Rozdział 25
„Każdy samotnik, choćby się zaklinał, że tak nie jest, pozostanie samotny nie dlatego, że lubi, ale dlatego, że próbował stać się częścią świata, ale nie mógł, bo doznawał ciągłych rozczarowań ze strony ludzi."
Judi Picoult - „Bez mojej zgody"
- Ooo, co tu robisz? - fałszywy uśmiech na twarzy dziewczyny praktycznie zwalił mnie z nóg. Byłam gotowa na starcie ze starym Renson'em, Blase'm, Alec'em, ale nie z nią. Jej nie spodziewałam się tutaj zobaczyć nawet w najgorszych koszmarach, a teraz jednak stałam naprzeciw niej. Jak zwykle piękna Blana, kontra Yvette ubrana w dres i z niechlujnym kokiem na głowie. Kto wygrywał ten pojedynek?
- Ja... A co robisz tu ty?
- Właśnie pomagam Alec'owi pakować się na nasz wyjazd.
- Nasz? - powtórzyłam za nią jak zdarta płyta.
- No nasz. Mój i Alec'a. - zaśmiała się dźwięcznie, ukazując przy tym rząd swoich równych, białych zębów. - Postanowiliśmy trochę odpocząć od tego miejsca, bo obydwoje dużo ostatnio musieliśmy przejść. Jak chcesz to możesz nam pomóc. - odsunęła się lekko, aby pokazać mi dwie torby stojące w korytarzu, po brzegi wypakowane rzeczami. Na nich wyraźnie widziałam ułożone dwa bilety lotnicze, więc nie mogła kłamać.
Sama nie wiedziałam czy powinnam zacząć płakać, czy może jednak się roześmiać w głos. Miłość to jednak bzdura. Stek pieprzonych kłamstw. Nikt nie pokocha cię bezinteresownie i na całe życie, bo każdy człowiek to cholerny egoista. Miłości nie ma. Jest tylko ból rozstania, który za każdym razem uderza coraz mocniej, aż na koniec, gdy zakochasz się bez pamięci, zniszczy cię całkowicie. Alec był taki sam jak Aaron, Vicky czy Colin. Wszyscy chcieli mnie zniszczyć i okazało się, że w końcu im się na dobre udało, bo w tamtej chwili, nie czułam już dosłownie nic. Wszystkie emocje uleciały z mojego ciała i zostawiły na dole tylko odrętwiałą kukłę, która stała jak skończona idiotka i patrzyła na uśmiechniętą, szczęśliwą kobietę przed sobą, którą tak pragnęła być. Czy ja tak wiele wymagałam? Nie chciałam gwiazdki z nieba. Jak po prostu chciałam poczuć się choć przez chwilę szczęśliwa i naprawdę myślałam, że dzięki Alec'owi tak się stanie. Nie musieliśmy być nawet razem do końca życia. Wystarczyłoby mi kilka tygodni, może miesięcy. Wtedy mogłabym odejść z tego świata szczęśliwa, z myślą, że w swoich dłoniach miałam największy skarb, jakiego potrzebowałam. Zamiast tego, straciłam go na zawsze, choć nawet przez chwilę nie był mój. Brzydkie kaczątko wygrywa tylko w bajkach i komediach romantycznych, a w prawdziwym świecie kończy się tak, jak to właśnie miało miejsce. Piękna, popularna dziewczyna zgarnia wszystko, całą pulę nagród, a kaczątko zostaje z niczym. Nie przemienia się w łabędzia i nie ma prawa żyć długo i szczęśliwie, tylko siedzi w krzakach, ukryte przed wszystkimi.
- Nie, właściwie to chciałam tylko... Pożegnać Alec'a. - ze wszystkich sił, jakie mi zostały, zmusiłam się na uśmiech.
- Pojechał do sklepu, ale możesz na niego zaczekać, jeżeli chcesz.
- Po prostu mu przekaż, że... - potarłam dłonią pulsującą skroń. Nie mogłam zebrać myśli i czułam się tym wszystkim coraz bardziej przytłoczona. - Życzę mu wszystkiego najlepszego. Właściwie to wam. Bądźcie szczęśliwi i zapomnijcie o tych wszystkich problemach.
- Słucham? - z twarzy dziewczyny zniknął ten radosny uśmieszek, ale nie chciałam się nad tym zastanawiać.
- Mam nadzieję, że pokochasz go tak jak ja i dasz mu szczęście, którego ja nie potrafiłam mu dać.
- Yvette. - ruszyła w moim kierunku, ale szybko dałam krok do tyłu. Miałam już dosyć tej rozmowy, tych uczuć, tego wszystkiego.
- Po prostu mu to przekaż, Blan. Cześć.
- Zaczekaj, ja...
- Cicho bądź, niech idzie. - jak przez mgłę usłyszałam głos Blase'a. Tej podłej kreatury, której nawet nie chciałam widzieć na oczy. Nie chciałam widzieć żadnego z cholernych, podłych Renson'ów.
Odwróciłam się na pięcie, po czym wróciłam do auta ciotki Carrie. Nawet nie pamiętałam jak dojechałam do domu, bo w mojej głowie było kompletnie pusto. O niczym nie myślałam, nad niczym się nie zastanawiałam, niczego już nie chciałam, niczego nie pragnęłam. Chęć osiągnięcia szczęścia, pękła jak bańka mydlana. Moja piękna, romantyczna bajka dobiegła końca i musiałam się zadowolić tym, co dostałam. Mój pocałunek z Alecem... Tylko o tym chciałam pamiętać. To był moment, gdy pałałam pełnią szczęścia i myślałam, że jestem tylko jego.
