Rozdział 11

„Uciekam już od trzydziestu ośmiu godzin. Uciekam od moich uczuć, od myśli, od mojego zmartwienia. Od prawdy wreszcie. Wszystko w nadziei, że jeśli wystarczająco długo będę odwracać swoją uwagę od bólu, to w którymś momencie rana sama z siebie przestanie boleć."

Ildiko von Kurthy - „Złamane serce"


           Jak zaczarowana wpatrywałam się w cyfrowy ekran zegarka stojącego na łóżku. Czerwone cyfry wskazywały, że było dokładnie czterdzieści sześć minut po godzinie ósmej rano, a dziś mijał dokładnie ósmy dzień mojej głodówki, więc wielkimi krokami nadchodził chyba najgorszy dla mnie czas. Na tym świecie wszystko potrafiło przeminąć, ból po stracie kogoś bliskiego, tęsknota za kimś, miłość, przyjaźń, ale jednak głód pozostawał. Z nim niestety nie dało się zrobić nic, choćby człowiek nie wiem jak bardzo z tym walczył. Głód był obecny zawsze.

Zacisnęłam dłonie na skórze na swoim brzuchu i popatrzyłam z obrzydzeniem na fałdki, które się przez to utworzyły.

- Widzisz to? - szepnęłam sama do siebie, jakbym była już kompletną wariatką. - Jesteś tłusta jak świnia, a myślisz o jedzeniu? Nie zasługujesz, żeby zjeść cokolwiek.

Moja podświadomość działała w ten sposób odkąd pamiętałam i żadne prośby czy groźby nie potrafiły zmienić jej zdania. Zawsze, gdy tylko patrzyłam w lustro, odzywał się jej obślizgły głos, który utwierdzał mnie w przekonaniu, że byłam tylko zwykłym potworem, takim kompletnie nie zasługującym na życie. Niektóre osoby, gdy spoglądały na swoje odbicie widziały piękne, młode kobiety, przed którymi świat stał otworem, jednak ze mną tak zdecydowanie nie było. Dla mojego ciała było tylko jedno odpowiednie miejsce, a mianowicie – trumna.

To chyba właśnie głód potęgował mój wisielczy humor i ukoić go mogła tylko czekolada, na którą sobie zdecydowanie pozwolić nie mogłam. To było jak cholerne, zamknięte koło, bez jakiegokolwiek wyjścia. Czułam się jak te koty ze śmiesznych filmików, które stawia się w narysowanym na podłodze okręgu, a one nie potrafią z niego wyjść, choć tak naprawdę nic im tego nie zabrania. Dokładnie tak wyglądało całe moje życie. Tym moim kocim kołem byłam... Ja. Co za ironia losu. Każdy psychiatra powtarzał mi non stop, że to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, że tak naprawdę jestem piękna i mądra, że wszyscy mnie uwielbiają, ale co to właściwie zmieniało? Nic! To były tylko głupie gadki, którymi próbowali przekonać biedną dziewczynę, że jest już zdrowa, żeby nie zawracała im już głowy. Tak naprawdę moimi problemami nikt się nigdy nie przejmował. Nikt tego nie rozumiał. Wszyscy potrafili tylko mówić: „Uważasz, że jesteś gruba? No to schudnij!", albo „Nie akceptujesz siebie? Idź na terapię". Byłam i to nie na jednej i gówno one dały. Dla mnie to wyglądało tak samo, jakby zgwałconej dziewczynie powiedzieć: „Czemu po prostu nie odmówiłaś?". Ludzie czasami po prostu nie myśleli.

