Jarmark
***
- Yuuri? - Gdzieś pomiędzy płukaniem kubków po herbacie a zmywaniem talerzyków deserowych, przyprószonych okruchami maku i drobinami cukru pudru, Viktor wyprostował się nieco, podciągnął nasadą nosa opadający rękaw swetra, aż wreszcie zerknął na narzeczonego, który dzielnie dopomagał mu w doprowadzeniu kuchni do stanu przedpodwieczorkowego. - A może miałbyś ochotę wybrać się na jarmark bożonarodzeniowy?
- Jarmark? - upewnił się Yuuri, unosząc nieco brwi. No naprawdę, no... Wystarczyło zaledwie kilka dni pobytu w Petersburgu, żeby Katsuki opanował tę uroczą sztukę do prawdziwej perfekcji, a niewątpliwym ojcem chrzestnym tego sukcesu był, rzecz jasna, właśnie Viktor. - Ale że kiedy?
- No na przykład... - Rosjanin spojrzał przelotnie w stronę wiszącego na ścianie kalendarza, po czym obrócił się i dokończył: - ...za dziesięć minut?
- Przeraża mnie twój sposób odmierzania czasu. - Yuuri wziął ostatni z opłukanych talerzy, osuszył go papierowym ręcznikiem i odłożył na mały stosik z lewej strony. - To ma być zamiast wieczornego spaceru czy poza nim? - wysondował.
- Oho. Czyli aż tak bardzo nie chcesz dziś nigdzie wychodzić? Właściwie to myślałem o tym, żeby to była taka dodatkowa atrakcja, ale skoro wolisz...
Viktor wyciągnął korek ze zlewu, wytarł dłonie w zdejmowany fartuch, po czym odszedł w stronę salonu i zaczął melodyjnie cmokać, wzywając do siebie ich trzeciego muszkietera.
- Makkachin? Może ty też chcesz...? - Pan wyjrzał z kuchni, żeby zerknąć na posłanie pupila, ale w tym samym momencie, w który zauważył, że pudel przez cały ten czas smacznie sobie drzemał, głos zniżył się do łagodnego, konspiracyjnego szeptu. - A, okej. Makkachin ma chyba lepsze rzeczy do roboty.
- Tak? - I jak Viktor wychylił się zza ściany, tak Yuuri wychylił się zza Viktora, sprawdzając, co się właściwie zadziało. Pewnie chciał podpatrzeć, jak bardzo przekonujących argumentów użył czworonóg, że mu się upiekło. - Szczęściarz. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się do niego przyłączyć.
- No wiesz co...
- Wiem, wiem. Przepraszam. - Yuuri uśmiechnął się do Viktora i poklepał go przyjaźnie po plecach. - Oczywiście jeśli chodzi o świąteczną rozrywkę, to twoja propozycja jest zaraz na drugim miejscu.
- Na całej dwuczęściowej liście, prawda? - zauważył ironicznie Nikiforov, po czym powoli pokiwał głową. - Ale niech ci będzie. W takim razie zróbmy tak: jeśli ty zaopiekujesz się teraz mną, to ja wieczorem zaopiekuję się Makkachinem. Może być?
W brązowych oczach natychmiast pojawiły się niewielkie, choć bardzo urokliwe błyski akceptacji.
- Umowa stoi.
Wobec takiego obrotu spraw Yuuri nieco się ożywił, sprawnie dokończył układanie naczyń do szafek, po czym podszedł do obładowanego krzesłowieszaka, żeby zdjąć z niego czarny, ofiarowany przez Viktora płaszcz. Ach, faktycznie. Przecież Yuuri przywiózł ze sobą tak mały dobytek, który na dodatek w żaden sposób nie był dostosowany do tutejszych, niekoniecznie przyjaznych warunków pogodowych, że Viktor zlitował się i odstąpił mu na starcie kilka kartonów starych, zachomikowanych u Yakova ciuchów - głównie tych opatrzonych napisem "Viktor 17 lat". Z czasem (a przede wszystkim po świętach) mieli jednak popracować nad uzupełnieniem szafy o zupełnie nowe, pasujące do urody zainteresowanego pozycje.
- A gdzie dokładnie jest ten jarmark? - zapytał w międzyczasie Yuuri, jednocześnie owijając sobie wokół gardła ciemnoniebieski szalik.
