Rozdział 8
Pociski padały z trzech stron. Żołnierze padali jak muchy, spaleni, bądź zastrzeleni, rzadziej trafienii nożem. Strzały całej siódemki Wspaniałych były bezbłędne, amunicja idealnie wpadała w ciała przeciwników. Ulice były pokryte zieloną krwią, jak na prawdziwych ustralijczyków przystało, i ciałami wojowników. Z miliona zrobiło się osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy, choć to i tak było dużo. Powoli superbohaterowie tracili siły. Joana latała i strzelala do wszystkich z góry, Nathalie raz walczyła wręcz, a raz używała pistoletu i noży, Olister miał prawie taką samą taktykę i trzymał się pomocniczki. Najlepiej jednak radzili sobie James i Ura, którzy raz za razem przebijali się przez obronę wroga, zabijając największą i zastraszającą liczbę żołnierzy, a Alan strzelał bezbłędnie, pomagając przyjaciołom, czasami wzniecając ogień, inaczej mówiąc, tworząc ludzkie ognisko. Widać było pot spadający z czoła, słabe oraz wolniejsze ruchy i spadek szybkości śmierci przeciwników. Wspaniali jednak nie chcieli poznać po sobie, że coś było nie tak.
- Ura - krzyknęła Joana. - Ura!
- Co?! - odpowiedziała wkurzona dziewczyna, niezaprzestając walki.
- Chcesz dobrą czy złą wiadomość? - wiedziała, że nie powinna tyle mówić, ale ona już taki charakter miała, zewsząt byś nie spojrzał, ziemianinka nie traciła entuzjazmu.
- Mów, o co ci chodzi! Nie będę się w takie coś bawiła! - krzyknęła Ura.
- Dobra to taka, że nareszcie nadchodzi wojsko naszych...
- W końcu... - powiedziała pod nosem kobieta.
- ...a zła, że przeciwne oddziały kierują się od brzegu rzeki... Tylko pliss, nie wkur...
- Co?! To przecież niemożliwe!
- A jednak... - dopowiedział James, który zbliżył się do dowódczyni i usłyszał wymianę zdań dziewczyn.
- Nie było żadnych wojsk, dobra, może jakieś doszły. Ile?
- Pięćdziesiąt tysięcy... - odpowiedziała z niepokojem Joana, martwiąc się o swoją przyjaciółkę.
- Cholera - przeklnęła Ura. - Poczekaj chwilkę, muszę się zastanowić.
Jej przemyślenia nie trwały długo, ponieważ już po, mniej-więcej, trzydziestu sekundach miała gotowy plan działania. Nie ot tak nazwali ją Inteligentną.
- Okej. Muszę jeszcze wiedzieć, ile jest naszych wojsk.
- Równy milion.
- Spoko, więc tak. Weź Alana i zaprowadź go do pierwszej pary. Oddasz chłopaka, a weźmiesz Amelię. Podzielicie wojsko na trzy składy, A, B i C. - Zaczerpnęła powietrza, by móc kontynuować. - "A" ma mieć siedemdziesiąt pięć tysięcy, "B" po pięćset tysięcy, niech dołączą do nas, tylko żeby nas nie trafili. "C" idzie do lewej strony i to będzie reszta żołnierzy. Powtórz im to. Jeśli nie wyrobią się w... Jaka jest tu jednostka czasu? - zapytała Ura.
- Pełna doba trwa 30 godzin, u nich to są mitery, a minuty to mikry, czas leci tak samo jak u nas - odpowiedziała zmotywowana do działania Joana.
- Za dwadzieścia trzy i pół mikra przeciwnicy opanują południową część miasta w rzece, więc radzę się pospieszyć - powiedziała już opanowana dowódczyni.
- Okej, przekaże. - I odleciała.
~*~
J.