Popatrzyłam na ciężarki do ćwiczeń leżące na podłodze, a których nawet nie miałam siły wziąć w rękę, bo przecież, aby mieć siłę trzeba jeść, a skoro nie jadłam to jak mogłam mieć siłę? Chciałam ćwiczyć, ale z ledwością mogłam poruszać swoimi rękami, nie mówiąc już o jakimś większym wysiłku. Czułam jakby moje mięśnie się pokurczyły i stały się kompletnie bezwartościowe. Wzięłam z szafki lusterko, aby jeszcze bardziej się zdołować i musiałam przyznać, że naprawdę mi się to udało, bo moja skóra była blada jak papier, a w dodatku ziarnista jak u jakiejś postaci z książek o czasach wojny. Pod oczami znajdowały się wielkie dwa sińce, których nie byłby w stanie zakryć chyba żaden makijaż, nawet gdyby robił go sam James Charles. Przesunęłam palcami po matowych włosach i ciężko westchnęłam. No cóż, przynajmniej wiedziałam, że gorzej już być nie mogło. Choć podobno nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca. Zerknęłam znów na zegarek, mając nadzieję, że minęło już wystarczająco czasu, abym z czystym sumieniem mogła wziąć prysznic i położyć się znów do łóżka i zasnąć, jednak ta przebrzydła menda wskazywała swoimi czerwonymi cyferkami godzinę ósmą czterdzieści dziewięć.

Miałam wrażenie, że za chwilę oszaleję od tego ciągłego odliczania. Obiecałam sobie, że wytrzymam na swojej głodówce czternaście dni, jednak słabo to wszystko zaczynałam widzieć. Niby zawsze najgorsze były pierwsze dni, gdy żołądek co chwila upominał się o jedzenie, ale teraz wcale nie było lepiej. Głód nie był już tak silny jak wcześniej, ale trwał ciągle. Nie ustawał nawet na chwilę. Towarzyszył mi przy każdej czynności jaką wykonywałam. Głód obierał mi już zdolność racjonalnego myślenia, ale wmawiałam sobie, że muszę dać radę. Toczyłam walkę z samą sobą i po prostu musiałam ją wygrać. Porażka nie wchodziła w grę.

- Yvette! - drzwi od mojego pokoju otworzyły się nagle z impetem, aż lusterko, które nadal trzymałam w dłoni, wysunęło się z niej i z hukiem upadło na podłogę, rozbijając się na drobny mak. Siedem. Lat. Czy tyle musiałam się teraz jeszcze męczyć? Świat zamierzał mnie torturować przez siedem długich lat? - Matko kochana! Ty jesteś wampirzycą? Kiedy ostatnio stąd wychodziłaś? - od razu podeszła do okna i odsłoniła ciemne, grube zasłony, przez co zniszczyła mój ukochany mrok, w którym ostatnimi czasy się pogrążyłam.

Od mojego powrotu z domu Aleca minęło dokładnie dziewięć dni. Dziewięć dni cierpienia, niszczącego mnie od środka. Nic mi nie obiecywał, niczego ode mnie nie chciał, nic nie powinnam do niego czuć, a jednak. To dziwne „coś" siedzące w moim brzuchu, chciało wyjść na zewnątrz i zniszczyć wszystko, co tylko stanie na mojej drodze. Wiedziałam doskonale, że moje zauroczenie młodszym Renson'em było bezsensowne, ale co mogłam z tym zrobić? Stało się. Tak właśnie działała moja osobowość i wystarczyło, że ktoś był dla mnie miły, a ja od razu oddawałam mu całe serce, wyobrażając sobie idiotycznie, że wyciągnie mnie z tego mroku, w który sama się wpędziłam. Niestety, ten mrok był częścią mnie i nikt nie mógł mi pomóc z niego wyjść. Tak jak przeczuwałam, z biegiem dni, coraz mniej o nim myślałam, coraz mniej wspominałam jego piękne oczy, szeroki uśmiech. Chyba w końcu zaczynałam przekonywać samą siebie, że to był nic nie znaczący epizod z mojego życia, który już niedługo przestanie się całkowicie liczyć.

- Yvette, mówię do ciebie. Słuchasz mnie w ogóle?

- Słucham. - westchnęłam ciężko, ale prawda była taka, że po pytaniu o to czy jestem wampirzycą, całkowicie się wyłączyłam.

- Musimy gdzieś się przejść, trochę poruszać. Wyglądasz okropnie! - tak, właśnie to chciałam usłyszeć z jej ust. Wyglądam okropnie. Okropnie. Odbijało się to echem w mojej głowie i tak naprawdę każde inne słowa, które wypowiedziała odkąd się pojawiła, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

- Nie chcę stąd iść.

- Powiesz mi w końcu, co się stało u Alec'a? - przysiadła na fotelu ustawionym przed moim łóżkiem.

- Co się miało stać? Opiekowałam się nim tak jak mi kazałaś.

- To dlaczego uciekałaś?