- Mój ulubiony jest na placu Ostrowskiego. To po drugiej stronie rzeki, przez most Pałacowy i wzdłuż Newskiego Prospektu - wyjaśnił Viktor i zaraz westchnął, widząc nieudolne próby Katsukiego w temacie okiełznania szalika. Znacznie bardziej niż Erosa Yuuri przypominał bowiem arabskiego zaklinacza węży, któremu turban malowniczo zsunął się z czoła i w efekcie zasłonił pół twarzy. Viktor nie mógł zaakceptować podobnego rozwiązania, dlatego czym prędzej zbliżył się do Yuuriego, przejął od niego szalik, złożył materiał na pół i dopiero wtedy założył go narzeczonemu na szyję, przekładając podwójny koniec przez pętlę. O. I teraz wreszcie wyglądał jak na swoje możliwości przystało. - W takim razie wolisz się przejść czy raczej przejechać? Bo akurat mamy tam bezpośredni trolejbus.
- Chyba lepiej się przejść - zadecydował Yuuri, z wahaniem dotykając otulającego go szalika. Ooo nie, nie, nie, nie. Nie ma mowy, mój drogi. Żadnego owijania się "na mumię". - Z trolejbusa skorzystajmy w drodze powrotnej.
- Trafna uwaga - przyznał Viktor, po czym wsunął portfel do kieszeni spodni, upewnił się, że komórka była na swoim miejscu, zgarnął z garderoby bordowe palto, które narzucił luźno na ramiona i wreszcie objął Yuuriego wokół pasa, odcinając mu możliwość dalszego zastanawiania się, co począć z szalikiem. - W takim razie idziemy, złoto moje.
Po zamknięciu mieszkania i zejściu na parter łyżwiarze wyszli przed apartamentowiec, gdzie mróz od razu przywitał ich kilkoma soczystymi całusami w zaczerwienione policzki. Nie było jednak jakoś szalenie zimno, ot, może trzy, może cztery stopnie na minusie, dlatego choć na ziemi wciąż utrzymywała się porządna warstwa śniegu, to Viktor mógł bez większych obaw iść bez czapki czy zapiętego płaszcza. Co innego Yuuri - początkowo jego mina sugerowała, że dość intensywnie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien zawrócić do domu albo chociaż postawić kołnierza na sztorc, lecz ostatecznie tak bardzo pochłonęła go rozmowa z narzeczonym, który zaczął wspominać Boże Narodzenie w Japonii, że zapomniał o wszelkich niedogodnościach.
I właściwie nie tylko same święta, ale również pora dnia sprawiły, że z pozoru zwyczajny spacer bardzo szybko awansował do rangi wyjątkowo romantycznej atrakcji. Wszystko to za sprawą nastrojowo-kontrastowej palety barw, która oblekła i tak już mocno malowniczy Petersburg. W styczniu ciemność zajmowała lwią część doby - słońce wstawało tu o dziesiątej trzydzieści, a zachodziło około wpół do siedemnastej, więc naturalnie miało to wpływ na to, że nawet jeśli miasto sporo oszczędzało na prądzie przy okazji białych nocy, to w czasie zimowych miesięcy musiało go zużyć znacznie więcej... szczególnie że większość ludzi wstawała po ciemku i po ciemku do domów wracała. Mimo to zimowe niebo nie wydawało się wcale czarne i nieprzejednane, ale bardziej lśniące i brązowe, coś jak ciemna, roztopiona czekolada, którą zamiast sernika ktoś postanowił oblać gwiazdy. Za ten intrygujący stan odpowiadała znów cała masa białych i żółtawych świateł, która rozpraszała mrok: uliczne lampy, reflektory samochodów, oświetlenie budynków, a przede wszystkim świąteczna, coraz liczniej pojawiająca się iluminacja. Gdziekolwiek człowiek nie skierowałby wzroku, tam coś iskrzyło, błyszczało, mrugało bądź jarzyło się, efektownością zawstydzając niejeden szanujący się neon. Szczególnie kiedy narzeczeni minęli most i znaleźli się tuż przed wylotem Newskiego Prospektu, nie dało się pomylić, który trakt prowadził w stronę jarmarku - latarnie przystrojono tu wyjątkowo fantazyjnymi girlandami, natomiast nieco powyżej odrutowania trolejbusów, z częstotliwością co kilkadziesiąt metrów założono (co wyglądało jak krzyżówka jodłowych gałęzi z olbrzymią jemiołą) białe przewieszki.
