Rozdział czwarty

— Dziękuję, Janinko za twoje zaangażowanie. Widziałam się z Zosią i powiedziała mi, że wybrałaś się do Zawiercia na dworzec. Dowiedziałaś się czegoś? — pyta Rozalia, kiedy już siedzimy w jej gustownym salonie, popijając herbatę sprowadzoną z Chin w miniaturowych filiżankach.

— Owszem, coś tam już wiem. Jednak nim ci powiem, muszę o coś zapytać — mruczę, świdrując ją przeszywającym wzrokiem. Rozalia zastyga z filiżanką w połowie drogi do ust, jednak szybko się reflektuje i przybiera zaciekawioną minę. — Zgłosiłaś zaginięcie — zaczynam powoli, a ona ekspresowo potakuje — więc dlaczego policjanci nie wybrali się na dworzec sami? Z nakazem raz-dwa dowiedzieliby się tego, co ja.

— Bo to banda patałachów — burczy, a ja z ręką na sercu mogę powiedzieć, że dostrzegam, jak jej dym z nosa leci.

— Rozalio, jeśli nie powiesz mi prawdy, to pójdę na komisariat i tam się dowiem, co jest grane — szepczę, względnie spokojna, chociaż w środku niemal dygoczę. — Później ogłoszę to całej wsi...

— Mówię prawdę!

— Skompromitujesz się. Naprawdę tego chcesz? — Wiem, nie gram zbyt czysto, ale jeśli mam latać i szukać Zdzicha, to muszę wiedzieć, o co chodzi.

— Serca nie masz!

Chryste! Wybacz za wzywanie imienia nadaremno, ale co one mają z tym sercem? Jakbym nie miała, to bym w trumnie leżała, a jak widać — mam się całkiem dobrze!

— Jak sobie chcesz — syczę i zgarniam swoją torebkę. Odwracam się i ruszam do wyjścia, wiedząc, że jeszcze chwila i ją rozszarpie. Ostatnim czego chcę, to spędzić ostatnie lata życia w kiciu! Na to jestem zdecydowanie zbyt stara.

Chociaż jakby tak się zastanowić, to lepiej trafić do więzienia niż szpitala. Lepsze warunki, można się kształcić, opiekę również ma się zapewnioną, nikt nie zawraca ci gitary. Żyć nie umierać.

— Boonwcaleniezaginął — wydusza tak szybko, że ciężko cokolwiek pojąć. — Nie zaginął, wyjechał. Postanowił zrobić sobie turnee, czy jak to się zwie, po Polsce. Gadał o tym przez ostatnie miesiące, ale nie pamiętam, gdzie to miał jechać!

Czyli jednak! Miał dość zołzy i się katapultował! A ja głupia po dworcu latam, życie narażam!

— No to, po cholerę, to wszystko?!

— Przecież widzisz, jak się bez niego źle wyprawia! Hucisko nam demolują, a jego podwładni ani myślą kiwnąć palcem!

To niestety racja.

— Twój mąż wziął sobie wolne. Pozwiedza, wróci i porządek zaprowadzi.

— A będzie do czego wracać? Co jak nam domy spalą, dzieci na ciemną drogę sprowadzą, wino mszalne wychleją?

— Zamiast skupiać się na poszukiwaniach twojego męża, powinniśmy zastrajkować i sprawić, że policja weźmie się w garść. To dobrzy ludzie, ale wyczuli, że nikt nie stoi im nad głowami, to i odpuścili. Trzeba im przypomnieć, że jak kota nie ma, to myszy harcują.

— Proszę bardzo! Zbyli mnie, ciebie też się pozbędą, mówiąc, że nad wszystkim panują.

— Zobaczymy.

— No i zobaczymy. Zakład, że tak będzie?

No, co za hazardzistka!

— O co? — pytam i zakładam ramiona na piersi.

— O twoją nalewkę.

Alkoholiczka!

— Dobra, co ja będę mieć, jak mnie nie przegonią?

— Zrobię ci jagodzianki.

Wie skubana, gdzie ma słabość leży. Co, jak co, ale tego odmówić nie potrafię. Jagodzianki kocham całym swoim sercem i muszę przyznać, że te Rozalii wychodzą nad wyraz przepyszne.

— Zgoda. — Wystawiam dłoń, ona ją ściska i uśmiecha się szeroko.

Zobaczymy, kto się jeszcze będzie uśmiechał. 

***

— Witam, panie Marku — mówię donośnym głosem, stając przed jednym z policjantów.

Ten zerka na mnie ze zdziwieniem, porzucając na moment wertowanie papierów.

