Wisteria

***

Na dwa tygodnie przed kolejnym, sygnowanym przez Viktora eventem (którym na całe szczęście zajęli się profesjonalni organizatorzy, przyciągnięci sukcesem "Hasetsu na lodzie"), narzeczeni razem z Makkachinem przyjechali do Yu-topii, żeby zażyć potrzebnych do zregenerowania sił wakacji. Oczywiście codziennie wpadali do Ice Castle i spędzali tam chociaż honorową godzinkę, ćwicząc flipy lub tańcząc w duecie, ale bardziej dlatego, żeby przygotować się przed imprezą niż żeby szlifować w pocie czoła powoli rodzące się programy na kolejny sezon. Nie, ten czas w Hasetsu był zarezerwowany na coś innego niż praca. Coś z pozoru zwykłego, a przez to niesamowicie przyjemnego...

...jak długie, wieczorne kąpiele w rodzinnym onsenie, gdy było już zupełnie pusto, niebo stawało się czyste i granatowe, a pocałunki smakowały najlepiej. Jak wygłupy na piaszczystej plaży, by potem, w strumieniu publicznego prysznica, umyć sobie nawzajem włosy. Jak wizyty w maleńkich knajpkach, gdzie zamawiali jedną porcję na dwóch i w ten sposób próbowali niedostępnych na co dzień frykasów. Jak ciche noce przy otwartym oknie w pokoju Yuuriego, gdy dwójka mężczyzn siedziała na ciasnym łóżku, obejmowała się i wypatrywała tam w górze Letniego Trójkąta.

I oczywiście jak wspólne spacery do miejsc, które kiedyś znaczyły tak niewiele, lecz teraz były dla nich wszystkim.

- Ale nostalgicznie! - zauważył wesoło Viktor i przeciągnął się, gdy już dotarli na szczyt schodów, skąd rozciągał się widok na plac przed górującym nad ich głowami zamkiem Hasetsu. - Dawno tu nie byliśmy, prawda? Chyba tak od jesieni. Ciekawe, czy tym razem wytropię jakiegoś ninja...

- Taaak, dawno. - Yuuri, który szedł zaraz za Viktorem, zachował dla siebie informację, że w sumie to nie dalej niż półtora miesiąca temu zaciągnął tu Phichita na jedną z tych bardzo poważnych i bardzo przyjacielskich rozmów o życiu i związkach. No ale oczywiście wersja Viktora wcale nie mijała się z prawdą. Bo faktycznie trochę się zeszło, od kiedy tu byli. Razem, rzecz jasna. - Ale o ninja możesz zapomnieć. Może i zamek do nich należał, ale to było przed kilkoma wiekami. Teraz jest tu tylko muzeum. I uprzedzając twoje pytania: nie, kustosz wcale nie trenuje po godzinach rzucania shurikenami.

- Really? - zapytał zaskoczony Viktor, unosząc brwi tak wysoko, jakby naprawdę czegoś oczekiwał. - Jaka szkoda... A tak chciałem zrobić sobie z nimi zdjęcie.

Yuuri uśmiechnął się i poklepał Viktora po plecach. Na ninja, samurajów czy innych wojowników nie mieli co liczyć, tak samo zresztą jak na zwykłych ludzi, którzy przy tej pogodzie woleli raczej bawić się na plaży lub chociaż iść na lody, no chyba że akurat utknęli w pracy albo w szkole. Tylko ich dwójka okazała się na tyle chętna, żeby późnym popołudniem wdrapywać się na tak wysokie wzgórze, a potem spacerować dookoła.

Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamek wyglądał naprawdę malowniczo w tym powoli chylącym się na zachód, jakby nieco żółtawym już słońcu, a biało-szare mury jaśniały miłymi dla oka, dostojnymi, chociaż nieco stonowanymi odcieniami. W przeciwieństwie do nich, przyzamkowy park zaskakiwał różnorodnością barw prezentowanych przez wypuszczające pąki, zakwitające bądź przekwitające kwiaty: fioletowych i niebieskich hortensji, białych, żółtych oraz różowych piwonii, białych nenufarów, tulipanów wszelkiej maści, no i całego mnóstwa wiśni, które teraz, zielone i nieśmiałe, przygotowywały się do owocowania. Największe wrażenie robiło jednak niezmiennie ożebrowanie szerokiej "altany" - jak to z braku laku nazywali ten kompleks - która zamiast dachówkami czy brezentem była pokryta gęstą siecią łodyg i liści. Tuż pod stropem pyszniły się natomiast nieco już przerzedzone girlandy ciemnofioletowych, słodko pachnących kwiatów, przypominające długie, dojrzałe winogrona. Ich ilość i obfitość wciąż jednak przywodziła na myśl piękny, zdobiony frędzlami baldachim, pod którym mogłyby się rozgrywać najważniejsze cesarskie ceremonie.

- O! Zdążyliśmy jeszcze na kwitnące wisterie! - zawołał z entuzjazmem Viktor, podchodząc pod kwiatowe zadaszenie, po czym okręcił się na pięcie i rozłożył dumnie ręce. - Yuuri, popatrz! Ale ich dużo! Pewnie sporo im pomogła ta przedłużająca się zima, ale żeby aż tak obrodziły...!

Yuuri wzdrygnął się na nazwę rośliny. Oczywiście pamięć Viktora była krótka i ulotna jak poranna mgła nad zatoką, więc Rosjanin z pewnością nie pamiętał, co się z wisterią wiązało, ale on nie zapomniał. Jak mógłby zapomnieć? Przecież odsłonił wtedy ważną część siebie, powiedział na głos coś, co uważał za marzenie i koncepcję bez szans na realizację. A jednak byli tu, ramię w ramię, po satysfakcjonującym sezonie, szykując się na kolejny, jeszcze bardziej pracowity. Ich uczucia zamiast obumrzeć, z każdym dniem rozkwitały coraz bardziej, niezmordowanie, na przekór czasu, zupełnie jak ta stuletnia wisteria. Więc chociaż do spełnienia pewnych obietnic wciąż było daleko, to los i tak okazał się wyjątkowo łaskawy, skoro pozwolił Yuuriemu cieszyć się tym widokiem u boku ukochanego mężczyzny.

- Wyglądają naprawdę niesamowicie - zachwycał się dalej Viktor, muskając opuszkami znajdujące się nad nim kwiaty. - Przyrzekam, że gdy tylko dorobimy się własnego domu, to zrobię ci w ogródku taką samą altanę. O, albo nawet kilka, takich w różnych odcieniach i o różnej porze kwitnienia. Żeby zawsze było co podziwiać.

- Tak, tak, oczywiście - uśmiechnął się Yuuri. - Będziemy mieć całe podwórko zastawione altanami. Na prawo altana, na lewo altana... Prawdziwe altanarium.

Przystanął tuż obok Viktora i spojrzał w górę, mrużąc powieki, gdy jego twarz została otulona przez przezierające między łodygami promienie. Ziemia pod pnączami wyglądała znów jak usiana brokatem, mieniącym się przy każdym podmuchu nadlatującej od północy bryzy - chłodnej, słonej i podkreślającej głęboki aromat kwiatów. W tym półcieniu było Yuuriemu tak przyjemnie, że oczy same się zamykały, a twarz wysuwała się w stronę nieba, by dać się pieścić delikatnym powiewom późniowiosennego wiatru.

- Ładnie tu - zagadnął po dłuższej chwili milczenia Viktor, którego najwyraźniej też pochłonął malowniczy krajobraz.

- Ano ładnie - przytaknął Yuuri.

- Japończycy naprawdę mają gust do ogrodów.

- Czasami jakoś się udaje.

- No chyba że to zasługa ninja.

- Nie, raczej nie ninja.

- Yuuri?

- Hm? - mruknął, na co jakiś cień przysłonił tańczące na powiekach błyski. - Co tam?

- A jaka jest szansa, że wyjdziesz za mnie... teraz?