Nic więc dziwnego, że tak piękne widoki przyciągały prawdziwe rzesze gapiów. Jeszcze na długo przed tym, nim dotarli na plac Ostrowskiego, wzdłuż całej, przerobionej na deptak ulicy widać było gromady spacerujących wte i wewte ludzi: od samotników z psami u boku przez tulące się do siebie pary po całe wielodzietne rodziny, w których rodzice z trudem byli w stanie zapanować nad ślizgającymi się pociechami. Z daleka dało się również słyszeć muzykę - najpierw końcówkę "Cichej nocy", a potem inną melodię, która zawierała wyjątkowo duże ilości dzwoneczków naraz, zupełnie jak to przystało na solidny, świąteczny hit. Viktor miał jednak nadzieję, że przy tym nawale kolędowania uda im się uniknąć "Last Christmas", inaczej tekst piosenki mógłby się okazać nieprzyjemnie proroczy.
Aż wreszcie - o czym nie musiał nawet informować Yuuriego, bo jego roziskrzone oczy mówiły same za siebie - znaleźli się na właściwym miejscu, gdzie ulica rozszerzała się nieco na bok, tworząc rozległy, rozświetlony plac. Po lewej jego stronie z dumą stał rząd drewnianych chatek, w których znajdowały się przytulne kawiarenki lub małe bary, natomiast po prawej ciągnął się szereg nieco mniejszych straganów, w których można się było zaopatrzyć w praktycznie każdy istniejący produkt: od zabawek, wełnianych skarpet i choinkowych ozdób po domowe sery czy robiony na zakwasie chleb. Tuż przed pawilonami ustawiono zdobione słupy (które gdyby miał do czegoś przyrównać, to byłyby to szkicowane przez mróz drzewa, składające się wyłącznie z pętelek i łuków), wzdłuż których przewieszono liny obleczone absurdalnie wręcz długimi zwojami drobnych, choinkowych lampek. Miało się przez to wrażenie, że główna aleja była jednym, wielkim korytarzem, którego ściany i dach tworzyło migoczące światło. Na samym końcu natomiast, nieco po lewej stronie, ale wciąż na bardzo widocznym miejscu, ustawiono olbrzymią choinkę oraz scenę, która swoją konstrukcją oraz kolorami przypominała tekturową, bożonarodzeniową szopkę. Urocza rzecz... I może jarmark na placu Ostrowskiego faktycznie przypominał trochę La Fira de Santa Llúcia z Barcelony, tyle że na korzyść Petersburga działały trzy istotne elementy: tu leżał śnieg, było Boże Narodzenie, a u boku Viktora nie znajdował się żaden podopieczny, z którym dopiero co miał sprzeczkę o zagubioną torbę orzechów, ale trwał najwspanialszy na świecie narzeczony.
Narzeczony, który właśnie otworzył szerzej oczy, rozchylił nieco usta i złapał Rosjanina za rękaw bordowego płaszcza.
- Viktor, spójrz! - zauważył Yuuri i wskazał na znajdujący się w głębi alei sektor, gdzie widać było rozległą, białą taflę otoczoną tanimi bandami z płyty wiórowej. - Mają tu nawet lodowisko na świeżym powietrzu!
Mimowolny uśmiech pojawił się na ustach Viktora. Ach, ten Yuuri... A przecież jeszcze godzinkę temu był taki niechętny, żeby w ogóle wychodzić dziś z domu...
- W takim razie może skorzystamy z okazji i pojeździmy trochę dla rekreacji? - zaproponował, zatrzymując się nieopodal lodowiska, jednak Yuuri cofnął się o pół kroku i gwałtownie pokręcił głową.
- Nie, nie, to nie tak! Nie chciałem na tobie niczego wymuszać! - Na tę sugestię Katsuki nie tylko wyraźnie się spłoszył, ale jakby tego było mało, na jego policzki od razu wystąpił intensywny rumieniec, nieco zbyt mocny jak na zwyczajny mróz. Aha, czyli że się wstydził. Albo było mu głupio. Albo wszystko naraz i jeszcze trochę. - Zresztą! Przecież nawet nie wzięliśmy ze sobą naszych łyżew i...!