- Wcale nie uciekłam. - chwyciłam z szafki wodę i upiłam łyk z butelki. Chciałam jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, jednak wiedziałam, że Cheryl tak łatwo nie odpuści tego tematu.

- Alec twierdził coś innego. Powiedział, że uciekłaś bez pożegnania.

- Przyszła jego dziewczyna i powiedziała, że się nim zajmie, to po co miałam tam zostawać? Chyba dwie opiekunki nie były mu potrzebne, bo rano czuł się już dużo lepiej.

- Jego dziewczyna? On nie ma dziewczyny.

- Chyba jednak nie jesteś poinformowana. Nie przedstawiała mi się, ale to piękny rudzielec z nogami do nieba.

- Blanca. - prychnęła pod nosem, co dało mi trochę do myślenia, bo wyglądało na to, że nie przepadała za dziewczyną tak samo jak ja. - To nie jest jego dziewczyna tylko zabawka. Lata za nim, a on korzysta.

- Nawet nie chcę o tym słuchać. Po prostu przyszła, więc ja poszłam i koniec historii.

- I na pewno nie powiedzieli ci nic wrednego? - zmrużyła w śmieszny sposób powieki, jakby głęboko się nad czymś zastanawiała.

- Skąd. Wyszłam, bo nie widziałam powodu, żeby tam zostać.

- No dobrze. - położyła dłonie na swoich szczupłych udach, które okryte były teraz czarnymi leginsami. - Więc skąd ta depresja? Nie wychodziłaś stąd od tygodnia, a mama twierdzi, że w ogóle nie ubywa jedzenia z lodówki.

- Jem cały czas.

- Yvette, do cholery! Nie rozmawiaj ze mną jak z psychoterapeutą, dobrze? Widzę przecież, że coś jest nie tak i chcę ci pomóc. Pozwól mi na to.

- Mnie się nie da pomóc. - westchnęłam po raz kolejny dzisiejszego dnia, po czym powoli podniosłam się ze swojego łóżka. Musiałam jednak złapać się szafki, bo przez nagłe zawroty głowy spowodowane brakiem pożywienia, ledwo utrzymywałam się na nogach. - Po prostu zostaw mnie samą.

- Nie, Yve. Nie pozwolę ci zapaść się całkowicie w tę samotność. Idziemy gdzieś i nie chcę słuchać żadnych wymówek. Idziesz teraz pod prysznic, czeszesz się i przebierasz, a ja posprzątam to szkło.

- Nie chcę nigdzie iść. - powtórzyłam.

- Wiem, ale zrobisz to, bo cię o to proszę. - jej buńczucznie skrzyżowane na piersiach ręce kazały mi twierdzić, że wcale nie żartowała i nie odpuści dopóki nie dopnie swego, tak więc nie miałam wiele do gadania. Bez słowa ruszyłam do swojej szafki i wzięłam z niej szare dresy i czarną koszulkę na krótki rękaw, a z wieszaka zdjęłam dżinsową kurtkę. Idealny strój, żeby pokazać światu jak bardzo mi na nim nie zależy.

- Nie pokalecz się tylko. - mruknęłam przed wyjściem i od razu udałam się do łazienki. Mówiłam, że już gorzej być nie mogło? Myliłam się.

~~*~~

            Jak myślicie, gdzie mogłaby się udać Cheryl, aby się zrelaksować? Jestem pewna, że dziewięćdziesiąt pięć procent z was odpowiedziała na to pytanie dobrze, bo po kilkunastu minutach jazdy samochodem ciotki Carrie, dojechaliśmy do centrum handlowego, w którym moja kuzynka widocznie uwielbiała robić zakupy. Zaparkowała auto pomiędzy dwoma białymi Oplami i z uśmiechem na twarzy wzięła z tylnego siedzenia torebkę. Każda z nas lubiła spędzać czas w inny sposób,  ale nie zamierzałam na ten temat dyskutować, bo byłam pewna, że i tak do niczego sensownego to nie doprowadzi. Musiałam przemęczyć się jeszcze tylko kilka tygodni, a później czekała mnie ta długo wyczekiwana wolność.

