Szalik
***
Rosyjska złota jesień przeminęła równie szybko, jak się pojawiła, a do Petersburga zawitała typowa, ponura aura, która jeśli akurat nie przynosiła rzęsistego deszczu, to doskonale pozorowała, że ten lada chwila nadejdzie. Viktor, ubrany w lekki płaszcz, przystanął przy oknie w salonie i zerknął w niebo, gdzie pomiędzy chmurami dało się dostrzec delikatne prześwity bladego słońca. Właściwie to już przyzwyczaił się do tego kapryśnego klimatu oraz pięknego-smutnego miasta, będącego przez dwadzieścia osiem... nie, przez dwadzieścia siedem lat jego domem i najważniejszą ostoją. A chociaż sławny pan Nikiforov podróżował po całym globie i dane mu było zobaczyć praktycznie wszystkie ważniejsze zakątki świata, od słonecznego wybrzeża na zachodzie Stanów po malownicze góry w nie aż tak dalekich Włoszech, żadne miejsce nie wydawało się warte porzucenia Petersburga na dłużej niż dwa tygodnie. W ogóle nigdy nie myślał ani nawet nie próbował myśleć, aby opuścić rodzinne miasto. Wakacje, tak, zawody czy obozy treningowe, a i owszem, korzystał z okazji ile dusza zapragnęła, ale jednak to tu się urodził i to tutaj, w miejscu gdzie poznał i pokochał łyżwiarstwo, chciał pozostać do końca życia. Po prostu od zawsze czuł, że tak być powinno.
Ale "od zawsze" nie znaczyło wcale "na zawsze".
Spędzone w Hasetsu miesiące oraz tamtejsza plaża, tak podobna i inna zarazem od plaży znajdującej się w Petersburgu, zmieniły postrzeganie Viktora na przyszłość. Że wcale nie musiał kierować się przyzwyczajeniem. Że może gdzieś indziej również istniało spokojne, szarawe morze, nad którym usłyszy o poranku mewi płacz. Że znajdzie kogoś, dla kogo warto będzie wywrócić do góry łyżwami cały swój świat...
- Yuuri? Jesteś gotowy? - zawołał Viktor, odwracając wzrok od nieprzyjaznego widoku zza okna, po czym zbliżył się do wyjścia. Właśnie planował ruszyć na trening do Klubu, ale zanim w ogóle mogło to nastąpić, Nikiforov musiał zgarnąć jeszcze jeden, ważny element swojego ekwipunku. Taki, bez którego nie ruszał się praktycznie nigdzie.
- Tak, już, tylko... - dobiegło zza bocznych drzwi - tylko szukam swoich rękawiczek...
- Czyli nie jesteś - zaśmiał się pod nosem Viktor, po czym wetknął głowę do garderoby i zapytał już nieco głośniej: - A nie wrzucałeś ich jakoś ostatnio do prania?
Japończyk obrócił się na moment, żeby obrzucić narzeczonego szybkim, kpiącym spojrzeniem. Oho. To wyraźnie była mina numer czterdzieści siedem z arsenału twarzy na każdą okazję, która oznaczała: "i uwagę zwraca mi człowiek, który sam regularnie gubi yukatę po kątach, bo wyskakuje z niej jak jakiś zawodowy ekshibicjonista".
- Jasne, Vitya, wrzucałem, ale to było jakieś pięć miesięcy temu, podczas wiosennych porządków. A poza tym doskonale pamiętam, że kładłem je potem do kartonu razem z wełnianymi skarpetami i innymi takimi - odparł Yuuri, nurkując nieco głębiej między pakunki ze zbędnymi, sezonowymi ubraniami. Odsunął na bok te pudło, w którym nie tak dawno zamknęli kąpielówki oraz letnie szorty, a przyciągnął do siebie inne, oklejone starą, podniszczoną już taśmą, podejrzane o to, że były w nim ukryte zimowe akcesoria. - Tyle że ich nie ma! Jak kamień w wodę!