- Więc pożyczymy tutejsze. Serio, Yuuri. Pół godziny w plastikach to przecież jeszcze nie zbrodnia. Przynajmniej dopóki Yakov nas nie przyłapie... a wiem, że nie przyłapie - uspokoił z lekkością Viktor, po czym puścił w kierunku ukochanego markowe oczko. - W końcu jak go znam, to właśnie w tym momencie siedzi z Lilią w salonie, popija kawę i poluzowuje pasek od spodni, żeby zmieścić jeszcze jeden kawałek domowego miodownika. I wcale mu się nie dziwię. Ja na jego miejscu zrobiłbym to samo.
Po tym oryginalnym zapewnieniu Viktor uśmiechnął się serduszkowato, chwycił Yuuriego za rękę i rzucając jeszcze żartobliwe "no nie daj się prosić... to odgórne polecenie trenera...", poprowadził go przez tłum gapiów do kasy, gdzie poprosił o dwie pary łyżew w rozmiarach czterdzieści jeden i czterdzieści trzy. Kasjerce zostawili w zamian buty oraz dokument tożsamości Viktora (na wypadek gdyby łyżwy spodobały im się znacznie bardziej niż własne obuwie), a potem przeszli do wejścia na lodowisko, na którym szalała już spora liczba chętnych w różnym stadium wieku i zmęczenia. Przeważały dzieci do lat dziesięciu, gdzieniegdzie dało się zauważyć grupki nastolatek lat około piętnastu oraz sporadyczne sztuki dorosłych, lat nieco, khem, więcej. Raczej nie były to zbyt wymarzone warunki do kręcenia efektownych piruetów czy skakania poczwórnych flipów, ale po to, żeby się dobrze bawić - wystarczało aż nadto.
Kiedy więc trafiła się odpowiednio duża luka w jeżdżącym dookoła wężyku, Viktor i Yuuri wskoczyli tuż za uradowane stadko gimnazjalistek i ręka w rękę zaczęli szusować wzdłuż bandy, dostosowując się do raźnego tempa jazdy. W międzyczasie z głośników zniknęła nastrojowa, rosyjska kolęda, a zaczął mruczeć stary, dobry Michael Buble, prezentując jeden z miliona coverów popularnego "Santa Claus Is Coming To Town". Viktor westchnął głośno w myślach. Ten Buble to nawet niewinną piosenkę o poczciwym Mikołaju potrafił zaśpiewać tak zmysłowym głosem, jakby wychylił na rozgrzanie dwie lampki wina i w efekcie próbował flirtować ze Świętym. W ogóle w jego wykonaniu wszystko brzmiało jak jeden, wielki podryw... I chociaż wiele kąśliwych uwag cisnęło mu się na usta, Viktor postanowił nie odkopywać z zaspy starego topora wojennego i nie wypominać publicznie warhorse'ów, które łyżwiarstwo figurowe zawdzięczało kanadyjskiemu piosenkarzowi. Przynajmniej nie dziś. No, może nie w ciągu najbliższych kilku godzin...
- Dziwnie tak jeździć cały czas do przodu. Mam wrażenie, że zaraz obetną mi PCSy za umiejętności łyżwiarskie - rzucił w zamian wesoło, chcąc jakoś zagaić rozmowę, a przy okazji sprawdzić, czy Yuuri aby na pewno dobrze się bawił i czy nie bał się, jak to on, że Yakov naprawdę mógłby się na nich rozzłościć. - A ty? Jak myślisz?
Ale jak się zaraz okazało, Viktor wcale nie musiał się o nic martwić. Wystarczył bowiem jeden rzut oka w lewą stronę, żeby zachłysnął się powietrzem, przestał na chwilę kontaktować z rzeczywistością i niemal wyrżnął czołem o bandę, czemu na całe szczęście zapobiegła ogłoszona przez spikera zmiana kierunku jazdy. Bo Yuuri... promieniał. Sylwetka łyżwiarza zauważalnie się wyprostowała, ramiona rozluźniły się, za to uśmiech zupełnie wymknął się spod kontroli i na dobre zagościł na urokliwej twarzy. Nieważne było to, że policzki i nos zaczerwieniły się od mrozu, usta delikatnie spierzchły, natomiast czarna grzywka się rozwiała, tym bardziej że wzrok oczarowanego Japończyka praktycznie nieustannie skakał między kolejnymi świetlnymi ozdobami, którymi udekorowana była okolica. Właściwie dzięki tym wszystkim niepozornym detalom Yuuri wyglądał jeszcze piękniej. Wydawał się jakby zupełnie innym człowiekiem, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że tutaj wreszcie był prawdziwym sobą.
