Rozdział szósty

Docieram do domu nieco mniej pełna energii niż wczoraj. Po trafieniu do Strzyżyny nieco mnie zatkało i śmiem twierdzić, że kopara opadła mi do samej ziemi.

Strzyżyna, chociaż niezwykle urokliwa, okazała się miejscem, gdzie Zdzicha nigdy nie było. To spokojna wieś. Można odetchnąć, ale komendant potrzebuje zdecydowanie innych wrażeń.

Oczywiście nie wykalkulowałam tego sama. Odezwała się do mnie Rozalia, że jej mąż zadzwonił z jakiegoś nieznanego jej numeru i poinformował, że był w Radomiu i właśnie udaje się do Warszawy! Nim zdążyła go porządnie ochrzanić, ten piernik najzwyczajniej w świecie się rozłączył.

Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie powinnam odpuścić latanie za nim, ale tuż po telefonie Rozalii gadałam z Zosią, która niemal płacząc mi do słuchawki, poinformowała, że jacyś gówniarze pomazali sprejem ścianę szkoły podstawowej.

Oczywiście nie zostali schwytani, dlatego ja nie odpuszczę za cholerę. Jeśli będzie trzeba, to pojadę za Zdzichem na koniec świata i przytargam go za uszy, żeby zaprowadził ład.

— Janinko! Jak dobrze cię widzieć! — woła Zosia, kiedy wchodzę na plac.

Tuż obok niej biegnie Bestia, szczekając i mocno merdając ogonem.

Nie mija minuta, a on już jest przy mnie. Skacze po mojej łydce i mlaska jęzorem.

— Też tęskniłam — mówię pieszczotliwie do psa i głaszczę go po karku.

Ten skomli i zdaje się z każdą chwilą coraz bardziej cieszyć.

— Pewnie zmęczona jesteś? Chodź, ogórkowej zrobiłam u mnie i przyniosłam. Pojesz i wszystko mi opowiesz, dobra?

Prostuję się i uśmiecham promienie do koleżanki.

— Dobrze, Zosiu, dobrze. A potem otworzę wiśnióweczkę i napijemy się po kieliszku — oznajmiam.

Wpatruję się w koleżankę, po której widać wszystkie emocje jak na dłoni. Zosia waha się, ale w końcu niepewnie przytakuje.

— Na lepsze krążenie nie zaszkodzi...

Otóż to, Zosiu, otóż to.  

***

Zośka to naprawdę świetna kucharka. Zjadłam jedną miskę zupy i dwie kajzerki, a potem chociaż czułam, że już nie mogę, poprosiłam o dolewkę.

Teraz siedzimy i wypijamy drugi kieliszek, chociaż koleżanka zarzekała się, że jeden to aż nadto.

Przed nami na stole leży pokrojony na kawałki sernik, który aż kusi, żeby po niego sięgnąć. Niestety, czuję nadal tę ogórkową i wiem, że nie dam rady wcisnąć ani ociupinki.

Zdążyłam już opowiedzieć Zosi wszystko o Zdzichu, a ona tylko w ciszy przytakiwała, co jest zdecydowanie do niej niepodobne.

Zresztą dostrzegam, że chce coś powiedzieć, ale nie mam zamiaru jej poganiać. Znam ją tyle lat i wiem, że co by to nie było, to w końcu nie wytrzyma i o tym opowie, żwawo gestykulując.

Pochylam się i głaszczę Bestię, a Zosia, tak jak zakładałam, zaczyna przemowę.

— Janinko, ja wiem, że już tyle razy o tym rozmawiałyśmy, ale nie uważasz, że taka samotna podróż, to nie jest za dobre wyjście? Zanim cokolwiek powiesz, to pozwól mi, proszę dokończyć... — Posyła mi znaczące spojrzenie, a ja krzywiąc się, niechętnie przytakuję.

Nie dane jej jest jednak wyjawienie, co ma na myśli, bo za oknem rozlega się głośne miauknięcie.

Spoglądamy przelotnie z Zośką na siebie i obie wypadamy na dwór. Niemal od razu mój wzrok natrafia na kocura, który wije się na trawie i patrzy na nas, jakbyśmy mu coś zrobiły.

— Zosia — zaczynam, spoglądając na brzuch kota. — Chyba kocur to kotka...

Zerkam na koleżankę, a ona wytrzeszcza oczy. Stoimy sekundę jak sparaliżowane, nim kocur aka kotka ponownie głośno miauczy.

Chryste, w życiu kociego porodu nie widziałam! Jak Boga kocham, to jest pierwszy raz! I co ja mam niby zrobić?!

— Kucnij obok niego. Niej znaczy się. Jak ci da, to głaszcz po łbie, jak nie, to stań obok — instruuje Zośka. — W szopie masz jakieś pudełko? Przyszykujemy jej, żeby miała się gdzie położyć, chociaż bardzo możliwe, że i tak je gdzie indziej przeniesie...