Yuuri od razu otworzył oczy i ujrzał tuż przed sobą błękit czystszy niż cokolwiek innego. Jakby niebo znad altany skondensowało się do postaci dwóch drobnych pereł, które nabrały głębi, gdy stały się czyimiś oczami.

- Skąd...? - zaczął w popłochu Yuuri, ale nie musiał nawet kończyć, bo odpowiedź nadeszła sama.

- No bo wisteria. My sami. Kameralnie - przypomniał Rosjanin.

- Wiesz, Viktor, ale może nie aż tak kameralnie... - wyjaśnił Yuuri i niepewnie się uśmiechnął, starając się obrócić sytuację w żart. No bo to musiał być żart, prawda? Viktor nigdy nie pamiętał o takich rzeczach. Zapominał o tylu obowiązkach domowych, o tym, jak go Yurio poprosił o pożyczenie książki do szkoły, ostatnio zapomniał nawet zgasić światła w łazience, kiedy za szybko przeszli do sypialni. Nie mógł więc pamiętać o tamtej rozmowie. To by było zbyt... naiwne. - Makkachin by się na nas pogniewał. Przecież tyle się przygotowywał, żeby podać nam na poduszeczce obrączki.

Viktor zaśmiał się, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki.

- Tak, masz rację - zgodził się Viktor, chociaż jednocześnie nie przestawał wpatrywać się w Yuuriego. Jakby szukał w jego spojrzeniu potwierdzenia, jakiejś oznaki, że zdradzi się i przyzna, że... - Ale z drugiej strony... skoro tu jesteśmy...

Zapadła cisza - czy może raczej milczenie, bo przecież wiatr wciąż poruszał gęstym listowiem, które jak dyskretna orkiestra stroiło instrumenty, szykując się do zagrania tego jednego, najważniejszego marszu. Marszu, który i tak mimowolnie rozbrzmiewał Yuuriemu w uszach, mimo szaleńczo tętniącej krwi i serca uderzającego o klatkę piersiową. Nie wiedział tylko, której melodii słuchać ani czemu wierzyć. Co było prawdą, a co tylko pobożnym życzeniem. Podświadomie wyczekiwał tego, czego odgadnąć się nie dało.

Znów chciał być... zaskoczony.

A potem, jakby ten sen postanowił się oficjalnie rozpocząć, Viktor deliakatnie ujął Yuuriego za nadgarstki i idąc tyłem, podprowadził go w stronę centrum altany. Powoli, dostojnie, krok za krokiem, odmierzając równym tempem metry dzielące wymyśloną bramę od wymyślonego ołtarza. Wreszcie przystanęli, ani na chwilę nie odrywając od siebie oczu. Viktor, mężczyzna marzeń, w trampkach, szarych, dresowych spodniach, czarnej koszulce tuż za łokcie, która nawet przy ogromnej dozie wyobraźni wyjątkowo słabo udawała garnitur, oraz łagodnym uśmiechu, wymalowanym na przystojnym obliczu. Yuuri znów w adidasach, podwiniętych nad kostki dżinsach, no bo jakoś tak lubił, kremowym swetrze i z miną pewnie tak bardzo wyrażającą popłoch, że publika setnie by się ubawiła, gdyby tu była. Ale nie była, na swoje szczęście bądź nie. Byli tylko oni, dwóch wpatrujących się w siebie łyżwiarzy, każdy próbujący odgadnąć, co się działo w sercu tego drugiego.

W końcu, na znak dany przez mocniejszy podmuch wiatru, Viktor wypuścił dłonie Yuuriego, odgarnął kilka czarnych kosmyków, które mimo powagi sytuacji próbowały wedrzeć się za okulary, i głęboko odetchnął.

- Pewnie mnie za to znienawidzisz - wyznał, wycofując dłoń znad skroni ukochanego. - Pewnie powiesz, że miałem poczekać na Grand Prix, a nie rozmyślać się w połowie drogi i iść na łatwiznę, pod wpływem chwili. I poczekam, obiecuję. Ale nie zapomnę też wyrazu twoich oczu, kiedy powiedziałeś mi, o jakiej ceremonii marzysz. Więc chcę ci ją dać. Przysięgę, którą będę powtarzać tu co roku, niezależnie od wszystkich oficjalnym papierów, i która jest tylko nasza. Dlatego proszę, odpowiedz...

