Rozdział 12
„Nie mogę uwierzyć, że tak normalnie wyglądam, choć w środku mam pobojowisko."
Suzanne Collins - „Kosogłos"
Przez kolejną godzinę, Cheryl zawzięcie uczyła mnie jeździć na wrotkach, nie przejmując się kompletnie moimi licznymi upadkami i nawet przestawała już wyciągać dłonie, żeby pomóc mi wstać. Oczywiście nie myliła się, jeśli chodziło o to, że wokół nie będzie ludzi, co zdecydowanie było mi na rękę, bo po nieprzyjemnej sytuacji w centrum handlowym, wystarczyło mi kontaktu z obcymi na najbliższy czas. Nadal było mi naprawdę przykro, że Alec w żaden sposób nie zareagował, ale przecież nie powinnam nawet tego od niego oczekiwać, bo nie był moim przyjacielem, ani nawet kolegą. Przy swojej okropnej ukochanej udawał, że mnie nie zna, co chyba było oczywistą informacją, że nie chciał stwarzać ze mną żadnych relacji. Musiałam to przyjąć z dumą do wiadomości i skupić się na przetrwaniu kolejnych tygodni w tym mieście, a później na swoim planie odejścia.
- W końcu załapałaś. - brunetka podjechała do mnie, jakby w wrotkach się urodziła i oparła się o barierkę ochronną, której ja praktycznie nie puszczałam od czasu ostatniego upadku.
- Nie wydaje mi się. - zaśmiałam się mimowolnie i przejechałam kawałek, cały czas kurczowo trzymając się mojej ostatniej deski ratunku.
- Może i masz rację, ale chociaż się rozluźniłaś. - dziewczyna posłała mi swój standardowy szeroki uśmiech. - Chyba jeszcze cię nie widziałam tak spokojnej, a to miła odmiana. Muszę cię tu zabierać częściej.
- Jak chcesz, żebym się połamała, to pewnie.
- Nie dramatyzuj. Będzie już teraz tylko lepiej. - z tylnej kieszeni wyjęła telefon, z którego wybrzmiewała piosenka Dua Lipy, w którym owa wokalistka przekonywała, żeby nie odbierać od kogoś telefonu, bo ten ktoś dzwoni tylko gdy jest pijany i samotny, jednak moja kuzynka zdecydowanie nie posłuchała tekstu, bo na jej twarzy pojawił się charakterystyczny wyraz, który od razu powiedział mi, że dzwonił nie kto inny jak Blase. Popatrzyła na mnie, jakby pytając o zgodę na odebranie, więc tylko kiwnęłam głową i ruszyłam w dalszą drogę na tym niebezpiecznym środku transportu, który miałam na stopach. Chociaż, czy wrotki można było nazwać środkiem transportu? Właściwie tego nie byłam do końca pewna, ale żadne inne dobre określenie nie przychodziło mi do głowy. - Hej kotku. - zaćwierkała do urządzenia. - Jestem z Yvette w „Patines". Nie ma sensu, żebyś przyjeżdżał, bo i tak pewnie niedługo będziemy się zbierać. Ale... Nie wiem czy...
- Może przyjechać. - wywróciłam mimowolnie oczami, bo doskonale czułam to zakłopotanie dziewczyny. Po sytuacji w centrum prawdopodobnie nie chciała, żebym znów poczuła się niekomfortowo, ale z tego co zdążyłam zauważyć, Blase był naprawdę upierdliwy i rościł sobie do Cheryl prawa jakby był co najmniej jej królem. Naprawdę mi się to nie podobało, ale skoro jej to odpowiadało, to co ja mogłam poradzić? Nie zamierzałam się mieszać w ich relację.
- No dobrze, to wpadnij. - odjechałam na tyle daleko, żeby nie słyszeć dalszej jej rozmowy z chłopakiem, bo coraz bardziej mnie ten typ denerwował, choć nawet nie było go w pobliżu. Od pierwszego wejrzenia nie przypadł mi do gustu, a z każdą chwilą tylko było gorzej i ta niechęć do niego tylko rosła. Chyba każdy z nas kiedyś poznał osobę, która niby nic konkretnego mu nie zrobiła, ale jednak od pierwszego wejrzenia ją znielubił, a w skrajnych przypadkach nawet uznał za arcy wroga jak Heinz Dundersztyc Pepe Pana Dziobaka. Moim takim arcy wrogiem okazał się być właśnie Blase Renson. Każde jego słowo skierowane do mnie lub po prostu o mnie, przywoływało żółć do mojego gardła, a te jego wredne uśmieszki działały na mnie jak płachta na byka. Podobnie zresztą było z Blan, której także nie darzyłam sympatią, ale ku temu także miałam dobry powód. Ona była dla mnie niemiła, choć tak naprawdę nic jej nie zrobiłam i nie miała żadnego powodu, żeby się na mnie wyżywać, a jednak to robiła. Miałam wrażenie, że jej niechęć spowodowana była właśnie przez Alec'a, który tego dnia w klubie sportowym, poświęcił mi sporo uwagi, a jej się to widocznie nie spodobało. Nie rozumiałam tego do końca, bo byłam dla niej bardzo słabą konkurencją, więc zdecydowanie nie powinna być zazdrosna, bo chyba Alec dobitnie pokazał zarówno dziś jak i osiem dni temu w swoim domu, że wybrałby ją w ciemno, a mną się nawet nie przejął.
