Włosy
***
Może to wiosna najlepiej pobudzała do życia, szczególnie kiedy następowała po długich, męczących mrozach, może właśnie latem najbardziej chciało się biegać, skakać i łapać wytwarzaną przez skórę witaminę D - ale żadne spacery nie wydawały się wspanialsze i bardziej sycące poczucia estetyki od tych odbywanych jesienią. Świat wyglądał wtedy tak, jakby malarzowi skończyła się tubka z zieloną farbą, dlatego próbował naprędce uzupełnić braki w tworzonym pejzażu za pomocą intensywnej żółcieni i płomiennej czerwieni, mimo że wszystko leciało mu z rąk, sypiało się i opadało na ziemię, tworząc gruby, chrzęszczący dywan... O, albo inaczej. Wydawało się, jakby drzewa nie mogły się zdecydować, w jakim kolorze chcą się pokazywać spacerującym dookoła ludziom, dlatego stanęły w rozkroku między jedną porą roku a drugą i powoli, zachowawczo, pozwalały zielonym liściom się zażółcać, dając im delikatne lamówki w kolorze powoli przygasającego przed zimą słońca.
Yuuri miał jednak to szczęście, że dla niego jesienne widoki wiązały się z jeszcze jednym, niesamowitym kolorystycznie elementem. Bo po środku tej ciepłej panoramy parku stał on - ubrany w rozpięty płaszcz, ciemne dżinsy i bardzo twarzowy, kremowy golf mężczyzna, którego czupryna przypominała wielką kumulację cienkiej, srebrzystej, pajęczej przędzy. O, a skoro już o tym mowa, to...
- Viktor, chyba mam złą wiadomość - powiedział poważnie Yuuri, zamykając podgląd komórkowego aparatu, po czym schował telefon do kieszeni kurtki i przysunął się do narzeczonego.
- Co się stało? - zdziwił się Viktor i odwrócił się bokiem do podziwianej jeszcze chwilę temu lipy, żeby spojrzeć na Yuuriego. Skręcili tu niby na kilka minut, w drodze z treningu, bo przecież w domu czekał na nich stęskniony Makkachin, ale jakoś tak nie mogli się oprzeć, żeby nie położyć plecaków tuż przy nodze pustej ławki i nie zacząć spacerować dookoła świeżo przebarwionych drzew. - Musimy już wracać?
Ale Japończyk uśmiechnął się tylko tajemniczo, uniósł rękę i sięgnął do kołnierza rosyjskiego płaszcza, by zdjąć stamtąd cienką, białawą, unoszącą się na ciepłym wietrze nitkę.
- Łysiejesz - wyznał, pokazując Viktorowi babie lato.
- Yuuuuri!
Wraz z wysokim okrzykiem rozbawiono-rozeźlony Viktor rzucił się do ataku, dlatego Yuuri automatycznie odskoczył na bok i zaczął uciekać, klucząc między drzewami i stosami zgrabionych liści. Jednocześnie trzymana w dłoni pajęczyna powiewała mu niczym wstążka za tańczącą gimnastyczką, więc może to właśnie dlatego łyżwiarz z takim zacięciem drobił, biegł zygzakiem, skakał, kręcił piruety... trochę bez sensu, bo przecież babie lato było tylko babim latem, a nie faktycznym dowodem na powiększające się czoło Viktora, a trochę dlatego, bo czuł się zwyczajnie szczęśliwy. Makkachinowi też spodobałaby się taka zabawa - z pewnością biegałby za nimi jak szalony, ewentualnie szusował wzdłuż i wszerz trawnika i co chwila wsadzałby nos w zeschłe liście, zastanawiając się "a co to tak chrupało? a co to? a czemu tutaj? a tutaj też! ojej! jakie to fajnie!". Trzeba będzie zabrać go do większego parku w najbliższy weekend, o ile pogoda się utrzyma i nie zacznie przypadkiem...
