XXIII

Nazajutrz o siedemnastej Kamila była już poza szpitalem. Z zapałem chciała pomagać na gospodarstwie, jednak Jan pozwolił jej tylko odprowadzić Nickę do stajni, po czym kazał usiąść przed budynkiem i zająć się czyszczeniem sprzętu jeździeckiego. Wózek dziewczyny był w opłakanym stanie, nie nadawał się już do użytkowania. Kamila nie płakała z tego powodu, ponieważ jej nogi były na tyle silne, aby móc ją nosić. Jednak gospodarz kazał jej ograniczyć chodzenie do minimum, ponieważ bał się jakiegoś urazu, który mógłby zaprzepaścić całą terapię i na zawsze pozbawić dziewczynę możliwości chodzenia, a co za tym idzie, powrotu jej drugiej-gorszej osobowości. Niechętnie, aczkolwiek zgodziła się z nim i stosowała do jego poleceń.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ

Marek odwiedził gospodarstwo i już nie szukał wymówek, aby spotykać się z Kamilą, bo od jej wyjścia ze szpitala, oficjalnie zostali parą.
Dziś, na prośbę Jana, przyjechał razem z Gryfem. Koń należał do niego. Było ciepło, upał nie dawał się tak bardzo we znaki, więc mężczyzna przyjechał wierzchem.
Po przywitaniu i zamienieniu kilku słów z dziewczyną, wyszedł na podwórze, gdzie miał pomóc Janowi w ustawianiu przeszkód dla koni. Kamila została w mieszkaniu, ponieważ sprzątała w salonie.

Gdy skończyła, udała się do mężczyzn, ostatni etap drogi wolno biegnąc.
-Kamila! Nie szarżuj tak!-upomniał ją Jan, widząc truchtającą dziewczynę.
Ta posłusznie zwolniła i stanęła nieopodal zagrody, gdzie Marek na grzbiecie Gryfa pokonywał kolejne przeszkody. Z pastwiska obok, Nicka wychyliła łeb, spoglądając tęsknym wzrokiem, za skaczącymi. Uwielbiała ten rodzaj ruchu.
-Pamiętasz, jak razem latałyśmy nad najwyższymi przeszkodami? Każdy nasz przejazd był nagradzany pełnymi aprobaty oklaskami.
Klacz uważnie słuchała słów swojej Pani, jakby rozumiejąc jej słowa.
-Kamila!-zawołał Jan.-Myślisz, że dasz radę dziś zacząć skakać niskie przeszkody?
Dziewczyna przez chwilę stała zaskoczona, wydawało jej się, że się przesłyszała.
-Słyszysz, co do Ciebie mówię?
-Oczywiście. Myślę...Myślę, że dam radę.-Kamila była wniebowzięta.
Marek skończył skoki. Przyniósł ze stajni siodło i ogłowie. Z pomocą mężczyzny,  dziewczyna wyczyściła i osiodłała klacz, po czym, także z pomocą ukochanego, dosiadła jej.
Emocje, jakie nią targały, były widoczne w postaci łez, toczących się po jej policzkach. Po chwili uspokoiła się, Marek wprowadził klacz na tor. Koń był już rozgrzany, więc po jednym kółku żwawego stępa, wykonała dwa kółka kłusa i zagalopowała. Po chwili naprowadziła Nickę na pierwszą przeszkodę, którą zaraz zostawiły za sobą. Chociaż przeszkody nie były najwyższe, Kamila i jej klacz bawiły się przednio.
Po półgodzinnym treningu, Jan zadecydował, że na dziś koniec.
Kamila, z pomocą Marka, zeszła z konia i razem zabrali się za rozsiodływanie.

Wieczorem, gdy Jan i dziewczyna zostali sami, wywiązała się między nimi taka rozmowa:
-Kamilo...-zaczął Jan.-Cieszę się, że mogłem pomóc tobie i Nice. Nadszedł czas, by się pożegnać. Nic więcej nie mogę dla Was zrobić.
-Panie Janku...
-Skończ z tym panem. Mów mi po imieniu.
-A więc Janie. Mam jeszcze jedną, wielką prośbę. Pomożesz mi przygotować się do zawodów? Chcę uratować stadninę. Jestem im coś winna.
-Zostały dwa tygodnie...Myślisz, że zdążycie się przygotować w tak krótkim czasie?
-Musimy spróbować.
-A więc...Zgadzam się.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top