Rozdział 3.
Obserwowałam zbliżające się miasto.
Piękne. Tylko to przychodziło mi do głowy.
Białe, szare, czerwone cegły, idealnie równe linie domów i ulic pod nami.
Przelecieliśmy nad Kapitolem, obserwując malutkich ludzi idących po chodnikach.
— Kim są ci ludzie? — zapytałam Aarona.
— To osoby chronione, krewni przywódców, agenci, a także ludzie martwi dla świata — usłyszeliśmy głos zza nas. Podskoczyłam. Cocks z niewzruszoną miną poinformował nas, że zaraz dolecimy do Siedziby Przywódców, więc powinniśmy się przygotować. Popatrzyłam jeszcze raz przez okno, tym razem na gigantyczny gmach wznoszący się nad Kapitolem.
Więc to tam się udajemy. Tak.
Kenji podszedł do nas i mruknął cicho:
— Imponujące? A teraz wyobraź sobie, że w tym ślicznym i jakże malutkim domeczku są węże.
Prychnęłam.
— Starasz się mnie wystraszyć?
Uniósł ręce z niewinną miną.
— Nic nie... kurczę. — Szybko usiadł i zapiął pas. To samo zrobiła reszta.
Wylądowaliśmy. Wzdrygnęłam się. To było nieprzyjemne.
Odrzutowiec stał na ogromnej płycie. Na samym jej końcu zobaczyłam pięcioro ludzi w otoczeniu żołnierzy.
A więc to oni.
Przywódcy.
Wyszliśmy z odrzutowca. Długi dywan prowadził prosto do pięciu osób, którym mamy się zaprezentować.
— Nie ma jednej osoby — szepnęłam do Aarona.
— A jedna z obecnych jest nowa, bo nigdy w życiu jej... go nie widziałem — odpowiedział cicho.
— Spotkałeś się z nimi? — Zerknęłam na niego zaskoczona. — Czemu nic nie mówiłeś?
— Później, skarbie. Od tego, jak się zaprezentujemy, zależy naprawdę wiele.
Tyle sobie każdy z nas uświadomił.
Dwie kobiety. Trzech mężczyzn. Patrzyli, na pewno oceniając nas w myślach. Nie. Nie damy się tak łatwo.
Razem z Aaronem wyszłam do przodu.
— Witajcie — zaczął Aaron. — My...
— Wiemy, kim jesteś — przerwała mu szczupła blondynka, mierząc go niechętnym spojrzeniem niebieskich oczu. Mogła mieć trzydzieści do trzydziestu pięciu lat. — Znamy też nazwiska reszty. Ty możesz nas... kojarzyć. - Warner kiwnął głową na potwierdzenie. — Może dokonasz prezentacji? Twój wspaniały ojciec zawsze pilnował twojego wychowania.
Przez twarz Aarona przemknęła nienawiść. Ale tylko ja ją zobaczyłam. Wyprostował się i zaczął nam przedstawiać wszystkich Naczelnych.
Więc blondynka to Lacey Brodie i jest naczelną kontynentu australijskiego. Z tego, co pamiętam ze szkoły, Australia nie jest duża. Kenji na pewno powiedziałby coś o manii wielkości, albo poczuciu niedocenienia. Wysoki, przystojny mężczyzna uśmiechnął się do nas lekko, kiedy Warner przedstawił go jako Sohana Bhaduriego z kontynentu azjatyckiego. Miał ciemną skórę i rysy, które widziałam parę lat temu i były opisane jako "indyjskie". Prawdopodobnie parę lat starszy od Naczelnej Brodie.
Nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu, jakim obdarzyła nas potężna kobieta. Była wyższa nawet od Adama, dwa razy szersza niż on, a czekoladowa skóra w połączeniu z niezwykle ładną i miłą twarzą kazało mi się zastanawiać, co ona robi wśród "rekinów" Naczelnych. Czarne włosy miała przyprószone siwizną. Naczelna Afryki.
Przywódcy zostawieni na koniec nie wzbudzili ani krzty mojego zaufania. Gruby, niski i opalony mężczyzna — Gonzalo Casas z Ameryki Południowej - jedynie zapalił cygaro, uśmiechając się krzywo.
Ostatni naczelny wzbudził u mnie nagłą chęć złapania go za rękę i wyssania jego życia. Czarnowłosy i czarnooki... młodzieniec. Był niewiele starszy od nas. Blady jak śmierć, o przystojnej twarzy, patrzył na nas z wyraźną złością, jakby przyjście tutaj było czymś okropnym. Przypomniałam sobie, jak zły Kenji czasem mruczał pod nosem, kiedy winowajca czegokolwiek Adam go nie słyszał. Zaczęłam to powtarzać w głowie, chcąc się opanować. I to na nim zatrzymał się Aaron. Wpatrywali się w siebie podejrzliwie. Naczelny Bhaduri parsknął śmiechem.
— No tak. Warnerze, przecież go nie poznałeś. Goście, oto Milo Hansen, Naczelny kontynentu europejskiego — powiedział.
Warner wysilił się na uśmiech, który szybko znikł, gdy Hansen zabrał głos.
— Dziwne, że syn zmarłego Naczelnego nie jest przygotowany.
Warner pobladł ze złości.
Po "przywitaniu" dowódcy ruszyli w stronę gmachu, a my jedynie mogliśmy się udać za nimi. Zerknęłam na Aarona. Szedł obok mnie ze zmarszczonym czołem. Gdy zobaczył, że to zauważyłam, uśmiechnął się do mnie uspokajająco. Reszta grupy szła za nami bez słowa. Wszyscy byliśmy spięci.
Wielkie drzwi otworzyły się przed nami.
Naszym oczom ukazał się wielki, marmurowy hol utrzymany w kolorach niebieskim i białym. Szerokie schody prowadzące na imponującą galerię były idealnie równe. Na pierwszym i ostatnim stopniu w rogach stało po 2 strażników z karabinami.
Po tych schodach weszliśmy, by przez galerię wejść w korytarz prowadzący do dużych drzwi z ciemnego drewna.
Wkroczyliśmy tam.
Czego ja się spodziewałam — jaskini lwa.
Co zobaczyłam — wielką salę konferencyjną. Na podeście stał stół z sześcioma krzesłami.
Zesztywniałam.
To była sala z mojego snu.
Ja tylko dziękuję za każde wejście i ślad, jaki po sobie zostawicie, czy to zwykła gwiazdka, czy komentarz :)
Mam nadzieję, że się podoba, bo każdy fragment, jaki tu wrzucam, przerabiam, żeby nikt nie mówił, że wszyściuteńko z mojego bloga kopiuję :D
Miłego czytania ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top