Podwójny śmiech rozbrzmiał z nową mocą, kiedy długie ręce w końcu owinęły się wokół pasa Yuuriego i obróciły go w stronę rozbawionego mężczyzny, na dobre powstrzymując Japończyka przed ucieczką między usypane kopce liści buku. No i przepadł. Powinien skupić się na cieple słońca, powinien zatracać się w kolorach drzew - a jedyne, od czego nie mógł oderwać wzroku, to ta jasna, rozświetlona promieniami głowa.
- Och, Yuuri... - westchnął Viktor, patrząc karcąco na ukochanego. - Czy zdradzisz mi, czym sobie zasłużyłem na ten niewybredny żarcik, hm? Nie podobam ci się? Masz coś do moich włosów?
- Tak właściwie to mam - przyznał Yuuri, na co Viktor otworzył nieco szerzej oczy jak spłoszony jelonek. - Dużo pytań.
- O? Naprawdę?
- Bo zawsze mnie to zastanawiało... czemu mają taki kolor? - Ni z tego, ni z owego Yuuri jeszcze raz wyciągnął dłoń do góry i ostrożnie dotknął roztrzepanej przez pogoń grzywki narzeczonego. Ale nie, nie była wcale jak pajęczyna ani jak sztywne druciki srebra. Włosy Viktora były miękkie, cienkie, cieńsze niż jego własne, trochę jakby lejące się przez palce i delikatnie pachniały cytrynami. Nieomylny znak, że mył je zaledwie wczoraj. - Kiedy byłem mały, wierzyłem, że możesz być jakąś zaginioną wróżką. Potem myślałem, że pewnie przefarbowałeś się tak jak Chris. Przez jakiś czas zastanawiałem się nawet, czy to może być specyficzna odmiana albinizmu. Ale teraz, kiedy mieszkam tu już tyle miesięcy, znam podstawy cyrylicy i wiem, że ani razu nie znalazłem pod prysznicem żadnej tajemniczej tubki... no dobrze, ten wiśniowy... balsam... mniejsza z tym. Po prostu wciąż nie mam pojęcia, jak to możliwe. Jesteś dla mnie niekończącą się zagadką.
- Schlebiasz mi - odparł Rosjanin - ale odpowiedź jest znacznie prostsza niż mogłoby się wydawać.
- To znaczy?
Viktor nachylił się i musnął nosem nos narzeczonego.
- Po prostu taką mam urodę.
Yuuri uniósł brwi. "Przecież to nie jest żadna odpowiedź!" - zdawała się mówić jego obruszona mina, na widok której delikatny uśmiech Viktora od razu się załamał, aż wreszcie mężczyzna odchylił głowę i zaśmiał się na głos. Aha. Czyli to była zemsta za żart z babim latem.
- Ej, zaraz, złoto moje! Nie złość się tak! To akurat była szczera prawda! - wyjaśnił Viktor, najwyraźniej dochodząc do tego samego wniosku co nadymający policzki Yuuri. - Bo chyba zauważyłeś, że większość naszych łyżwiarzy w Klubie ma blond włosy? No właśnie. To specyfika Rosji. Oczywiście tak samo sprawa ma się z moimi rodzicami. Mama to nawet miała w młodości taki mysi blond, delikatnie szarawy, ale to oczywiście było w czasach zanim zaczęła się farbować. Końcem końców chodzi więc o to, że to naturalne, pozostałe po przodkach uwarunkowanie do życia na zimnych terenach. Żeby było łatwiej poradzić sobie na śniegu i takie tam - uzupełnił. - Dlatego można powiedzieć, że jestem dzieckiem genetyki i odrobiny szaleństwa.
