9. grudnia [sobota I tygodnia Adwentu]
Zużyta chusteczka wypadła z pełnej kieszeni Aleksandra, gdy był dopiero w połowie klatki schodowej.
Chłopak odetchnął głęboko przez usta i głośno kichnął.
Tym razem nie został po roratach na śniadaniu na plebanii. Cudem przekonał mamę, żeby jeszcze w ten dzień pozwoliła mu wyjść na godzinę z domu. Jak się okazało, nie była to dobra decyzja.
Tego dnia bracia zabrali ze sobą Janka, który już od piątej rano nie chciał zasnąć. Aleksander miał więc jeszcze więcej zmartwień na głowie.
Pierwsze stanowił czajnik, który nagle postanowił zacząć przeciekać. Niestety dziura znajdowała się na dnie, więc nie było możliwości rozwiązania sprawy taśmą izolacyjną.
Jak okazało się na dworze, śnieg zaczął topnieć, a szara plucha nie dość, że dobijała, to jeszcze dostawała się do butów. Które, oczywiście, według sklepu miały być wodoodporne.
Przemoknięte skarpetki i zimny kościół naprawdę nie są dobrym połączeniem.
Okazało się, że tego dnia zawiodła nawet Eliza – wyjątkowo nie pojawiła się na roratach, a przynajmniej Aleksander jej nie zauważył. A jak pewnie się już zorientowaliście, było to bardzo mało prawdopodobne.
Właśnie w momencie, gdy chłopak kichnął, otworzyły się drzwi od mieszkania.
— Do łóżka. Natychmiast — wycedziła mama, schodząc w stronę swoich synów. Podniosła Janka i skierowała się z powrotem do domu.
Nastolatek jeszcze chwilę stał na półpiętrze, nim podążył za Filipem.
Po przekroczeniu progu zdjął szybko kurtkę i buty, wyjął z apteczki odpowiednie proszki, rozpuścił je w gorącej wodzie i udał się do pokoju. Rozkręcił kaloryfer i zamknął drzwi. Reszta bloku budziła się do życia, więc z piętra wyżej dochodziły głośne odgłosy biegania i śmiechy dzieci.
Aleksander ziewnął i wskoczył na położony na podłodze materac. Ustawił poduszki przy ścianie, aby móc się oprzeć, po czym opatulił się w kołdrę, tworząc burrito – lub, jeśli ktoś woli, naleśnika – i błogo odetchnął. Stopy nareszcie zaczęły mu się rozgrzewać, a nos wydawał się odrobinę mniej czerwony. Przyjemne ciepło niosło się z kaloryfera, sprawiając, że powieki chłopaka zaczęły samoistnie opadać. W ostatnim błysku świadomości wypił lekarstwo i zapadł w głęboki sen.
Pamiętał, że przebudził się dwa razy. Pierwszy, gdy ktoś go obudził, każąc zjeść kanapkę i zażyć następną dawkę leku, a drugi, gdy Słońce już dawno schowało się za horyzontem.
Za oknem sypał świeży śnieg, zakrywając dokładnie ślady po tym, który stopił się kilka godzin wcześniej i tylko spod drzwi dochodziło do pokoju światło.
Aleksander przetarł oczy, próbując się rozbudzić. Ziewnął dwa razy i podniósł się z materaca. Czuł się już dużo lepiej. Był to ten rodzaj organizmu, który równie szybko zdrowiał, co się rozchorowywał. Ponieważ przeziębienie nie było poważne, wystarczył mu jakiś rozpuszczalny lek, wiele opakowań chusteczek i dużo snu.
Wyszedł z pokoju i, kierując się głosami domowników, wszedł do kuchni. Tam cała rodzina siedziała, jedząc kolację.
— O, kto tu wreszcie wstał? — zapytał z rozbawieniem ojciec, smarując skibkę masłem.
— Tato, jesteś takim śmieszkiem. — Filip wywrócił ze znudzeniem oczami. Zwrócił się do starszego brata: — Błagam, zostań tutaj, bo tata ma dziś jakąś fazę na suchary.
— Która godzina? — spytał Aleksander między następnymi dwoma ziewnięciami.
— Pięć po siódmej — odpowiedziała matka, nakładając w tym samym czasie jeszcze kilka plasterków marchewki na talerz Janka.
Po plecach nastolatka przebiegł dreszcz. Zostało mu niecałe pół godziny do próby przed jasełkami!
— Nigdzie nie wychodzisz — powiedziała w tej samej chwili mama, w jakiś sposób odgadując myśli najstarszego syna. — Jeśli chcesz pójść na próbę jutro, masz natychmiast wracać do łóżka.
Chłopak wiedział, że z kobietami nie da się dyskutować. Pokornie wrócił pod kołdrę i szybko przypomniał sobie wszystkie wydarzenia z tego tygodnia. Westchnął.
Postanowienie o niewychodzeniu na głupka jednak nie było takie łatwe do wypełnienia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top