- A może to Dziad Mróz zakradł się tutaj podczas naszych wakacji w Hasetsu i w ramach zemsty ci je zjadł? - zaproponował Nikiforov, ale Katsuki nie zaszczycił go nawet najprostszą kpiącą uwagą, tylko pokiwał dłonią na znak zmęczonej aprobaty. No tak, koniec psot. - W takim razie weź coś mojego, a w drodze powrotnej kupimy ci nowe.
- Dobra, dobra, już, biorę... ale wciąż nie rozumiem, jak to się mogło... - mamrotał do siebie Yuuri, jednak gdzieś w połowie zdania zawahał się i niespodziewanie urwał. Viktor spodziewał się, że narzeczony zaraz odetchnie z ulgą, po czym triumfalnie uniesie odnalezione rękawiczki, ale przeliczył się. Zamiast nich w dłoniach Japończyka pojawił się intensywnie niebieski materiał. Dużo materiału. Stanowczo zbyt dużo materiału jak na jakiekolwiek, nawet sięgające łokci rękawiczki. - A co to takiego? Kompletnie nie poznaję.
Viktor już miał zauważyć, że co jak co, ale w tym domu niebieskie ubrania stanowiły raczej domenę Yuuriego, żeby nie powiedzieć, że był w tej kwestii prawdziwym hegemonem, ale po chwili całkowitej nieświadomości przyszedł czas na kolejną, tą związaną z niemym zaskoczeniem. Trzecia za to przyniosła nieoczekiwany zwrot akcji oraz przebłysk tak intensywnych wspomnień, że spowodował, że Rosjanin wszedł jak pijany do garderoby i przykucnął tuż obok ukochanego, nie mogąc oderwać wzroku od pudła.
- Więc to tu się... - szepnął, gładząc dłonią bawełniany fałd materiału, jakby witał się z dawno niewidzianym przyjacielem, po czym uśmiechnął się, ni to do siebie, ni to do Yuuriego. - To mój ulubiony szalik. Nosiłem go jeszcze za czasów juniorskich.
- Junio... Rany, ale przecież to było z dobre dziesięć... nie, prawie piętnaście lat temu! A ten szalik wygląda praktycznie jak nowy! - stwierdził z zaskoczeniem Yuuri, przesuwając między palcami kraniec gładkiego szala. Chyba nie mieściło mu się w głowie, że coś, co było określone mianem "ulubionego" przedmiotu, mogło wytrzymać w takim stanie tyle czasu. No chyba że leżało nietknięte w kartonie przez dekadę. - Dlaczego przestałeś go używać?
Viktor drgnął i nagle wycofał rękę, jakby troskliwy gest miał zdradzić jego uczucia. Co miał odpowiedzieć? I co właściwie należało? Twarda skorupa samodzielności, w której zamknął swoje dawne, proste "ja", nie pozwalała w takiej sytuacji zrobić nic więcej jak tylko puścić oko i obrócić wszystko w żart. Nie był pewien, czy Yuuri zrozumie, co kiedyś czuła jego nastoletnia wersja, ta sprzed największych sukcesów i ogólnoświatowej sławy. Właściwie to nawet on, dorosły Viktor nie do końca pojmował, kim dawniej był. Niestałe, młodzieńcze uczucia nieustannie zmieniały chorągiewkę jego życiowych postanowień, a myśli, które rodziły się chłodnymi wieczorami w pustym łóżku, znikały o poranku wraz z ciepłem wtulonego w jego bok pudla. Przez dziewięć dni tryskał niesamowitą energią, dzięki której potrafił wykonać kilkanaście poczwórnych toeloopów pod rząd, ale przychodziła taka godzina w trakcie dziesiątego dnia, kiedy w milczeniu zakładał mokasyny, naciągał płaszcz z wysokim kapturem, cmokał na Makkachina i szedł, gdzie go oczy poniosły.