Yuuri jeszcze przez chwilę marszczył z podejrzliwością brwi, aż w końcu rozluźnił się i nawet westchnął przez nos. Okej, faktycznie. Nie miał temu wyjaśnieniu nic do zarzucenia, no, może poza tym, że sam Viktor wyglądał teraz tak troszkę bardziej niepewnie, jakby zdradził jakąś ważną tajemnicę państwową, której ujawnienie mogło go kosztować głowę. Albo przynajmniej szacunek narzeczonego. Dlatego w sumie Yuuriego nie zdziwiło to, że Viktor uśmiechnął się nieco przepraszająco i wreszcie wznowił po przerwie:
- Pewnie straciłem przez to cały urok osobisty, co? A trzeba było skupić się na tej historii z wróżkami... Czekaj, może jeszcze to naprawię... - Rosjanin odchrząknął, wziął głębszy wdech i zaczął deklamować niczym szacowny lektor, czytający dzieciom bajkę na dobranoc. - Dawno, dawno temu, w odległej krainie, parze królewskiej urodziło się małe, srebrnowłose elfiątko, które z biegiem czasu zaczęło coraz mocniej pragnąć pójść do świata ludzi...
- Już, wystarczy. - Yuuri uniósł dłoń i położył palec na ustach Viktora. Takim historiom najbardziej lubił się przysłuchiwać w domowym zaciszu, z kubkiem herbaty na miękkiej kanapie albo około dwudziestej trzeciej, kiedy leżeli wspólnie w łóżku i powoli szykowali się do snu. A poza tym... - Wcześniejsza wersja podoba mi się znacznie bardziej.
- Jednak? - Viktor przechylił nieco głowę w bok. - A to czemu?
Yuuri westchnął jeszcze raz, bezradnie. Ach ten Vitya. Był tak ciekawski i łasy na komplementy, że wpadłby w każde sidła, jakie by na niego zastawił. Problem w tym, że na dłuższą metę zwyczajnie nie umiał go nie komplementować. Był zbyt ufny i dobry, a srebrne włosy, nad którymi roztaczała się aureola ze słońca i złotych liści, wyglądały tak pięknie, że aż dech zapierało. Więc co innego miał zrobić? Po prostu wspiął się na palce i ucałował czoło człowieka, który po prostu "miał taką urodę", że aż zawstydzała wszystkie pory roku.
- Bo to znaczy, że jesteś stworzony do tego, żeby być łyżwiarzem.
***
Przypisy-chan
Dzień dobry i dzień piękny :) Pod wpływem bardzo nagłego natchnienia (bo zaledwie piątkowego) postanowiłam znów pogrążyć się w opisywaniu ładnych, jesiennych widoczków oraz ładnych, siwych łepetyn. I o, wyszło to oto krótkie coś. Nie ukrywam, że w sumie chciałabym jeszcze opisać tę scenę z drugiej strony, czyli oczami Viktora, więc wybaczcie mi, jeśli za tydzień pojawi się trochę powtórka z rozrywki. Postaram się za to zrekompensować jakimiś drobniczkami do "Archiwum", które tworzę w ramach challengu od demon_maddie :*
Nie wiem jednak jak to się stało, że z opisów jesiennych liści wyszła z tego genetyczna rozkmina plus zaczątek bajki. No i to też chyba chciałabym jeszcze kiedyś pociągnąć, więc mogę tylko rzewnie zapłakać i dopisać pomysł do bardzo długiej już listy. Jeszcze raz przepraszam, że póki co tak topornie to wygląda, a rozdziały nie mają rozbudowanej fabuły, ale obiecuję, że ta zacznie się pojawiać, kiedy już puszczę do druku książkę, a mocno zaszaleję, jak skończy się "Kwiaciarnia" (hmm... mogę już chyba zdradzić, że tak, mam już ją rozpisaną w szczegółach do samego końca i wiem, na ilu skończy się rozdziałach - podpowiedzi szukajcie w III części "Dziadów").
Dziękuję za czytanie i do zobaczenia w środę - przy tej okazji prawdopodobnie otworzę też preordery na książkę (cena to na pewno 33 zł).
Muah!
😚
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top