Altana szumiała. Kwiaty pachniały. Serce waliło. A najpiękniejsza chwila w jego życiu właśnie się zaczynała.

- Czy ty, Yuuri, bierzesz sobie Viktora za męża - powiedział cicho Viktor, po czym zerwał długi pęk wisterii, ostrożnie splótł go na podobieństwo prostego wianka i nałożył Yuuriemu na głowę, jakby w zastępstwie obrączki na palec - tego wariata do potęgi trzech tysięcy, który kocha cię może od niedawna, ale od razu na zabój, który nigdy wcześniej nie pragnął złota tak bardzo jak dla innej osoby i który nie wyobraża sobie świata bez ciebie? Będzie cię kochał w zdrowiu i w chorobie, w trakcie trwania kariery i poza nią, przez długie, rosyjskie zimy i nieznośnie gorące, japońskie lata, gdy będziesz pewny siebie i kiedy ukryjesz się, żeby płakać w poduszkę. Czy zechcesz takiego kogoś? Czy ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że go nie opuścisz aż do śmierci?

Yuuri chciał mu powiedzieć tak wiele. Że zima we dwójkę już nie była taka straszna, jak się na początku wydawało, że oduczy się chowania za poduszką, że "do śmierci" to przecież strasznie krótko, bo w takim shintoizmie...

Ale na dyskusje miał przyjść jeszcze czas. Na ten moment wystarczyła bardzo prosta odpowiedź. Ta ukryta w jednej sylabie we wszystkich trzech znanych mu językach.

- Tak - rzucił cicho, na płytkim, przepełnionym wzruszeniem wydechu.

Teraz to Yuuri wyciągnął się do góry i zerwał znad głowy Viktora wiecheć wisterii. Drżącymi palcami zawiązał koniec z końcem, chociaż umykały mu, jakby były żywe, potem wyprostował okrąg, aż wreszcie uniósł dłonie i wsunął wianek na srebrzystą, migoczącą w promieniach prześwitującego słońca czuprynę. Światło wyglądało niemal jak sypane tuż po ceremonii ślubnej konfetti, tylko że ich przysięga nie mogła być uznana za pełną, jeśli nie padło jeszcze jedno, sakramentalne w pełnym tego słowa znaczeniu pytanie.

- A czy ty, Viktorze, bierzesz sobie Yuuriego za męża - szepnął w rewanżu Yuuri, przenosząc spojrzenie z włosów na oczy ukochanego - epicentrum chorobliwej niewiary, osobę, którą ciągle trzeba uświadamiać, że jest coś warta, która jeszcze nieraz tak po prostu się zawaha, rozmyśli się, wprawi cię w osłupienie albo zmieni komponenty w trakcie programu, która prawdopodobnie nigdy nie będzie w pełni zdolna oddać ci za twoją dobroć i miłość, a która nie może bez ciebie żyć od ponad dwunastu lat? Która mimo wszystkich tych wad postara się... nie, zamierza uczynić cię najszczęśliwszym człowiekiem na świecie? Oraz która chyba zaraz się rozpłacze, bo cała ta sytuacja jest zbyt kuriozalna i nierealna, żebym mógł w nią uwierzyć?

- Yuuri... Nie... - Viktor wyciągnął rękę i już miał zamiar pogłaskać Yuuriego po twarzy, aby go uspokoić, ale się powstrzymał. Zamiast tego ujął jego lewą dłoń i dotknął kciukiem palec serdeczny, dokładnie tam, gdzie cierpliwie czekało miejsce dla najważniejszego w życiu trofeum. - Znaczy, tak. Tak, biorę. Nie, nie płacz. Jeszcze nie.

- Dlaczego nie? - sapnął Yuuri, trochę zły, a trochę do granic możliwości roztkliwiony. Łatwo było powiedzieć, żeby nie płakał. W końcu Viktorowi też zaszkliły się oczy.