- Pochodzimy sobie, pooglądamy ubrania, będzie fajnie! - podekscytowana wysiadła z pojazdu, więc niechętnie zrobiłam to samo. Widocznie nawet pojęcie „fajnie" rozumiałyśmy w inny sposób. Różniłyśmy się po prostu jak ogień i woda i właśnie w takich sytuacjach dostrzegałam to najwyraźniej.

- Yhym, super.

-  Czy ty choć raz mogłabyś okazać entuzjazm? - wywróciła teatralnie oczami.

- To był właśnie on, nie zauważyłaś? Powtórzę więc: yhym, super!

- Jesteś naprawdę niemożliwa. - przyspieszyła kroku, żeby nie musieć ze mną dłużej rozmawiać, a ja wcale z tego powodu nie narzekałam. Może i zachowywałam się dziecinnie, ale przecież prosto z mostu jej powiedziałam, że nie chcę nigdzie wychodzić, czego ona nie potrafiła uszanować, zatem nie zamierzałam jej nic ułatwiać. Niech trochę się pomęczy z tą Yvette, którą ja muszę znosić od dwudziestu dwóch lat mojego życia.

Weszłyśmy do ogromnego budynku i przez następne pół godziny, łaziłyśmy bez celu po różnych sklepach, bo Cheryl nawet nic sobie nie kupiła. Widocznie jej entuzjazm zakupowy wyparował przez moje irytujące zachowanie, ale wcale nie zamierzałam z tego powodu płakać. Głód robił ze mnie okropną zołzę, nie ma co. Bez większego zainteresowania oglądałam ubrania na wystawach sklepowych, ale w żadnym z nich nie wiedziałam siebie. Czy tylko ja uważałam, że ta dzisiejsza moda stworzona była dla kobiet w rozmiarze XS, które chodziły po wybiegach? Która normalna osoba z krwi i kości wcisnęłaby się w coś takiego? Naprawdę tego nie rozumiałam. Nic w tej sprawie nie mogłam zmienić i cały Internet, czyli główne źródło informacji dla większości z nas, przepełniony był tego typu rzeczami, które kobiety chłonęły, marząc, żeby choć w połowie przypominać Aniołki Victoria's Secret.

- Ooo, zobacz! - kuzynka chwyciła mój nadgarstek, abym się zatrzymała, ale od razu zauważyła swój błąd i szybko zabrała dłoń. - Alec nas woła, chodźmy do nich. - nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, już ciągnęła mnie za rękaw luźnej kurtki w stronę, o ironio, Burger Kinga.

Moja kuzynka niestety miała rację i przy sporym stoliku pod oknem siedziała grupka młodych ludzi, w których bez problemu mogłam dostrzec Aleca i uwieszoną na jego ramieniu Blance, posyłającą nam przy okazji swój słodki uśmiech, jakby chciała udowodnić wszystkim wokół, że była miłą i kochaną osóbką. Oczywiście nie wierzyłam w to w nawet najmniejszym stopniu, ale reszta tych jej wyznawców jak najbardziej, bo byli w nią wpatrzeni jak w cholerny obrazek. Moje serce zaczęło bić szybciej niż powinno, a żółć podeszła mi do gardła. Brak jedzenia robił swoje i czułam się naprawdę słabo, a teraz to dziwne uczucie wiercenia w moich wnętrznościach tylko się nasiliło. Wcale nie chciałam do nich iść, wcale nie chciałam z nimi rozmawiać, wcale nie chciałam na nich patrzeć. Jedyne czego chciałam to wrócić do bezpiecznego łóżka i zapomnieć o nich wszystkich.

- Cheryl, ja wcale nie chcę tam iść. Zaczekam tutaj.

- Daj spokój. - kompletnie zbagatelizowała moje słowa i nawet na chwilę nie dała mi się zatrzymać. Stanęła dopiero, gdy znalazłyśmy się przed stolikiem. - Cześć, kochani! - zaszczebiotała do tej grupki i zaczęła witać się z każdym z nich buziakiem w policzek. Była dokładnie taka sama jak oni. Radosna i szczęśliwa, nie myśląca o problemach, ciesząca się życiem. Większość dwudziestolatków właśnie taka była. Tylko nie ja. Nie pasowałam do nich i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, a wredny uśmieszek Blan tylko mi o tym przypominał. - To jest moja kuzynka, Yvette. Yve, to są... - zaczęła wymieniać imiona swoich znajomych, jednak kompletnie się nimi nie interesowałam. Mój wzrok mimowolnie padł na Alec'a siedzącego po mojej lewej stronie, który jak zawsze posyłał mi ten swój szeroki, biały uśmiech. On naprawdę był idealny. Nie znałam żadnego innego mężczyzny, który w każdym aspekcie miałby u mnie dziesięć punków na dziesięć możliwych. Tak naprawdę nie pasowała mi w nim tylko jedna, jedyna rzecz. Gdy byliśmy we dwoje, był uroczy i troszczył się o mnie jak nikt, ale gdy tylko ktoś się pojawiał, zmieniał się w tego popularnego faceta, którego nikt inny nie obchodził.