Gdzie mógł zapomnieć o tym, czego nie rozumiał.
- A, wiesz, jakoś tak...
...mimo to wciąż pamiętał ostatni spacer, podczas którego nosił długi szalik - tamten przenikliwy chłód, zapach zmarzniętego morza, głuchy łoskot kotłujących się fal i szczek biegnącego przodem Makkachina, który cieszył się tak, jak cieszyć mógł się tylko nieświadomy rzeczywistości, kilkuletni dopiero pies... A przede wszystkim Viktor widział niezmierzony bezkres horyzontu: szaroniebieski, surowy, zamglony i absolutnie przytłaczający. Widok, który utrzymywał, że "tak, taki właśnie bezwzględny był cały świat". Z oddali wyłaniała się nierówna, poszarpana linia lądu, która tonęła w niebie i wtapiała się w wodę, natomiast promienie zimowego słońca ostatkiem sił przedzierały się przez ciężkie chmury i ukośnymi pasmami starały się rozproszyć ciemność, nie wiedząc, że starały się na próżno. Rosja tak łatwo nie odpuszczała, nawet jeśli chodziło o zwykłe, pochmurne popołudnie. Nie dawała żyć słabszym, nie przejmowała się przegranymi. Trzeba było zębami i pazurami torować sobie drogę, więc na jakiekolwiek sentymenty ani wielkie przyjaźnie zwyczajnie nie było tu miejsca. W porządku, nie ty, to kto inny. Na twój wakat znajdzie się ośmiu innych, którzy z pocałowaniem ręki będą się zarzynać dla nietrwałej chwały. A jeśli jesteś bardziej uzdolniony od nich? Lepiej dla ciebie - w końcu im bardziej odskoczysz od reszty, tym mniej będą chcieli cię znać. Tak jakby w ogóle ktokolwiek chciał znać ciebie.
Zahipnotyzowany Viktor zmierzał powoli w stronę morza, pozostawiając za sobą na warstwie sypkiego, dziewiczego śniegu płytkie ślady mokasynów. Yakov by go prześwięcił, gdyby dowiedział się, że podopieczny wyszedł na zewnątrz bez porządnych półbutów, no ale co on mógł na to poradzić, skoro Makkachin musiał iść na spacer? A może to on bardziej tego potrzebował... Nic to. W tamtej chwili nieważna była złość trenera, nieważne były utytułowane stopy i nieważni byli sędziowie, widzowie czy rywale, którzy oczekiwali od tych stóp wielkich rzeczy. Nieważny był nawet sam kroczący bez celu człowiek. Wystarczyło, że wiatr bawił się końcami niebieskiego szala, a długie, srebrzyste włosy wymykały się spod kołnierza i unosiły się ponad głowę, tańcząc w powietrzu niczym niesamowicie spóźnione babie lato.
I pasował tam. Pasował tak bardzo, bo nie pasował nigdzie indziej.
W tym jednym widoku świat bez cienia litości wypomniał Viktorowi, jak bardzo się pośród tego wszystkiego zgubił. Ale nie fizycznie, choć zamarznięta plaża wydawała się ciągnąć całymi kilometrami, prowadząc absolutnie donikąd, tylko tu, w środku, do reszty. Tak wyglądała rzeczywistość, w której rosyjski łyżwiarz był zwycięzcą - był najlepszy, dlatego był tutaj jedyny. Zamiast mierzyć się z wyzwaniami, miał stawiać je innym. Ostatnie Mistrzostwa Europy niczego w tej kwestii nie zmieniły, a młody Nikiforov zaczął się zastanawiać, do czego w takim razie dążył, skoro przestał już liczyć na wygraną, a zaczął liczyć wygrane w dziesiątkach. O co tu chodziło? Czemu męczyło go to aż tak bardzo? Czy nie powinien być z siebie dumny i z tym większym zapałem walczyć o zwycięstwo w nieosiągalnych jeszcze Mistrzostwach Świata? Dlaczego ten widok, który nic a nic nie powinien go obchodzić, tak bardzo przypominał mu o nadchodzącej przyszłości? Dlaczego mimo wszystko czuł pustkę, jakby przekaz jego programów nie trafił tam, gdzie tego pragnął?