- Yuuri? - zagadnął jeszcze raz Viktor, nie mogąc oderwać oczu od profilu ukochanego. Drzewko łyżwiarskich umiejętności powiększyło się o jedną, nową, unikatową zdolność: jazdę na oślep.
Rozglądający się na boki Yuuri uniósł głowę.
- Hm? Mówiłeś coś?
- Tak. - Viktor uśmiechnął się i wyciągnął dłoń, żeby zetknąć ją z dłonią Yuuriego. - Zawsze lubiłem jarmarki, ale dzięki tobie kocham je jeszcze bardziej.
Może dwie, może trzy sekundy trwało wahanie, czy Yuuri nie odsunie się w popłochu i nie będzie się starać trzymać przyzwoitego dystansu... ale nie. W tłumie ciasno upakowanych ludzi Yuuri tylko pospiesznie zamrugał, poruszył ustami jak złota rybka, po czym przemógł się, wsunął palce między palce Viktora i pozwolił się tak trzymać przez kolejne dwadzieścia minut, jednocześnie próbując nie dać po sobie nie poznać, jak mocno waliło mu serce. W sensie - nie chciał, żeby inni ludzie wiedzieli. Bo Viktor wiedział. W końcu czuł absolutnie to samo.
Lód iskrzył od podwieszonych między latarniami lampek oraz dekoracji zdobiących pobliskie stoiska, sprawiając, że po zmrużeniu oczu lodowisko zaczęło przypominać coś w rodzaju baśniowego jeziorka, nad którym unosiły się roje białych i niebieskawych świetlików. W ogóle cała ta sytuacja przypominała jedną, wielką, niesamowitą bajkę: oni razem, na łyżwach, w Boże Narodzenie... dwóch utalentowanych łyżwiarzy, których nikt nie posądzałby o coś tak trywialnego jak samotność, a którzy zaledwie rok wcześniej spędzali ten czas w przykrym odosobnieniu od kogokolwiek... dziś mogli bez przeszkód cieszyć się tym, że mieli kogo obdarować uczuciami. Że trzymali się za ręce i nie mieli ochoty się puszczać. Że jeździli jak zwykli ludzie, bo zwykłymi ludźmi też przecież byli. Że mieli swoje marzenia, plany na przyszłość, że obchodzili święta i chodzili na jarmarki. Że nie używali już liczby pojedynczej, tylko z dumą mnogiej.
Że ta bajka nie była tylko taka o, po prostu, na papierze - ale że działa się naprawdę. Jakkolwiek...
- Uch. Najgorszy moment to ten, kiedy schodzi się z lodowiska i trzeba po prostu iść przed siebie - zawyrokował Yuuri, kiedy po trzeciej zmianie kierunku jazdy zdecydowali się wreszcie wrócić do kasy, żeby odebrać swoje rzeczy i ruszyć obejrzeć resztę jarmarku. - Czuję się wtedy tak, jakbym poruszał się jak mucha w smole.
- Może to dlatego, bo faktycznie poruszasz się jak mucha w smole? - odparł Viktor, wskazując na drżące dłonie pochylającego się Yuuriego, które mimo czułego traktowania zmarzły już na tyle, że z trudem zawiązywały sznurowadła półbutów. - Na moje oko podpada to paragraf o pilnym zastosowaniu kuracji z gorącej czekolady.
- Że niby ja? - upewnił się Yuuri, zerkając z podejrzliwością na Viktora. - A co z dietą?
- No cóż. Wciąż mamy święta, więc chyba możemy to potraktować jako część gwiazdkowego prezentu, prawda? - Rosjanin uśmiechnął się i podał Japończykowi rękę. - Ale jeśli nadal będziesz odczuwał równie silne wyrzuty sumienia, to zawsze może stać się tak, że kiedy ja pójdę z Makkachinem na spacer, to ty potajemnie zrobisz serię brzuszków.
Yuuri westchnął i na chwilę ukrył usta w kołnierzu płaszcza.
- Wiedziałem, że tak to się skończy. Po prostu... wiedziałem...