— A, dzień dobry, dzień dobry. Co panią sprowadza? — pyta i poprawia kwadratowe okulary na nosie. Czekając na odpowiedź, przeczesuje swoją bujną czuprynę i uśmiecha się szarmancko.

Marek Nowak, to najmłodszy stażem w naszej policji człowiek. Co prawda dobiega do czterdziestki, ale dzięki swojej krótkiej pracy, uważa się za najmłodszego i czasem najzdolniejszego. Cóż, skromnością to on nie grzeszy, ale nadrabia w celach charytatywnych. Rok temu zorganizował kiermasz ciast i chociaż mieszkańcy nie byli przekonani do tego pomysłu — odniósł wielki sukces. Pieniądze zostały przeznaczone na jedną z najbiedniejszych rodzin w Hucisku, dzięki czemu trzy nastolatki wreszcie otrzymały kąt do nauki.

— Martwi mnie to, co się teraz wyprawia. Demolują, okradają, a nadal są na wolności — mruczę i chociaż staram się to powiedzieć na chłodno, to mój głos i tak ocieka jadem.

Mareczek wzdycha i kręci głową, wgapiając się w wyblakły sufit.

— Pani Janino. Robimy wszystko, co w naszej mocy. Niebawem złapiemy tych chuliganów, proszę o trochę zaufania. — Zakłada ramiona na piersi, odchyla się na obrotowym, brązowym fotelu i marszczy brwi, okazując tym swoją irytację.

— Oczywiście. Darzę naszą jednostkę wysokim zaufaniem, jednak nie mogę pozwolić, by tak się działo! — unoszę niefortunnie głos, przez co dostrzegam, jak Marek niemal sztywnieje. Jego policzki oblewa purpura, zwiastująca nadchodzący wybuch.

— Z całym szacunkiem, ale to my tu jesteśmy od utrzymywania bezpieczeństwa. Jeśli nie wierzy pani w nasze możliwości, to proszę sobie zainstalować kamerę!

Nosz cholewka. 

— Tak zrobię! — wykrzykuję. Do pomieszczenia zaaferowana wpada Magdalena. Nieco pulchnawa, niska szatynka, pełniąca wartę nad patrolowaniem miasta. — Madalenko, kiedy Zdzisiek ma wrócić? — pytam, celowo ignorując niemal zapowietrzonego Marka.

— Jaa... Ja nie mogę udzielić takich informacji osobom postronnym — mówi, przestępując z nogi na nogę.

— Jakim tam osobom postronnym. Przecież Rozalia u was była i też jej nic nie powiedzieliście!

— To poufne dane — syczy Marek. Wstaje od biurka, podchodzi do mnie i wskazuje dłonią na drzwi. — Myślę, że już zakończyliśmy rozmowę. 

***

— I jak? I jak? Znalazłaś Zdziśka? Wiesz, gdzie jest? — zasypuje mnie pytaniami od progu Zosia, ściskając w dłoni różaniec.

— Tym razem najwyższy cię nie wysłuchał — prycham nadal zdenerwowana po wizycie na posterunku.

— No wiesz ty co, Janinka? Przecież on ma ważniejsze sprawy na głowie!

— Zośka, ja cię błagam. Nie osłabiaj mnie dziś chociaż ty, bo jak zaraz wybuchnę, to krew tryśnie na całą izbę!

— Janina! Spokojnie już, spokojnie. Ty może tych trailerów nie oglądaj, bo potem takie myśli ci się w głowie kotłują — szepcze i ściska za mój łokieć, ostentacyjnie kręcąc głową.

— Thrillerów, Zośka. Nie trailerów — odpowiadam i delikatnie unoszę kącik ust.

— No, przecie mówię. Opowiadaj ty lepiej, co ze Zdzisiem.

— A nic.

— Jak to nic?

— Dupa jednym słowem.

— Janina!

Święta się znalazła, co ją dupa obrusza. Dupa jak dupa, gorsze wiązanki leciały z moich ust, ale tych akurat Zosi nie będę serwować, bo by jeszcze biedna do szpitala musiała jechać.

— Wiem, że do Radomia pojechał.

— A po kiego tam? — dopytuje, szybko mrugając powiekami.

Przenoszę wzrok na Bestię, który przechyla łebek i wpatruję się we mnie, niemo zadając to samo pytanie, co koleżanka. Głaskam go po łebku, a ten od razu zaczyna merdać ogonem, uderzając nim o łydkę Zosi.

— Nie wiem, ale się dowiem — odpowiadam. Czuję, jak dopada mnie cholerne zmęczenie. — Zwariowany dzień, Zośka. Zajmiesz się zwierzakami? Spakuję się i wyjadę już dziś do Radomia, żeby tego starego pryka znaleźć.