Dlaczego?
Czemu miał być tym jedynym?
Czemu uśmiech przychodził z coraz większym trudem?
Czemu medale wydawały się takie zimne?
I dla kogo właściwie to robił?
Wtedy właśnie nastoletni chłopak zatrzymał się i po raz pierwszy w życiu poczuł, że jego "samodzielność" na lodowisku przerodziła się w zwyczajną "samotność". Że spotkał się z nią wtedy, na tamtej plaży, po czym zastygł w bezruchu, gdy chwyciła go za długi, niebieski szalik, otoczyła zimnymi ramionami i nie puściła, trzymając go w swoich objęciach przez kolejne dziesięć lat...
- ...jest za długi - dokończył wreszcie Viktor i wyciągnął rękę, by delikatnie pogłaskać Yuuriego po głowie - więc nie pasował mi do rozpiętego płaszcza.
- No wiesz co? - mruknął Katsuki, po czym umknął przed gładzącą go dłonią i chwycił odłożoną na bok parę starszych rękawiczek. - Znowu przekładasz modę nad swoje zdrowie. Zobaczysz, to cię kiedyś zgubi.
- Ależ już zgubiło. W końcu kocham pewnego przystojnego, czarującego, mega przystojnego łyżwiarza tak mocno, że moje serce ledwo to wytrzymuje - oznajmił z zapałem Viktor, a potem wstał i wyszedł z garderoby, chcąc zostawić narzeczonemu przestrzeń na założenie kurtki. - Brak czapki czy szalika to przy tym zwykły pikuś. Zresztą, przecież ogrzewa mnie potężny płomień miłości!
Głośny śmiech zakończył podniosłe wyznanie, a potem powoli, powoli, dobry nastrój ulatywał wraz z kolejnymi krokami, jakie Viktor robił, byleby uciec przez bystrym spojrzeniem Yuuriego. Nie wiedział, jaką ma po tym wszystkim przybrać minę ani czy jakieś drobne drgnięcie ust nie zdradzi jego wątpliwości, dlatego Rosjanin zatrzymał się dopiero przed samymi drzwiami wejściowymi, pochylił się i zaczął czochrać czekającego u nogi Makkachina, ukrywając oczy w cieniu grzywki. Nigdy nie mówił Yuuriemu o sobie i chyba wolał, żeby tak pozostało. Zresztą, media opublikowały już wszystkie wartościowe fakty z jego życia: chronologię, rekordy, statystyki, dokonania, co lubił, czego nie lubił, gdzie bywał. Takie tam. Nie było potrzeby, żeby Viktor się powtarzał albo produkował na mało piękne tematy. Że trenował, jeździł, spełniał pokładane w nim nadzieje, że Yakov raz puchł ze złości, raz z dumy, że koledzy z lodowiska zawsze byli mili i często zapraszali go na wspólne obiady na stołówce, choć czasami patrzyli na niego jak na kogoś, kto był oderwanym od rzeczywistości bytem, kimś abstrakcyjnym, lepszym i przez to odleglejszym... Nie mógł wyznać Yuuriemu, który z takim trudem walczył o chociażby jedną wygraną, że zebrane przez lata medale nie miały dla niego większej wartości, bo zdobywał je z automatu, a nie dla jakiejkolwiek satysfakcji. Odczucia Viktora były w tym wszystkim tak samo niepotrzebne jak stary szalik. Wystarczyło to, co teraz. To i tak niczego nie zmieni, że kiedyś...
Ale kiedy Rosjanin się pochylił i jak zwykle w takich momentach zabijał w sobie zbędne dla żywej legendy myśli, nagle zza pleców wyłoniły się ręce, które bez słowa uprzedzenia zarzuciły mu na ramiona koniec długiego, wąskiego, intensywnie niebieskiego materiału.