- Bo przecież teraz pan młody może wreszcie pocałować pana młodego.

Po tych słowach, ciepłych i słodkich, Viktor uniósł swoje dłonie, ujął w nie ukochaną twarz, nachylił się i niwelując te ostatnie siedem centymetrów, które niezmiennie ich dzieliło, przylgnął ustami do ust Yuuriego.

Zdziwiło go to. Zaskoczyło niemal tak samo, jak zaskakujący potrafił być moment, gdy odkrywało się na patyczku zjedzonego loda, że można było odebrać kolejnego - bo oczywiście nadzieję na wygraną miało się zawsze, ale do realizacji zwykle prowadziła okropnie niepewna droga. Tyle że... tyle że to nie było do końca tak. Yuuri miał tę świadomość, że cokolwiek kiedyś sądził, to nie był los na loterii. Nie istniał żaden konkurs, w którym możliwe było wygranie tylu rzeczy naraz: wspólnych poranków, tych związanych z kawą podawaną do łóżka, jak i tych rozpoczynających się od opowiadania koszmaru, spacerów, które czasami kończyły się pod wiśniami, a czasami pod kasztanowcami, cichych wieczorów na kanapie, niezależnie od tego, czy odbywały się w pionie, czy w poziomie i setkach tysięcy małych codzienności, niezdolnych do wyliczenia i niemożliwych do zapomnienia. Wszystko to z jednego, prostego powodu.

Viktor po prostu naprawdę stał się jego Viktorem.

Yuuri zdusił w sobie wzruszenie, przymknął oczy, wsparł się dłońmi o pierś ukochanego męża i uniósł się na palcach, żeby spotkać się z Viktorem w połowie drogi. A skoro zdołał odpowiedzieć na to wezwanie, Viktor poruszył ustami i zatopił się w pocałunku nieco pewniej, obejmując Yuuriego ciasno w pasie. Radość niczym łagodzący syrop otoczyła myśli japońskiego łyżwiarza i choć serce wciąż pracowało trochę za szybko, to nie było to złe uczucie. Przecież biło równo i dla drugiego człowieka.

Pochłonięty przez miękkość drugich ust Yuuri poczuł w pewnym momencie, jak o krawędź górnej wargi ociera się coś dziwnego, a zaraz potem rozpoznał w tym czymś delikatny, słonawy posmak. Co to? Czemu? Jak to? Ale zanim zdołał odpowiedzieć sobie na te pytania, pocałunek łagodnie dobiegł końca. Mężczyźni odsunęli się od siebie i wciąż obejmując się wzajemnie, powoli, powoli otworzyli oczy. Wtedy to Yuuri ujrzał przed sobą Viktora, swoją miłość życia, z pięknym wiankiem na włosach, pięknym uśmiechem na ustach i pięknymi łzami toczącymi się po zaczerwienionych policzkach. Płakał i śmiał się jednocześnie, jakby coś we wrażliwym, łyżwiarskim sercu się popsuło i Rosjanin przez przypadek zapomniał, które emocje odpowiadały za co. Tyle dobrego, że to najważniejsze uczucie wciąż było na swoim miejscu.

- Zawsze przy tobie będę, zolotsye - przyrzekł Viktor, przygarniając Yuuriego do siebie i całując mokrymi ustami czubek ozdobionej kwiatami głowy. - I co by się nie stało, do końca świata pozostaniesz moim jedynym, najwspanialszym mężem.

Yuuri ostrożnie skinął głową i rozpromienił się, pozwalając łzom czynić ich powinność. "Ja ciebie też kocham, Vitya" pomyślał, bo przecież na głos nie musiał tego mówić. Viktor rozumiał to doskonale w odwzajemnionym uścisku. "Ja ciebie też..."

Tak już zostali, chcąc choć chwilę dłużej przeciągnąć najważniejszy moment wspólnego życia, a szelest liści wisterii niczym kościelne dzwony obwieścił wszem i wobec, że dwójkę przeznaczonych sobie ludzi na stałe połączył węzeł małżeński. Teraz i zawsze, i na wieki wieków...