Mimo to nie wyraził żadnego konkretnego sprzeciwu, że w takim razie woli obejść się smakiem, ale i mieć z tego tytułu podwójnie święty spokój, dlatego Viktor wziął to za dobrą monetę i szybko wypatrzył chatkę, nad drzwiami której napisano cyrylicą кафе. Ponieważ jednak domek był naprawdę mały i należało wątpić, czy poza jednym sprzedawcą i jednym klientem mogłoby się tam zmieścić choćby ćwierć buta więcej, Viktor poprosił Yuuriego, żeby ten zaczekał na zewnątrz. A chociaż Nikiforov demonem prędkości nigdy nie był (nie poza lodowiskiem), to kiedy przez okno chatynki zdołał zauważyć, że w czasie jego nieobecności Yuuri zaczął chuchać w zmarznięte palce i w miarę możliwości poprawiał szalik, jednocześnie starając się nie zniszczyć jego pierwotnej, ustalonej przez narzeczonego formy, po trzech minutach Rosjanin był już z powrotem, dzierżąc w dłoniach dwa wysokie kubki termiczne.
- Viktor! - jęknął Yuuri, widząc plastikowe naczynia, które z całą pewnością nie były ani jednorazowe, ani tańsze niż znajdująca się wewnątrz nich czekolada.
- Jakoś nie mogłem im się oprzeć - wyznał przepraszająco Viktor, wręczając narzeczonemu kubek, na którym wymalowano opatuloną w czerwoną chustę matrioszkę. Sobie zostawił tę w niebieskiej, dochodząc do nieco pokrętnego wniosku, że w połączeniu z czarnymi włosami i czerwonymi ustami mocno przypominała mu Yuuriego.
- Ja to rozumiem, ale... to nie o to przecież chodzi... żebyś się dla mnie... - zaczął dukać Yuuri, jednak kiedy twarz Viktora niebezpiecznie się do niego zbliżyła, pospiesznie zmienił front i powiedział na wpół zduszone: - ...dziękuję?
- Brawo. Mądra decyzja - przyznał zadowolony Viktor, choć dobrze wiedział, że za tymi podziękowaniami krył się głównie strach o to, że pocałują się na oczach innych ludzi. A skoro nie chciał... to trudno. Co się odwlecze, to nie uciecze. - Ale nie stójmy już tak. Idziemy zrobić rundkę po stoiskach i powoli zbieramy się do domu?
Yuuri ostrożnie skinął głową, co miało chyba znaczyć coś pomiędzy pokorną zgodą i nieśmiałą aprobatą, a że został całkowicie pokonany, dlatego bez słowa dał się poprowadzić w głąb placu Ostrowskiego. Viktor asekuracyjnie objął dłonią plecy Yuuriego - na tyle śmiało, żeby ustrzec go przed ewentualnym zgubieniem się w pokaźnym tłumie, ale na tyle swobodnie, żeby nie czuł się nieswojo. Jednocześnie Viktor z radością obserwował, jak Yuuri coraz chętniej rozglądał się na boki, jak znacznie pewniej ujął kubek w obie dłonie, jak co jakiś czas unosił go do ust i upijał mały łyk czekolady, jak ukradkiem zlizywał z górnej wargi piankowe wąsy i jak uśmiechał się, wskazując "o, masz taką samą matrioszkę u siebie!" albo pytając "to jeszcze są cukierki czy już szklane bombki?".
Było miło, nastrojowo i całkowicie beztrosko. Pośród setek obcych sobie ludzi dwóch sławnych łyżwiarzy figurowych przeobraziło się w zwyczajną, anonimową parę, którą wyróżniało jedynie to, że z energią reagowała na każdą najdrobniejszą przygodę. Wybuchali cichym śmiechem, widząc kukiełkę Dziadka Mroza z przeraźliwie wytrzeszczonymi oczami, która do złudzenia przypominała pewnego rosyjskiego trenera (oczywiście gdyby ten jakimś cudem zdołał wyhodować brodę). Zatrzymywali się na chwilę, gdy na scenie pojawił się interesujący zespół tancerzy ludowych, którym z przyzwyczajenia próbowali przyznawać GOE za co bardziej widowiskowe popisy. Zatykali sobie nawzajem uszy, kiedy po kilku taktach dzwoneczków wydawało się, że już-już za chwilę rozbrzmi znajomy głos Georga Michaela, ale ostatecznie okazywało się, że to tylko fałszywy alarm. Jarmark dostarczył im mnóstwa wrażeń, jednak żeby być w stanie zobaczyć absolutnie wszystko, należałoby tu zostać na jeszcze kilka kolejnych godzin. Niestety, opróżnione kubki termiczne nie miały już nic do zaoferowania w kwestii zapewnienia minimum komfortu cieplnego, dlatego jedynym rozsądnym wyjściem wydawał się powrót do domu i kontynuowanie pogaduch w przytulnym salonie... z ukochanym psiakiem na kolanach, rzecz jasna.