- O cholera. - moje rozmyślenie przerwało przerażone sapnięcie Cher, więc zerknęłam w jej stronę. Opierała się o barierkę, tak jak wtedy gdy ją zostawiłam, ale teraz zamiast trzymać telefon przy uchu, gapiła się jak sroka w gnat na drzwi wejściowe do klubu wrotkarskiego. Nie do końca wiedziałam o co jej właściwie chodziło, więc przekręciłam się w tamtym kierunku.
- Cholera.
- Zabiję Blase'a, przysięgam. - brunetka momentalnie znalazła się przy mnie, jakby była gotowa bronić mnie przed „napastnikami" własnym ciałem. - Powiem im, żeby stąd poszli. Albo lepiej my stąd chodźmy. - z niekrytym przerażeniem na twarzy, patrzyła na swojego ukochanego, który akurat witał się w wejściu ze swoim młodszym bratem i jego dobrze mi już znanymi przyjaciółmi. Chytry uśmieszek wymalowany na jego podłej twarzy, tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że wiedział już o wszystkim, co się wydarzyło i sprowadził ich tu celowo, żeby mi dopiec. Pewnie o wszystkim poinformował go Alec, bo Cheryl by nie zdążyła. Była przecież cały czas blisko mnie.
- Nie, nie chcę się nimi przejmować. - powiedziałam spokojnie, choć w środku cała się gotowałam z nerwów. Miałam ochotę podejść do nich, skopać ich wszystkich jak Jackie Chan w „Godzinach szczytu", a później wrócić do domu i wsunąć się pod ciepłą kołdrę w moim łóżku. Nie było to jednak możliwe, więc musiałam cierpliwie znieść ich obecność, aby nie dać im satysfakcji, że znów udało im się mnie pokonać.
- Jesteś pewna? Naprawdę mogę z nimi pogadać.
- Nie martw się, Cher. Idź się przywitać, a ja jeszcze trochę pojeżdżę. - posłałam jej uśmiech, żeby utwierdzić ją w przekonaniu, że wszystko było okej, ale chyba bardziej wyszedł mi z tego grymas.
Miałam dosyć wiecznego użalania się nad sobą i obawy przed własnym cieniem, bo właściwie nie miałam nic do stracenia. Ludzie ranili mnie na każdym roku i zapewne będą to robić, dopóki będę żyła, więc nie było sensu się dłużej przed tym bronić. Gorzej już i tak być nie mogło, czego byłam boleśnie świadoma. Moje życie widocznie tak już musiało wyglądać i nie było przed tym wszystkim ucieczki, więc przyszedł etap pogodzenia się ze swoim losem. Nie dam im satysfakcji, że mnie zniszczyli. Każdy z nich poczuje jak bardzo mnie zranił dopiero nad moim grobem, gdy będą płakać i błagać, żebym wróciła, ale wtedy będzie już za późno.
- Cześć. - koło mnie świsnęła potężna postać i z hukiem uderzyła o barierkę odgradzającą tor od szatni i trybun.
- Nic ci nie jest? - uniosłam wysoko brew, cierpliwie patrząc jak młodszy z braci Renson zaczął zbierać się z brązowego, lakierowanego pakietu. Chyba upadek trochę go zabolał, bo z jękiem zaczął rozmasowywać swój łokieć, a później zakończenie pleców. Może i nie podobało mi się jego zachowanie ostatnimi czasy, ale ja nie zamierzałam odpłacać mu się tym samym, bo po prostu nie należałam do takich osób. Ja nie sprawiałam innym przykrości świadomie. Oczywiście o ile nie chodziło o moją chęć do życia, bo w tym temacie z moją matką miałam już wszystko wyjaśnione, ale ona po prostu nie potrafiła tego zaakceptować.
- Chyba żyję. - stanął w końcu na własnych nogach.
- To dobrze.
- A ty? - przyjrzał mi się uważnie, jakby z mojej twarzy próbował wyczytać, co tak naprawdę w danej chwili czułam.