- Yuuri, co ty...? - Viktor nie zdążył dokończyć, bo tuż przed nim pojawił się sam adresat pytania, unosząc ręce, by wygładzić krawędź rozpiętego, rosyjskiego płaszcza. Wywinął wąski kołnierz, starannie wyrównał szwy na ramionach, ustawił głowę prosto, aż wreszcie dotknął ciepłymi dłońmi wiecznie zaczerwienionych policzków zaskoczonego łyżwiarza.
- Nie wszystko musisz nosić sam - powiedział z prostotą Yuuri, powoli otulając luźną pętlą szalika szyję Viktora, po czym cofnął dłonie i poprawił drugi koniec materiału; ten, który osłaniał jego samego. - Możemy nieść go we dwóch.
Viktor wiedział, że Yuuri mówił o szaliku, oczywiście, że o szaliku... ale pod lakonicznymi słowami kryło się znacznie więcej. Niesienie wspólnych problemów, niesienie drugiemu pomocy, niesienie siebie nawzajem, gdy jeden zaśnie na kanapie albo przetrenuje stopy aż do zdarcia skóry. Niesienie marzeń, których nie byliby w stanie pochwycić samodzielnie. We dwóch nie stanowiło to żadnego problemu.
- Więc? - szepnął zachęcająco Yuuri, wsuwając dłoń w dłoń Viktora. - Powiesz mi? Jak to dokładnie było z tym szalikiem?
Viktor uśmiechnął się nieznacznie. To naprawdę nic nie znaczyło, że miał już dwadzieścia osiem lat i powinien być dorosłym, poważnym mężczyzną, który dorośle i poważnie rozwiązuje swoje problemy. Dopiero przy Yuurim stopniowo uczył się, jakim człowiekiem zawsze chciał być: szczerym, zabawnym, może trochę nieporadnym i traktowanym jak skończony wariat, ale nade wszystko chciał mieć kogoś, dla kogo będzie całym światem.
Bo tak właśnie wyglądało dorastanie na lodzie - niedoskonałe w pojedynkę, kiedy chciało się udowodnić swoją wartość ilością zdobytych medali, banalne, gdy ktoś drogi twemu sercu trzymał cię za rękę.
Kto trzymał i słuchał od samego początku aż po kraniec tej długiej, długiej opowieści:
- Dostałem go od rodziców na dwunaste urodziny...
***
Przypisy-chan
Dzień dobry! Wciąż jestem trochę nieprzytomna po Animatsuri, a na dodatek upały znowu atakują bezlitośnie jak jakiś One Punch-Man, jednak nie mogło to zatrzymać poniedziałkowych update'ów. Postanowiłam jednak znów przystopować z klimatem i przedstawić scenę, która narodziła się już po wyjściu plakatu oraz teasera do filmu (bo tak naprawdę Białe noce powstały kilka tygodni przed). Szalik wydawał mi się w tym wszystkim dobrym motywem do rozpoczęcia wspominek znad morza, jak również kotwicą dla scenki rozgrywanej we współczesnych czasach. Wiek Viktora z plakatu ustaliłam na około 17 lat, kiedy wedle anime miał wciąż długie włosy i już zaliczał wielkie sukcesy na światowych lodowiskach. Jest to jednak takie moje swobodne założenie, a świadomość, że film na pewno przedstawi te wydarzenia kompletnie inaczej, była dość ciężka. Nie jestem przez to do końca przekonana, czy udało mi się dobrze uchwycić problemy gnębiące Viktora. Chyba "Białe noce" były jednak konkretniejsze...
No nic! Przypominam o możliwości kupienia "Pozdrowień z Petersburga!" na Allegro. Znajdziecie je po tytule bądź po moim nicku. Z mojej strony to na razie tyle i oczywiście widzimy się w środowych kwiatuszkach :3
Muah!
😚
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top