Tak. Proszę mi wierzyć, wiem jak to brzmi, ale naprawdę będzie mu lepiej u niego... Nigdy nie chciałam mieć dzieci – westchnęła klientka.

– Rozumiem. A co w takim razie z kwestią alimentów?

– Pani mecenas, ja mogę płacić każdą kwotę, stać mnie. Nie będę się kłócić, jak sąd zobaczy moje zarobki, to i tak nie będzie z czym negocjować.

Magda pokiwała głową, starając się uśmiechnąć pokrzepiająco. Chciała z ciekawości zapytać, czym w zasadzie pani Nałęcz się zajmuje, jeśli stać ją na takie alimenty, ale ostatecznie ugryzła się w język. Ta informacja była jej w tych okolicznościach najzupełniej zbędna.

– Proszę mi tylko powiedzieć, czy będzie pani potrzebowała ode mnie jeszcze jakichś dokumentów? I przy okazji, ile cały ten bałagan będzie kosztował? – poprosiła pani Nałęcz.

– Jeśli zgadza się pani w całości z żądaniami pozwu, to będę potrzebowała jedynie pełnomocnictwo i siedemnaście złotych opłaty skarbowej. Natomiast co do wynagrodzenia kancelarii, będzie pani musiała porozmawiać osobiście z mecenasem Rychlikiem...

Dokładnie w chwili, kiedy z ust Magdy padło nazwisko patrona, drzwi gabinetu otworzyły się z impetem i w progu pojawił się rzeczony mecenas, zupełnie niespodziewający się zastanej sytuacji. Zdezorientowany zatrzymał się wpół kroku, spojrzał znad okularów na swoją aplikantkę, następnie na klientkę i odruchowo przeczesał palcami kasztanowe włosy.

– Przepraszam, pani Magdaleno, czy mogę panią prosić na chwilkę? – zapytał trzeźwo, udając, że jego wejście do gabinetu było całkowicie zamierzone.

– Oczywiście – odparła natychmiast Wysocka. – Proszę wybaczyć, muszę wyjść – zwróciła się jeszcze do klientki. – Pan mecenas za moment przedstawi pani warunki współpracy z kancelarią i dalszą strategię działania w sprawie.

To mówiąc, uśmiechnęła się przepraszająco i z westchnieniem podreptała za Rychlikiem, którego pozorny stoicki spokój był z całą pewnością jedynie ciszą przed nadchodzącą burzą.

~~~~~~~
W ten jesienny początek roku szkolnego przesyłam Wam rozdział na ogrzanie serduszka. Chętnie wróciłabym do szkoły, prawdę mówiąc... Ale cóż, zamiast tego trzeba zapierniczać w pracy :) Przez jakiś czas mnie teraz nie będzie, bo w październiku mam egzamin i zaległe praktyki sądowe... chyba że nastąpi pewna zmiana w moim życiu, o czym mam nadzieję dowiecie się w razie czego po kolejnym rozdziale. Na razie nic nie zdradzę, dopóki się nie uda. Pozdrawiam Was ciepło!
Pisarka

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top