- Ja co? - świadomie udawałam idiotkę, aby nie pokazać mu, że w jakikolwiek sposób mnie zabolało to, co się stało niecałe dwie godziny temu.
- Nie udawaj, bo dobrze wiesz. Naprawdę przepraszam cię za Logana.
- Dlaczego? Przecież ty nic nie zrobiłeś. - celowo podkreśliłam przedostatnie słowo, ale jak typowy facet, nie zrozumiał mojej wypowiedzi.
- On potrafi być kompletnym kretynem.
- Nie tylko on. - mruknęłam pod nosem i ruszyłam w dalszą, powolną podróż po torze.
- Co mówiłaś?
- Że nie masz się czym przejmować. - uśmiechnęłam się lekko, żeby dał mi spokój i zajął się swoją dziewczyną, która teraz już prawdopodobnie planowała na mnie zemstę za to, że w ogóle śmiałam rozmawiać z jej mężczyzną.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście, Alec. - zajechał mi drogę, więc musiałam się zatrzymać, aby w niego czasem nie uderzyć. - Ludzie na mnie tak reagowali, reagują i będą reagować jeszcze przez długi czas i nie masz na to żadnego wpływu.
- Naprawdę podziwiam cię, że tak spokojnie do tego podchodzisz, bo ja na twoim miejscu obiłbym gębę każdemu, kto byłby dla mnie niemiły, bez żadnego konkretnego powodu.
- Czy według ciebie bójki są lekarstwem na wszystko? - z rozbawieniem skrzyżowałam ramiona na piersiach.
- Może nie na wszystko, ale rozwiązują jednak większość problemów. - ze śmiechem oparł się o barierkę, a jedna noga mu odjechała, przez co prawie znów wylądował na parkiecie. Uratował się w ostatniej chwili. - Cholera, jestem w tym naprawdę do bani.
- Widzę.
- „Nie, Alec! Jeździsz naprawdę dobrze." - chyba próbował naśladować mój dość cienki głos, co wyszło mu dość nieudolnie, wręcz komicznie. Sama nie wiedziałam, co on w sobie takiego miał, ale chwilą rozmowy potrafił zniszczyć całą złość, jaką jeszcze dosłownie pięć minut temu odczuwałam. Był doskonały we wszystkim, co okazało się być dla mnie prawdziwą torturą. Łatwiej by mi było, gdyby nadal był bucem siedzącym obok Blan, bo przynajmniej nie wyobrażałabym sobie, że mogłoby nas połączyć coś więcej.
- Nie lubię kłamać. - wywróciłam z rozbawieniem oczami.
- Ale w takich chwilach powinnaś. Mówi się na to „białe kłamstwo". - zerknął gdzieś nad moim ramieniem, więc mimowolnie także tam popatrzyłam. Blase stał przy wejściu na tor i obejmował jednym ramieniem Cheryl, a drugim machał do swojego brata, próbując go tym samym przywołać do siebie. Na sam jego widok miałam ochotę zdjąć ze stopy wrotkę i rzucić nią prosto w jego pustą głowę, ale musiałam chociaż udawać dorosłą i w miarę rozsądną osobę. Na domiar złego obok niego stała ta ruda flądra i przyglądała się mi i mojemu towarzyszowi, jakby chciała na zabić. - Muszę jechać, bo już czegoś chce. Potrafi do mnie wydzwaniać dziesięć razy dziennie. - brunet nieudolnie ruszył w kierunku swojego starszego brata. Jak to właściwe było możliwe, że aż tak się od siebie różnili? W moich oczach byli jak ogień i woda, ale niestety gdzieś tam głęboko w sobie czułam, że to tylko pozory i że Alec wcale nie był lepszy od Blase'a, tylko po prostu udawał. Nie miałam pojęcia, dlaczego mógłby to robić, ale ten obślizgły głos w mojej głowie, coraz częściej mi to powtarzał i bałam się, że naprawdę w końcu zacznę w to wierzyć, choć wcale tego nie chciałam. Chciałam, żeby Alec był dobrym chłopakiem, któremu mogłabym zaufać w każdej sprawie, a nie pozerem, który robił wszystko, aby przypodobać się znajomym, swoją drogą równie podłym jak oni sami. Nie miałam pojęcia czy to prawdopodobna opcja czy może to moja podświadomość chciała mnie do tego przekonać, abym nikogo nie obdarzyła już zaufaniem, ale postanowiłam się w tym momencie nie zagłębiać w ciemnych zakamarkach mojej głowy, bo to nie wróżyło nic dobrego, no może oprócz depresji.