- Już wróciłaś? Tak szybko? - ciocia Carrie wychyliła się z salonu, gdy tylko usłyszała dźwięk zamykanych przeze mnie drzwi. To ten moment. Czas zacząć robić to, co umiałam najlepiej. Przedstawienie czas zacząć! Naciągnęłam na twarz swój najlepszy uśmiech i odwróciłam się w stronę kobiety.
- Tak, wszystko sobie wyjaśniliśmy. Zadzwonię do mamy i powiem jej, że chciałabym jechać z Alec'em. Nieważne gdzie się zdecydował pojechać, chcę być przy nim.
- Świetna decyzja. Twoja mama na pewno zrozumie wszystko, skoro to tak dobrze na ciebie działa. - uśmiechnęła się do mnie i lekko pogładziła dłonią moje ramię. Chyba nie mogła się nacieszyć tym, że w końcu dawałam się jej dotknąć, a nie uciekałam na drugi koniec pokoju.
- A gdzie Cheryl?
- Chyba rozmawia przez telefon z Blase'm. Znów się kłócą, ale nie mam siły znów w to ingerować. - pokręciła tylko zrezygnowana głową.
- Pogodzą się jak zwykle. Nie martw się o to. - ruszyłam schodami na górę. - Teraz czeka mnie starcie z moją matką, a to nie należy do łatwych rzeczy.
- Dasz sobie radę. - zawołała za mną, gdy znikałam na piętrze.
Nie.
Nie dam sobie rady.
Mnie już nie ma.
Na ziemi zostało tylko ciało.
Boże, spraw, żeby tym razem w końcu się udało.
Weszłam do swojego pokoju, po czym najciszej jak się dało, przesunęłam komodę pod drzwi, mając nadzieję, że dzięki temu nikt nie będzie mógł wejść do środka. Z mojej głowy uciekły wszystkie myśli i działałam jak robot, ale to chyba właśnie było najlepszym rozwiązaniem. Podeszłam do łóżka i wyjęłam spod materaca małą kopertę, w której jakiś czas temu ukryłam żyletki na czarną godzinę. Wiedziałam, że ten moment kiedyś nastąpi, tylko nie sądziłam, że będzie to tak szybko. Naprawdę do ostatniej chwili miałam nadzieję, że wytrzymam do powrotu mamy. Pustym wzrokiem popatrzyłam na metalowe prostokąty. Tylko one mogły mnie uwolnić. Nie potrzebowałam do tego żadnego mężczyzny, ani przyjaciela. Liczyły się tylko one i to od nich wszystko zależało. Przesunęłam obuszkiem palca po ostrej krawędzi i skrzywiłam się, widząc stróżkę krwi spływającą po ostrzu i po moim palcu. Jeszcze chwila. Tym razem się na pewno uda.
Nie czekając dłużej na ratunek swojego księcia z bajki, weszłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi, aby w razie czego mieć kolejną barierę ochronną, dającą mi cenne sekundy. Puściłam wodę do wanny i bez rozbierania się, weszłam do środka, nie przejmując się ani trochę tym, że ubrania mocno przylegają do mojej skóry. Bolało mnie dosłownie całe ciało, choć nikt nie sprawił mi fizycznego bólu. Miałam wrażenie, że to po prostu moje serce nie jest w stanie przyjąć więcej i oddaje trochę swojego cierpienia mojej skórze, w nadziei, że to je uratuje. Na tym chyba właśnie polegała miłość. Na przyjmowaniu cierpienia ukochanej osoby, aby jej było lepiej. Alec ciągle brał ode mnie trochę cierpienia, choć sam cierpiał równie mocno.
Nawet nie pamiętam kiedy zaczęłam przecinać żyletkami swoją skórę. Czułam już tylko przyjemne odrętwienie, którego tak bardzo mi brakowało. Właśnie tego potrzebowałam. Zejścia wszystkich emocji, myśli, uwolnienia się od swojego ciała. Pierwsza to Blase, druga stary Renson, trzecia Cheryl, czwarta... Ostatnia. Alec.
Moją chwilę zapomnienia przerywał mi tylko ciągły dźwięk telefonu, który praktycznie nie ustawał od kilku minut. Wsunęłam dłoń do kieszeni i wyjęłam mokre od wody urządzenie. Nawet to go nie zepsuło. Mimowolnie uśmiechnęłam się, widząc jak przez mgłę imię Alec'a na wyświetlaczu. Po co on dzwonił? Nawet to chciał mi zepsuć? Nie wystarczyło mu, że zniszczył moje serce? Chwilę mi zajęło, zanim udało mi się odebrać połączenie i przyłożyć urządzenie do ucha. Chciałam go usłyszeć. Ten ostatni raz.
- Tak?
- Cześć. Dzwoniłaś do mnie. Byłem na zakupach i nawet nie słyszałem. - jego radosny głos sprawił, że lekko się uśmiechnęłam. Nie miał o niczym pojęcia. - Zmieniłaś zdanie i chcesz jednak ze mną jechać? Jestem już spakowany, ale zaczekam jak długo będziesz chciała. Nawet zabukowałem jeden dodatkowy bilet na wypadek, gdybyś się odezwała.
- Dla mnie? - szepnęłam cicho. Czułam, że odlatuję, ale za wszelką cenę próbowałam to powstrzymać. - Kocham cię, Alec.
- Yvette? Coś słabo cię słyszę. - na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością i gdzieś tam w oddali słyszałam tylko głos bruneta. - Yvette! Co się dzieje? Do cholery jasnej, odezwij się? To szum wody? Yvette, nie rób nic głupiego! Proszę cię! Ja też cię koch...
Telefon wysunął się z mojej dłoni i... Zapadła ciemność.
Ciemność, której tak pragnęłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top