VI

Nastał wieczór. Pan Jan wcześniej chodził spać, powiedział dziewczętom, aby czuły się jak w domu, ale zachowywały cicho, bo ma bardzo czujny sen.
Julka i Kamila udały się do swojego pokoju.
-Julka! Jedziemy stąd! Gdzie Ty mnie przywiozłaś? Ani telefonu, ani komputera! Co to za życie?
Chcę do domu!!!
-Lepiej się zamknij! Masz ponad dwadzieścia lat, a zachowujesz się jak rozpieszczona ośmiolatka!
-Jak chcesz wiedzieć, nigdy nie byłam rozpieszczana! Wszystko co mam i to jaka jestem, zawdzięczam tylko i wyłącznie sobie! Nie to co ty! Ukochana córeczka rodziców! Wszystko co chciałam ja, było złe i nie potrzebne! A to co zrobiła Julcia, piękne i ładne. Ciebie za wszystko chwalili i we wszystkim wspierali! Ja tego nie miałam.-po czym dziewczyna zamilkła i poszła spać.

Następnego dnia, o piątej rano, Kamilę obudziły dziwne odgłosy za oknem. Jej wózek stał tuż obok łóżka, więc podciągnęła się na rękach i usiadła w nim. Julka jak zwykle spała jak zabita. Po cichu, żeby nie obudzić siostry, podjechała do okna. To co zobaczyła, zamurowało ją. Pan Jan siedział na środku okrągłego wybiegu, a wokół niego, na lonży, biegał gniady koń rasy Shire. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mężczyzna był niepełnosprawny. Przecież taki ogromny koń mógłby go z łatwością stratować, lub po prostu przeciągnąć przez ogrodzenie. Mężczyzna nie wyglądał na przestraszonego, ani nawet zestresowanego. Przeciwnie, był zrelaksowany i wydawać by się mogło, że nie zwraca uwagi na wielkie zwierzę, biegające obok.
Dziewczyna narzuciła na siebie bluzę i po cichu wyjechała na zewnątrz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top