- No siadaj, nie stój jak kłoda! - z rozmyślań wyrwał mnie głos blondyna, po mojej prawej, który zrobił dla mnie miejsce na obitej czerwoną skórą ławce. W pierwszej chwili naprawdę chciałam tam usiąść, ale miejsca było tak mało, że od razu obudziły się we mnie wszystkie obawy, jakie tylko w sobie miałam. A jeżeli się nie zmieszczę? Jeżeli mnie dotknie? Jeżeli rzuci jakiś tekst o moim wyglądzie? Nie chciałam w tej chwili ryzykować, bo i tak byłam niesamowicie rozbita tym wszystkim, co się ostatnio działo. Mojej sytuacji na pewno nie poprawiało także miejsce, w którym się właśnie znajdowaliśmy, bo przyjemnym zapach jedzenia docierał do moich nozdrzy, powodując ścisk żołądka i ślinotok.

- Nie, dziękuję.

- No nie żartuj! Nie będziesz przecież tak stała. - poklepał miejsce obok siebie.

- Jednak postoję. - czułam na sobie wzrok ich wszystkich, ale jednocześnie nie odrywałam swojego spojrzenia od Aleca, który nadal mi się przyglądał. Na jego twarzy nie widniał już ten piękny uśmiech, ale sama nie wiedziałam dlaczego zniknął. Przeze mnie? Nie chciałam go zasmucać.

- Co ona taka dziwna? - parsknął śmiechem nieznajomy, więc niechętnie oderwałam wzrok od młodszego Renson'a, a przeniosłam na blondyna. - Skąd ją wytrzasnęłaś, Cher? Z innej epoki?

- Daj spokój, Logan. Jak chce to niech stoi.

- Przecież to bez sensu, skoro jest miejsce. Może szanowna pani nie chce siedzieć obok mnie, co? Ustąpić pani miejsca? - zaczął się naśmiewać, jak kompletny idiota, a reszta oczywiście zaczęła się śmiać razem z nim, jakby oglądali jakiś kabaret.

- Nie trzeba, bo nie mam zamiaru zostać długo.

- Czyżby nie podobało się pani nasze towarzystwo? - nadal się śmiał, a ja miałam coraz większą ochotę, ściągnąć mu ten uśmiech z twarzy. Gdybym tylko była odważniejsza, wzięłabym colę, która stała przed nim i wylała mu ją na sam środek tej pustej głowy, ale niestety, byłam jaka byłam i musiałam nacieszyć się tym, co robiłam mu w myślach.

- Yvette ma swój świat i swoje kredki. - tym razem zachichotała wszechwiedząca Blanca. - Ostatnio uciekła z domu Aleca jak tylko przyszłam. - jej słowa sprawiły, że mimowolnie się zaśmiałam. Czy ona naprawdę to powiedziała? Była jedynym powodem, przez który opuściłam dom Renson'ów i ona doskonale to wiedziała, ale oczywiście chciała wyjść na lepszą w oczach swoich znajomych.

- Dajcie już spokój i zmieńmy temat.

- Dlaczego? Mi temat Yvette bardzo się podoba. - nieznajomy oparł ręce na stoliku przed sobą i zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem. - To jak, kochana, skąd tu trafiłaś? Sądząc po ubraniach, na pewno nie z Mediolanu. - jego słowa znów spotkały się z rozbawieniem pozostałych osób siedzących wokół niego, co wcale nie dodawało mi pewności siebie.

- Logan! Nie bądź bezczelny. - Cheryl walnęła chłopaka w tył głowy, ale to nic nie dało, bo już się i tak za bardzo rozkręcił, zadowolony z atencji przyjaciół.