- I jak? - zagadnął Viktor, kiedy skierowali się w stronę widocznego po drugiej stronie Newskiego Prospektu przystanku. - Podobało ci się?
Yuuri przytknął wieczko kubka do ust i spojrzał w górę, gdzieś na migoczące nad ich głowami przewieszki.
- Było trochę jak na Obonie - podsumował, jednak zaraz trochę zmarszczył brwi i dodał jakby na wszelki wypadek: - Ale nie do końca.
- Bo jest zimniej? Tłoczniej? Czy może ta jedna czekolada zrobiła aż taką różnicę?
- ...też - przyznał niejednoznacznie, przez co Viktor poczuł się jeszcze bardziej zaintrygowany.
- Czyli to sprawka iluminacji? - próbował zgadnąć, ale kiedy nie doczekał się wyraźnej odpowiedzi, pstryknął palcami i spojrzał badawczo na Yuuriego. - Albo wiem! Wciąż nie możesz zapomnieć o tym brodatym przystojniaku z ostatniego stoiska, prawda? A mówiłem, żeby kupić go Yakovowi w ramach spóźnionego prezentu od całej-
- Chciałbyś. - Yuuri trącił narzeczonego między żebra i jednocześnie pokręcił z dezaprobatą głową. - Ale tak, chyba masz rację. To wina jednego takiego przystojniaka - szepnął z uśmiechem, zerkając na skrzypiący pod ich stopami śnieg. - On zawsze wszystko zmienia w moim życiu.
Rosjanin poczuł znajome motyle w okolicach żołądka, które znalazły sobie wyjątkowo dziwną porę roku jak na tak wzmożoną aktywność. Mimo to Viktor chyba wiedział, o jakiego gagatka teraz chodziło. Właściwie znał go aż za dobrze. Tak w przybliżeniu... będzie ze dwadzieścia osiem lat. No, może minus niemowlęctwo.
- Yuuri? - zanucił więc nisko, co pewnie wprawiłoby w zakłopotanie samego Michaela Buble.
- Tak? - usłyszał w odpowiedzi.
- Wróćmy tu za rok - powiedział, ostrożnie obejmując Yuuriego wokół ramion. To nie brzmiało jak prośba ani jak polecenie, tylko bardziej jak... nadzieja. - I jeszcze za rok. I za kolejny. Za pięć lat. Dziesięć. I dwadzieścia. Przychodźmy tutaj zawsze.
- Zawsze? - powtórzył Yuuri i obrócił twarz w stronę Viktora. Jego ciepłe, brązowe oczy lśniły jak fragmenty petersburskiego nieba, na tle których błyskały gwiazdy odbijających się lampek. - To dość często.
Wiadomo, że często, ale o to w tym właśnie chodziło. Przecież nie obejrzeli jeszcze wszystkich straganów, bo panował zbyt spory ścisk i gwar. Nie spędzili na łyżwach odpowiednio długiego czasu, żeby zaliczyć wszystkie możliwe bożonarodzeniowe utwory. Nie spróbowali każdego istniejącego rodzaju kawy, herbaty i gorącej czekolady, nie wspominając już o fakcie, że nawet nie zajrzeli do wnętrza żadnej kawiarenki. Nie zabrali ze sobą Makkachina, a jemu na pewno by się tu spodobało. A nawet gdyby zdołali zrobić absolutnie wszystko, co tylko dało się i nie dało się zrealizować... to Viktor zapragnąłby to powtórzyć od nowa, bo każda chwila z Yuurim była wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju.
I choć wydawało się, że Viktor będzie musiał jednak wytrzymać w tej niewiedzy aż do kolejnego roku, Yuuri niespodziewanie przechylił się na bok i oparł się policzkiem o ramię nieco zaskoczonego tym obrotem spraw narzeczonego.