Amen.


***

Przypisy-chan

Dzień dobry, moi mili. Właściwie to nie musiałabym niczego dzisiaj dodawać, prawda? Więc jeśli wyjaśnienia pewnych zagadek miałyby wybić Was z tego przyjemnego stanu, to nie przejmujcie się. Odłóżcie Wattpada i po prostu cieszcie się życiem :3


...jednak jeśli ktoś tu został, to chciałam z radością oznajmić, że tak, stało się, zrobiłam scenę ślubu, jakkolwiek skonstruowałam ją na własnych warunkach i jest mi z tym niesamowicie dobrze. Nie był to nie wiadomo jak złożony czy skomplikowany rozdział, nie zmieniałam tego w imprezę na sto fajerek, ale sądzę, że takie wyjście zdecydowanie bardziej pasuje do Dziabowersum. A z pewnością odpowiada mi. Przepraszam, ale wciąż nie ma co liczyć na to, że zagłębię się mocno z sezon olimpijski, bo to zbyt duża sprawa (a materiał zebrany z zawodów nieco przeraża mnie swoją katastroficznością), więc to była właściwie jedyna okazja, aby pozwolić się chłopakom hajtnąć. Nie oznacza to jednak, że będę szerzej dawać nawiązania do tych wydarzeń. To ich mała tajemnica, która była/będzie widoczna tylko dwa razy - dokładnie w dwóch poprzednich one-shotach. Z drugiej strony skoro pomysł na ślub wyszedł mega spontanicznie i narodził się w międzyczasie pisania rozmowy między Viktorem a Chrisem, to chyba niczego nie mogę być pewna...

Akcja dzieje się na dwa tygodnie przed jakimś kolejnym eventem, a że nie chodzi o "Hasetsu na lodzie", to... Tak, to mowa o "Viktorze i przyjaciołach", czyli ice show wspomnianym w dramie o Chihoko. Biedny zamek w Hasetsu i biedny jego kustosz. Jeszcze nie przeczuwali, jak zmienny potrafi być Viktor :/

Nie wiem, czy wiecie, ale kompleks ogrodowy przy zamku w Hasetsu/Karatsu jest o wiele większy i piękniejszy, niż się to po anime wydaje. Tam się naprawdę dużo dzieje i wszystkie z przytoczonych tu kwiatów (jak również czas kwitnienia oraz barwy) są zgodne z rzeczywistością. Ponadto w rzeczywistości altana z wisterii jest tak wysoka, że dla przeciętnego człowieka dość niemożliwe jest, aby zerwać kwiaty... co innego w YoI - tam konstrukcja była niższa, więc skorzystałam z okazji i niecnie to wykorzystałam. Minusem jest to, że nagięłam do granic możliwości porę kwitnienia wisterii. Tak naprawdę robi to w kwietniu-maju, a tu jest już wczesny czerwiec. Z drugiej jednak strony, jak to wspomniał Viktor, zima długo trwała (może nawet pamiętacie, że rok 2017 naprawdę był zimny do początku maja), co spowodowało opóźnienie kwitnienia. Patrząc, co dzieje się w Warszawie z kasztanowcami i akacjami (podpowiem - kwitną w tym samym czasie, co byłoby absurdem dla mnie jako dziecka), uznaję to za rozwiązanie przynajmniej teoretycznie realne.

Dobsz, to tyle mojego rozwlekłego ględzienia. Niesamowicie przepraszam za większe niż zwykle opóźnienia w komentowaniu (przed Pyrkonem zaczyna się robić gęsto, a i od wczoraj wysłałam w świat 20 książek, przez które natychmiast musiałam się nauczyć rysować...), dziś postaram się być do Waszej dyspozycji. Oczywiście widzimy się też w środę, a z niektórymi także w weekend ;) Już nie mogę się doczekać.

Pozostaje mi tylko życzyć dobrego, wesołego (i weselnego) dnia!

Muah!

😚

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top