- No co? Przecież to było proste pytanie. Jak to możliwe, że to twoja kuzynka?

- Pójdę już. - westchnęłam ciężko, bo naprawdę miałam dosyć tych wszystkich przykrych słów.

- Nie! No zostań z nami. Jeszcze tak wiele o tobie nie wiem!

- Wybacz, miałeś rację i jednak nie odpowiada mi towarzystwo. A na tym wolnym miejscu niech usiądzie twoje ego. Chociaż nie wiem czy się zmieści. - powiedziałam spokojnie, posyłając mu przy tym obojętne spojrzenie, aby nie pokazać mu, że wytrącił mnie z równowagi. Nie był tego wart. Po moich słowach wszyscy zamilkli, więc błyskawicznie odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę wyjścia. Nie chciałam z nimi dyskutować dalej o tym jak dziwnym człowiekiem byłam. Ja byłam przecież stworzona do życia w samotności, więc czemu ciągle ktoś mnie próbował z tego wyciągnąć? Czy tak wiele oczekiwałam? Chciałam po prostu pożyć po cichu jeszcze kilka tygodni, a później odejść, zapominając o tym całym syfie. O tych wszystkich podłych ludziach. O stereotypach. O bólu.

- Yve, zaczekaj! - słyszałam za sobą głos kuzynki. - No i co zrobiliście? Chodź raz nie możecie być mili?

- No nie sądziłem, że twoja kuzynka to wariatka. - zaśmiał się chłopak, a ja właśnie w myślach chlusnęłam mu po raz kolejny słodkim napojem w twarz.

Słyszałam jeszcze, że Cheryl próbowała mnie bronić, ale tak naprawdę nie miało to sensu. Nic nie robiąc skłóciłam tylko ją z przyjaciółmi, choć wcale tego nie chciałam. Właśnie tak działała na innych moja osoba. Nikt nie potrafił zrozumieć mojego zachowania, a ja nie chciałam tłumaczyć, bo z nikim nie miałam zamiaru zawierać dłuższych znajomości. Nie chciałam zbliżać się do obcych ludzi, bo oni wywoływali za każdym razem tylko ból. Nie poznałam jeszcze osoby, która by przy mnie została na dobre i na złe. Każda z nich odchodziła, odbierając mi kawałek serca, więc postanowiłam zamknąć się na ludzi, aby więcej nie cierpieć. Było to jednak niemożliwe do wykonania, bo na świecie były przecież miliardy ludzi, którzy w pewien sposób otaczali mnie każdego dnia.

Wyszłam przed budynek centrum handlowego i wyjęłam z kieszeni swoją komórkę. Chciałam z kimś porozmawiać, a jedyną bliską osobą jaką miałam, była moja matka. Nikt inny nie wiedział, co działo się w mojej głowie, więc po chwili zastanowienia wybrałam jej numer. Odebrała po pięciu sygnałach, które odliczałam w nieskończoność.

- Halo?

- Mamo... - zaczęłam, ale nie dane mi było skończyć.

- Yvette, jestem teraz zajęta. Mam ważne spotkanie.

- Ale...

- Jak masz jakiś problem to porozmawiaj z Carrie, albo z Cheryl. Zadzwonię jak będę mogła. - nie czekała nawet na moją odpowiedź, tylko zakończyła połączenie, a do mojego ucha dotarł równomierny sygnał, potwierdzający, że matka mnie już nie usłyszy. Czego się właściwie po niej spodziewałam? Reakcji normalnej matki?

Westchnęłam ciężko i wsunęłam urządzenie do kieszeni luźnej kurtki. Czyli znów zostałam z tym wszystkim sama, bo nawet własna rodzicielka nie chciała ze mną porozmawiać i odciągnąć moich myśli od nieprzyjemnych sytuacji. Cheryl mnie nie rozumiała, co pokazała mi już nieskończoną ilość razy przez te swoje zakupy, zaciąganie do znajomych, zmuszanie do odwiedzania domu jej chłopka i tak dalej. Wiedziała jak to się za każdym razem kończyło, a i tak w to brnęła, więc tylko utwierdzała mnie w przekonaniu jak mało o mnie wiedziała. Jak mało o mnie wiedzieli wszyscy ludzie, którzy mnie otaczali.