Kiwam głową i robię to, co poleciła koleżanka. Kucam obok kota, układam jej dłoń na łebku, co o dziwo przyjmuje z wdzięcznością, ale jak po chwili znów nie miauknie! I znów! I, cholera, jeszcze raz!

A potem znów kieruje na mnie wzrok, który odbieram jako:

— To wszystko twoja wina!

Jakim cudem ja nie zauważyłam, że mój kocur nie ma jaj?!

Biorę głęboki wdech, przemawiam uspokajająco do zwierzęcia i już po chwili na świat przybywa pierwsze dziecię.

Zośka wraca i odkłada pudełko nieopodal futrzaka, po czym posyła mi pełen zrozumienia wzrok.

Prędzej piekło zamarznie, nim w moim życiu nie będzie się nic dziać.  

***

Wstaję skoro świt i doglądam nowych członków rodziny. Trzy małe kociaczki leżą wtulone w swoją mamę i piją mleko, a ja uśmiecham się z rozczuleniem.

Wczoraj po całym zamieszaniu nie było w końcu kiedy porozmawiać z Zośką, więc mam nadzieję, że dziś się uda.

— Janinko! Można?

Unoszę głowę i spoglądam na swojego sąsiada. Stoi oparty o furtkę z łopatą w dłoni.

— Można, można! — odkrzykuję i pozwalam mu wkroczyć na moje terytorium.

Raz jeszcze spoglądam na wesołą gromadkę, czekając, aż Józek podejdzie.

Nim jednak mężczyzna dociera, przez furtkę wchodzi Zośka, ciągnąc walizkę na kółkach. Spoglądam tępo na koleżankę, nie rozumiejąc po kiego jej to.

— Słyszałem, że ci się kotka okociła — zaczyna sąsiad, a ja odpowiadam ruchem głowy, ciągle wpatrując się w Zośkę, która grzebie w walizce, ciągle w tym samym miejscu. — Zakopać je? — pyta.

Momentalnie trzeźwieję, orientując się, co on mi właśnie zaproponował. Staram się nie wściekać, naprawdę. Dużo ludzi w moim wieku ma takie podejście, bo właśnie tak zostaliśmy nauczeni, ale ja nie uważam, że mordowanie kociąt to coś właściwego.

Nim jednak jakiekolwiek słowa zdążą opuścić moje usta, dobiega do nas zdenerwowana Zośka.

— Sam się, ciulu, zakop! 

Jeśli sekundę temu mnie zamurowało, to teraz nie wiem, jak wyrazić własne zdumienie.

Po pierwsze, nie sądziłam, że Zośka ma aż tak dobry słuch. Po drugie zdziwiło mnie to, że do uśmiercania zwierząt ma takie podejście — tyle lat się znamy, a nigdy na ten temat nie rozmawiałyśmy. Po trzecie, nigdy nie słyszałam, żeby z ust Zośki padł zwrot ciulu!

Spoglądam na Józka, całego purpurowego, i modlę się, żeby tylko w ferworze emocji nie zamachnął się tą łopatą na Zofię.

Wiem, dramatyzuję. Sąsiad nie jest psychopatą, ale kiedy tak patrzę na niego, to widzę, że z pewnością o tym fantazjuje.

— Nie twoje koty, to czego się wypowiadasz. Z dobroci serca chciałem pomóc, bo wątpię, że Janina sama da radę wykopać dół i je wrzucić...

— Nie będę uśmiercać kotów — wtryniam się, chcąc powstrzymać jego monolog, ale on to odbiera na opak.

— No właśnie o tym żem mówił! Ty kobita, to gdzie to się w takim czymś babrać.

— Nie, Józku — mówię, nerwowo przygładzając włosy. — Nikt nie będzie zabijać moich kotów, a i jak zobaczę, że ktoś zabija, to po policję zadzwonię. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, ludzie muszą w końcu zrozumieć, że mordowanie kociąt czy szczeniąt to zwyrodnialstwo!

Zośka zaplata ramiona na piersi i mówi:

— Dokładnie tak!

Józek patrzy to na mnie, to na Zośkę i jak nie piźnie tą łopatą na ziemię! Stwierdza, że jesteśmy wariatkami i rzucając mięsem rusza do furtki.

Zgarniam niedoszłe narzędzie zbrodni i przerzucam je przez płot na jego posesję, obawiając się, że będzie chciał po nie wrócić.

Biorę kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Kiedy po sąsiedzie nie ma już śladu, postanawiam nie ciągnąć tego tematu dalej.

Zerkam na walizkę Zośki i niemo pytam, po co ją tu przywlekła. Koleżanka raz-dwa pojmuje, o co mi chodzi i z szerokim uśmiechem oznajmia, że postanowiła jechać ze mną do Warszawy.  Po tych wszystkich wrażeniach, stać mnie tylko na jedną odpowiedź:

— Aha.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top