- Ale jeśli tylko ty tu będziesz - wyznał półszeptem i uniósł rękę, żeby pogłaskać znajdującą się na jego ramieniu dłoń Viktora - to ja nie mam z tym żadnych problemów.
Z obiektywnego punktu widzenia raczej nie było to najbardziej romantyczne wyznanie roku. Właściwie to nawet w pierwszej setce by się nie zmieściło, jednak Viktor wiedział, że pod warstwą nieśmiałych słów kryło się całe mnóstwo miłości i wdzięczności, tak samo jak pod czarnym, dość niepozornym płaszczem schowany był o wiele bardziej niesamowity człowiek, niż się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Jeśli więc Yuuri mimo zmarzniętych uszu i dłoni twierdził, że chciał znów odwiedzić jarmark, bo Viktor był razem z nim, to nie mógł prosić o nic więcej. Zachował więc tę małą tajemnicę dla siebie i niczym nierozpakowany prezent ukrył na dnie serca, by przy okazji kolejnego Bożego Narodzenia cieszyć się nim na nowo.
Jedyne, na co Viktor sobie pozwolił w trakcie wsiadania do trolejbusu, to niepoprawnie szeroki uśmiech oraz drobna korekta w planach na wieczór, że kiedy znajdą się już w domu, to zamiast serii brzuszków przeprowadzi z Yuurim porządny trening wzajemnego dziękowania.
***
Przypisy-chan
Hoł-hoł-hoł! Wesołych Świąt, kochani Wy moi!
Podejrzewam, że w momencie, kiedy to publikuje, większość pewnie właśnie pospiesznie lepi ostatnie pierogi bądź nurkuje pod choinkami, żeby ukryć/odnaleźć prezenty _^_ Ale nie szkodzi. Viktuuri nie zając, poczeka, a kiedy położycie się do łóżek, zaatakuje Was dawką świątecznej słodyczy na dobry sen :)
Jeśli chodzi o sam pomysł na odwiedzenie jarmarku to narodził się on z... poprawek, które naniosłam na fanfik "Sonata: Na wyciągnięcie ręki", który wylądował w "Miejscu nam przeznaczonym". W jednym zdaniu dodałam tam informację, że przy okazji spacerowania po japońskim festiwalu Viktor zaczął opowiadać o świątecznych jarmarkach, które odwiedzał w dzieciństwie. I o. Ponieważ wypadało stworzyć coś na święta, dlatego wpadłam na pomysł, aby wykorzystać tamten motyw i reaktywować go w czasach współczesnych. Szybko przeprowadziłam więc research, gdzie w Petersburgu znajduje się fajny jarmark, który działałby również w Boże Narodzenie - i tak dotarłam przez Newski Prospekt (pierwsze zdjęcie) na plac Ostrowskiego (dwa kolejne).
Kiedy pogłębiałam wiedzę o tym miejscu, dowiedziałam się, że znajduje się tam lodowisko na świeżym powietrzu, a skoro tak, to czemu łyżwiarze mieliby z niego nie skorzystać? W takim uroczym otoczeniu aż żal nie skorzystać z okazji. Co do gorącej czekolady i kubków termicznych, jak również koncepcja płaszczy wzięła się z tego oficjalnego arta:
Jako że pamiętałam, że Yuuri nie miał specjalnie ubrań w czasie pierwszych dni pobytu w Petersburgu, dlatego przydzieliłam mu część rzeczy Viktora. A dlaczego tego siedemnastoletniego, się spytacie? A bo kostium Erosa pochodzi z tamtego czasu, więc sądzę, że i rozmiarówka zgadzała się nieco lepiej niż ta teraźniejsza XD Jakkolwiek te rękawy nadal wydają mi się coś całkiem duże...
Ale mniejsza już o detale. Zostawiam Was z tymi uroczymi obrazkami i życzę Wam, żeby te święta były lepsze niż wszystkie minione razem wzięte. Żebyście znaleźli czas tylko dla siebie, żebyście znaleźli coś miłego pod choinką, żebyście zadbali o swój własny komfort psychiczny i żebyście opływali w miłość jak pączki w maśle. No i życzę Wam oraz sobie z całego serduszka, żeby do filmu YoI było już zdecydowanie bliżej niż dalej.
Trzymajcie się i Wesołych Świąt, moi kochani parafianie!
Muah!
🎅😚
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top