- Jesteś. - podbiegła do mnie zdyszana kuzynka, więc przeniosłam na nią wzrok. - Naprawdę mi przykro, ale Logan to skończony głupek i mogłam się domyśleć, że będzie pieprzył te swoje mądrości.

- Mam go gdzieś.

- Na pewno? - dziewczyna chyba nie była przekonana o prawdziwości moich słów, bo przyglądała mi się nieufnie.

- Tak. Pogodziłam już się z tym, że dla innych jestem dziwadłem, więc po prostu następnym razem nie zmuszaj mnie do spotkań z obcymi.

- Nie mów tak, nie jesteś żadnym dziwadłem. Alec na pewno da popalić Loganowi i...

- Wracajmy do domu, Cheryl. Padam z nóg. - przerwałam kuzynce w pół słowa i od razu ruszyłam do auta ciotki Carrie.

- Nie, daj spokój. Nie pozwólmy, żeby jeden kretyn zepsuł nam babski wypad. - kuzynka zastawiła mi swoim ciałem drogę do auta i buńczucznie skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. Naprawdę nie miałam ochoty na kolejne wygłupy i upokorzenia ze strony jej znajomych, a byłam pewna, że sytuacja sprzed chwili niczego jej tak naprawdę nie nauczyła i będzie próbowała mnie wyciągnąć w kolejne miejsce, w którym było mnóstwo obcych ludzi.

- Cheryl, może ty tego nie rozumiesz, więc ci to wyjaśnię, okej? - przybrałam podobną pozycję do niej. - Jestem osobą znerwicowaną, zakompleksioną i aspołeczną. Ostatnie miejsce na świecie jakie mam ochotę odwiedzać to cholerne centrum handlowe, pełne ubrań dla idealnych kobiet z książkowymi wymiarami. Nie mam też ochoty poznawać co chwilę jakichś twoich nowych znajomych, bo nie mam na to siły. Przyjechałam do was, żeby odpocząć od problemów, a zamiast tego, mam ich coraz więcej, bo ciągle zmuszasz mnie do rzeczy, których nie chcę.

- Przepraszam, Yvette. Ja po prostu nie wiem jak powinnam się przy tobie zachowywać. - na twarzy dziewczyny widziałam skruchę, ale tak przecież było za każdym razem, gdy coś się działo, więc nie liczyłam na zbyt wiele.

- Zdaję sobie z tego sprawę i nie chcę, żebyś się zmieniała czy przed czymkolwiek przeze mnie powstrzymywała. Jeśli masz ochotę na zakupy czy wypad ze znajomymi, po prostu zrób to sama.

- Dobrze. Nie denerwuj się już na mnie. Właśnie wpadło mi do głowy miejsce, w którym poczujesz się dobrze. - na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, przez co mimowolnie wywróciłam oczami, bo już byłam pewna, że nie oznacza on nic miłego i w głowie mojej kuzynki właśnie się zrodził pomysł, którego bardzo szybo pożałuję.

- Oby nie kolejne centrum.

- Coś dużo lepszego. - odwróciła się na pięcie, więc ruszyłam za nią w stronę auta ciotki Carrie. - Tu niedaleko jest klub wrotkarski. Jest dopiero... - zerknęła na zegarek, który miała zapięty na nadgarstku. - ...- jedenasta piętnaście, więc o tej porze nikogo tam nie będzie, bo ludzie przychodzą zazwyczaj wieczorami. Co ty na to?

- Nie jeździłam nigdy na wrotkach.

- No to się na spokojnie nauczysz. Jak będzie dużo osób to po prostu wyjdziemy, dobrze? - zerknęła na mnie przez ramię, ale z jej miny wyczytałam, że nie tolerowała odmowy z mojej strony. Właściwie, co złego mogłoby się stać na torze wrotkarskim? Brzmiało to raczej jak fajna zabawa i o tej godzinie faktycznie powinno być tam pusto, więc chyba nie miałam powodu do obaw. Nie mogłam znaleźć w swojej głowie żadnego argumentu, żeby nie chcieć tam jechać, więc kiwnęłam tylko głową, co oczywiście spotkało się z zachwyconym piskiem mojej kuzynki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top