— Oczywiście, że się zajmę, ale... — przerywa, niepewnie skubiąc skrawek ciemnozielonej spódnicy. — Janinko, ty tak będziesz sama podróżować? Nie uważasz, że to odrobinę niebezpieczne? Zawiercie Zawierciem, ale Radom? To już kawał drogi.

— Nie martw się, mam plan.

Guzik mam, a nie plan, ale o tym akurat koleżanka nie musi wiedzieć.

— No dobrze, ale kiedy wrócisz? No i będziesz dzwonić co chwilę?

— Wrócę, jak go znajdę. Dzwonić będę, ale nie co pięć minut. Nie jestem dzieckiem, Zosia. Potrafię o siebie zadbać, nic się nie bój. — Posyłam jej uspokajający uśmiech i z całej siły powstrzymuję się, by nie przyklepać tych moich kłaków. Poziom wewnętrznego zdenerwowania zdecydowanie osiągnął meritum. — Teraz idę się pakować.

No i zgarnąć nalewkę. Jagodzianki przeszły mi obok nosa. 

***

Szybko zostawiam nalewkę z przyczepioną kartką, że jadę szukać jej męża, pod drzwiami i ewakuuję się w zawrotnym tempie. Wsiadam w autobus, kupuję bilet, kasuję go i usadawiam się z walizką na wolnym siedzeniu. Staram się ignorować głośne krzyki grupki dziewczyn, ale z każdą sekundą przychodzi mi to z coraz większym trudem. W głowie łupie mi tak, jakby ktoś postanowił odtańczyć na niej salsę. 

Zaciskam dłonie prawie tak bardzo, że aż bieleją mi knykcie! No dobra, żaden ze mnie Hulk, odrobinę koloryzuję, ale to celowy zabieg. Kiedyś marzyłam, by zostać sławną pisarką, ale matula raz-dwa wybiła mi to ze łba. Nadal czuję uderzenia tymi pasami i chociaż kochałam rodziców całym swoim sercem, to jednak uważam, że te czasy wcale nie były takie dobre. Nie jestem za podnoszeniem ręki na dzieci, ba, gdybym widziała, że matka szarpie swoje dziecko — czy ojciec, nie generalizuję — to chyba bym wszystkie kudły z głowy powyrywała.

Czasy były, jakie były, ale nie potrafię zrozumieć tych mądrych głów, które twierdzą, że kiedyś to się dwa razy pasem dostało i problemów nie było! Guzik prawda! Były, jeszcze bardziej tuszowane i ba! Nie raz takie dziecko, co rodzice pasem wychowywali, potem również okładało pięściami kolejne osoby. Przemoc rodzi przemoc.

Wiele osób myli bezstresowe wychowanie z brakiem wychowania. Ostatnio tłumaczyłam to Zośce, że bezstresowe wychowanie w głównej mierze polega na rozmowie z dzieckiem, tłumaczeniem dlaczego tak nie wolno, a nie karaniem siłą. Spojrzała na mnie, co prawda, trochę niepewnie, ale powstrzymała się od zbytecznego komentarza. To natomiast przyjęłam z pewnego rodzaju ulgą, że może teraz w jej głowie coś zakiełkowało.

W trakcie moich przemyśleń dziewczyny wysiadają. Dzięki temu oddycham z ulgą. Wstaję i uchylam delikatnie okno, by chociaż trochę świeżego powietrza wpuścić. Oczywiście, jestem jak lep na kłótnie.

Kobita siedząca za mną głośno fuka, zgrzyta zębami i znów zamyka to przeklęte okno. Odpuść, Janina, odpuść — powtarzam sobie w myślach, jednak to oczywiście nie działa. Wstaję, ponownie je otwieram i ostentacyjnie fukam.

Siadam ponownie, zauważając kątem oka, że już kilka osób wpatruje się w nas z jawnym zainteresowaniem. Przewracam oczami, będąc święcie przekonaną, że to już koniec naszej okiennej potyczki. Gdzież tam! Kobieta wstaje, celowo zahacza swoją dłonią o moje ramię i znów zamyka to cholerne okienko!

— Słuchaj no, podusić się tu można — syczę, otwierając je tym razem na całą szerokość. — Do tego śmierdzi zgniłymi jajami, może lubisz takie zapachy, ale ja wolę inną woń męską!

Tak, odrobinę się zagalopowałam. Kobieta prycha coś o wariatce i przesiada się na inne miejsce, gdzie oczywiście od razu zamyka kolejne okno. Wzdycham i zajmuję miejsce.

Może i kierowca autobusu nie klaszcze, a pasażerowie nie wiwatują, ale, tak czy siak, odczuwam swoistą przyjemność z postawienia na swoim.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top