- Yvette. - zerknęłam na blondyna, którego poznałam dzisiejszego dnia w centrum handlowym. Podjechał właśnie do mnie od strony wejścia, więc przypuszczałam, że przysłała go moja kuzynka, bo tak z własnej woli na pewno by nie pojawił się przy mnie.
- Liam. - celowo przekręciłam jego imię.
- Logan.
- Ach tak, przepraszam.
- Nic nie szkodzi. - nerwowym ruchem wepchnął ręce do kieszeni. - Nie jestem dobry w przepraszaniu, ale naprawdę mi przykro. Nie chciałem być dla ciebie niemiły i nie wiedziałem, że...
- Że? - uniosłam brew.
- No wiesz. Że masz... „Problemy". - przy ostatnim wyrazie zrobił w powietrzu cudzysłów, co tylko obniżyło moją chęć rozmowy z nim do zera.
- Problemy? - prychnęłam pod nosem. - Kto ci powiedział? Alec?
- Blanca.
- Aaa, pierwszy znawca ludzkiej psychiki. - znów gorzko się zaśmiałam. - Nie ma problemu, Liam.
- Logan.
- Nie obchodzi mnie to. - wzruszyłam obojętnie ramionami, chcąc mu pokazać jak niewiele dla mnie znaczył i odwróciłam się, żeby przejechać w spokojniejszą część toru, gdzie nie byłoby tylu gapiów czekających na moje potknięcie, ale właśnie w tym momencie, z całym impetem wpadła na mnie Blanca. Z głośnym jękiem wylądowałam na lakierowanym parkiecie, wykręcając sobie przy tym rękę pod niebezpiecznym kątem. Byłam pewna, że zrobiła to celowo, bo w tym miejscu stałam tylko ja i Logan i toru miała pod dostatkiem, a jednak wpadła prosto na mnie.
- Ojej, nie zauważyłam cię. - zrobiła minę niewiniątka. Ręka bolała tak niemiłosiernie, że w oczach niemal natychmiast pojawiły mi się łzy. Miałam wrażenie, jakby ktoś właśnie próbował mi ją wyrwać, a ja nie mogłam go przed typ powstrzymać.
- Yvette! - momentalnie obok mnie ukląkł blondyn, a od strony wejścia doskonale słyszałam przerażony pisk mojej kuzynki. - Nic ci nie jest? - głos Logana brzmiał jakby się naprawdę zmartwił, co trochę mi w tym wszystkim nie pasowało, bo jeszcze dwie godziny temu zachował się jak skończony dupek, na którego chciałam wylać coca colę.
- Yves, żyjesz? - z łoskotem wylądował obok mnie Alec, a zaraz za nim przybiegła Cheryl, po drodze zdejmując w pośpiechu swoje wrotki.
- Ty suko! Wyrwę ci za to wszystkie kudły! - z krzykiem ruszyła w kierunku Blan, aż musiał interweniować Blase. Pewnie jej reakcja by mnie rozbawiła, ale miałam poważniejszy problem, a mianowicie moja ręka, która zdążyła już w nadgarstku niebezpiecznie spuchnąć.
- Boli mnie ręka. - szepnęłam cicho i popatrzyłam na Aleca, który właśnie klęczał obok mnie, w niebezpiecznie małej odległości, którą kompletnie się jednak nie przejęłam.
- Pokaż to, mała. - wyciągnął niepewnie dłoń w moim kierunku, jakby bał się, że zaraz stąd ucieknę, a ja bez większych obaw wyciągnęłam rękę do przodu, aby mógł obejrzeć to, co mi się z nią stało przez ten cholerny upadek.
- Wygląda paskudnie.
- Jak złamałaś jej rękę, to cię uduszę! - znów pisnęła Cheryl, a starszy z Renson'ów musiał przekręcić ją przodem do siebie i mocno przytulić, aby się uspokoiła, co i tak niewiele dało, bo nadal jak szalona wierzgała nogami i rękoma.
- To był wypadek! - rudowłosa ukucnęła obok swojego wybranka i chwyciła jego dłoń, żeby czasem mnie nie dotknął. - Wierzysz mi, prawda? Stanęła mi na drodze, a ja nie potrafię zbyt dobrze jeździć.
- Nie teraz, Blanca. - odsunął od siebie jej dłoń, znów przenosząc swoje ciemne spojrzenie na mnie.
- Musimy zawieźć ją do szpitala. - z mojej drugiej strony nadal kucał przestraszony Logan.
- Do szpitala? - doskonale usłyszałam przerażenie w swoim głowie. - Nie ma mowy! To nic takiego. - ostatnim miejscem na świecie, w którym chciałam się teraz znaleźć, był szpital. Już i tak wystarczająco dużo czasu w nim spędziłam i nie miałam zamiaru przebywać tam nawet minuty dłużej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top