Szybowałam po niebie, gdy w końcu go znalazłam. Ukrywał się na parkingu wielopoziomowym, teraz strzelając do linii wroga. Jego bujna czupryna zasłaniałaby mu widoczność, ale wcześniej spiął grzywkę spinką ode mnie. Rozumiecie?! ODE MNIE!
- Dobra, Joana, to misja, a nie jakieś debilne przedstawienie - powiedziałam sama do siebie. Taaa... Napewno nie byłam normalna.
Widziałam, że usłyszał, jak wylądowałam. I pewnie pomyślałam, że to, kurde, jakiś wróg, bo chłopak zaczął do mnie strzelać. Jednak uchroniłam się od tak... głupiej śmierci i już wcześniej zasłoniłam się tarczą powietrzną, która wyrzucała pociski kilka metrów dalej.
- No dzięki za tak miłe powitanie, Ali - powiedziałam zrezygnowana, a na mojej twarzy pojawił się teatralny smutek, natomiast ręką wytarłam niewidzialną łzę.
- O matko, to ty Joana? - Przestał do mnie strzelać, a jego buzia przybrała wyraz zdziwienia, później ulgi.
- Nie, jestem smokiem. W sumie nie wiem co tu robię... - odpowiedziałam.
- Haha, bardzo śmieszne, a tak naprawdę? - spytał się mnie, a na twarz wkradł mu się prześliczny uśmiech.
- Zmieniamy taktykę, wojsko przeciwników zaatakowało od strony rzeki. Mam cię zawieść do pierwszej pary, odstawić i wziąć Amelię. Jakieś pytania? Bo trochę mi się spieszy. - spytałam i już widziałam, że Alan się pakuje.
- Jedno. Gdzie mam usiąść? - odezwał się.
No powiem, nie pomyślałam o tym, ale wiedząc, że mam mało czasu, powiedziałam:
- Na plecy.
Chłopak trochę się zdziwił, lecz wykonał polecenie.
Usiadł mi na tylnej części ciała. Ja zdążyłam tylko wyksztusić:
- Trzymaj się mocno! - Zrobił to.- Ale nie za szyję! Jeszcze mnie udusisz!
Puścił szyję łapiąc za ramiona. Dobra, lecimy.
Jak na zawołanie oderwałam się od ziemi i poszybowałam w kierunku duetu. Po jakichś trzystu metrach, widziałam, jak dzielnie walczyli, zabijając w zastraszającym tempie żołnierzy i chodząc po trupach. Fuj! Okej, ja też uśmiercałam ludzi, ale nigdy nie przechodziłam po martwych ciałach. Latanie ma jakieś plusy.
- Ali, czy mógłbyś się nie wiercić, bo jeszcze dostanę wkurwicy i wywale cię za pokład? - spytałam ze skaczącą żyłką na czole, lecz nie dając po sobie znaków mojego gniewu.
Chłopak od razu się wyprostował i ścisnął moje ramiona. A nie powiem, siłę to on miał niezłą.
- Sorka, po prostu... Chciałem popatrzeć na widoki. Nigdy tego nie robiłaś?
- Czasami, ale misja jest dla mnie priorytetem. Nie mogę sobie ot tak opuścić pozycję, ponieważ jest ładny krajobraz, co może wpłynąć na negatywny postęp misji - odparłam, lekko zażenowania jego zachowaniem, lecz skupiona.
- Aa, ok... - Był wyraźnie smutny moją odpowiedzią, wlepiając obojetny wzrok w moje plecy.
- Na przykład teraz. Muszę i chcę donieść cię całego. Gdybym tego nie zrobiła, miliony niewinnych ludzi by umarło, drużyna byłaby osłabiona, a ja nigdy bym sobie nie wybaczyła, że przez moją nieuwagę i rozproszenie zabiłam osobę, która znaczy dla mnie bardzo wiele.
Można było poczuć, że podniósł głowę i spojrzał na moje włosy. Był najprawdopodobniej zdziwiony moją odpowiedzią i zawstydzony. Nie, nie, nie, wróć! Napewno nie zawstydzony! Pewnie tylko znudzony. Ja strasznie przynudzam.
Położył głowę na moim ramieniu.
- Dziękuję, że tak się o nas troszczysz - wyszeptał do mojego ucha spokojnym i zwyczajnym głosem, jednak po moim ciele przeszły ciarki, a na twarz wkradły się rumieńce. Ile ja bym dała, żebym mogła tak normalnie z nim rozmawiać NIE podczas misji.
Usłyszałam świst, gdy trzydzieści centymetrów przed moją twarzą przeleciał pocisk. Skierowałam głowę w stronę miejsca, w którym padł strzał. I się przeraziłam. Szybko stworzyłam tarczę powietrzną wokół nas, a milisekundę później 30 pocisków odbiło się od muru powietrznego. Skierowałam, za pomocą siły powietrza naboje w stronę żołnierzy, którzy nas zaatakowali, a ich ciała już po sekundzie przeszyte były strzałami, które wcześniej skierowane były w moją stronę.
- CO, TO, BYŁO?! - zapytał, z przerażeniem w głosie, Alan.
- TO, KURDE, BYŁA DEZORIENTACJA! - krzyknęłam, ciężko dusząc, po wcześniejszej sytuacji. - Dlatego się nie mogę zdezorientować. Mogliśmy zginąć! Serio, podziękuj mojemu szybkiemu refleksowi, że jednak nie umarliśmy, bo NAPEWNO bylibyśmy już na dole, tylko że nie jako normalni ludzie, a jako mokra papka!
- NO DOBRA, DZIĘKUJĘ! - odezwał się - Nie będę Cię już zdezorientywał - dopowiedział ze skwaszoną miną, jakbym zabrała mu lizaka, a ten się jeszcze na mnie gniewa.
- O ja cię, przepraszam, nie musisz być od razu taki sarkastyczny - odpowiedziałam mu już ze spokojem.
- JA?! SARKASTYCZNY?! Sorry, ale nie musiałaś się od razu na mnie wydzierać, jakbym był niedorozwojem pierwszego pokroju! - przegiął, wyraźnie przegiął.
- Czy ty siebie słyszysz? Ja cię przepraszam, próbuję wprowadzić pokojową atmosferę, a ty i tak wypominasz mi coś, o czym powinniśmy zapomnieć... - rzekłam, jednak nadal był nieugięty. - Nie spodziewałam się tego po tobie.
Odwróciłam się w stronę Alana, który wytrzeszczył oczy, spoglądające w moją stronę ze zdziwienia. Jednak po chwili odwrócił wzrok, a łza spłynęła po jego policzku. Teraz to ja otworzorzyłam usta i oczy w zdziwieniu.
- Przepraszam... Poniosło mnie... - wybełkotał, a mi zabrakło słów. - Jestem debilem.
Mój język w końcu się rozwiązał, a moją twarz okrył szczery uśmiech.
- Ale moim debilem i najlepszym przyjacielem. A teraz nie płacz, bo jeszcze ja się rozkleję.
On również się uśmiechnął.
- Zgoda? - wypalił nagle.
- Zgoda. - Przybyliśmy sobie piątkę. - Ale już nie gadaj - dopowiedziałam już bez jakichkolwiek emocji.
No brawo, powróciła dawna ja.
Usadowił się na moich plecach, rękoma złapał za łopatki i poluźnił ucisk w dłoniach.
- Masz to jak w banku.
Uśmiechnęłam się, ale on już tego nie widział.
~*~
Nie rozumiem siebie. JAK JA MOGŁAM, DO JASNEJ CIASNEJ, POPEŁNIAĆ TYLE BŁĘDÓW!!! Praktycznie co chwilę musiałam poprawiać. Ale w sumie tak czytając to fajnie spojrzeć na to, jakim kiedyś było się przygłupem.
Do napisania, Ja
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top