7. grudnia [czwartek I tygodnia Adwentu]

Aleksander z niezadowoleniem zauważył, że już o trzeciej po południu było szaro.

Gdy tylko spadł śnieg, postanowił, że wykorzysta dzień, w który miał tylko sześć lekcji, aby zabrać braci na sanki. Tak oto, zaraz po szybkim obiedzie, wszyscy trzej opatulili się w najgrubsze ubrania i wyruszyli na przystanek autobusowy. Co prawda czekały ich tylko cztery minuty jazdy, ale każda chwila bez marznięcia na dworze była bezcenna.

Chłopak chwycił mocniej rączkę Jana, który człapał powoli, ślizgając się na śniegu. Filip ciągnął wytrwale sanki, co jakiś czas narzekając głośno na osiedlowych dozorców, którzy posypali chodniki piaskiem z solą. Przez to podkute metalem płozy sanek nie sunęły płynnie, a dziewięciolatek nie zamierzał – a przynajmniej starszy brat mu na to nie pozwalał – przebijać się przez całkiem spore zaspy na trawnikach.

Gdy dotarli na przystanek, nie musieli długo czekać. Prawie natychmiast zza rogu ulicy wychynął autobus. Wszyscy otrzepali buty z białego puchu i weszli do wnętrza pojazdu. Aleksander usadził braci na podwójnym siedzeniu i podparł ręką stojące sanki. Na szczęście nie musiał kasować biletów – w miasteczku było tylko kilka linii, a zainstalowanie kasowników i najęcie kontrolerów kosztowałoby samorząd więcej niż bezpłatne udostępnienie autobusów mieszkańcom.

Po czterech minutach bracia wrócili na zimny dwór. Skierowali się w stronę tak zwanych „Górek". Obszar po dawnych działkach składał się z różnej wysokości wzniesień i od lat służył dzieciom – nie tylko tym najmłodszym – za miejsce zimowych uciech. Ku uciesze Filipa nie mieli tu dostępu dozorcy, więc śnieg zalegał prawie nieruszony. Poza nielicznymi odciskami butów, wszystko było dziewiczo nietknięte i wprost wołało, aby rzucić się na ziemię i utworzyć pięknego aniołka.

Właśnie dlatego, nie tracąc czasu na zbędne słowa, Filip położył się na białej kołderce Ziemi, a jego Anioł Stróż pozostawił swoją podobiznę. Po chwili dołączył do niego Janek, a że sam nie był pewny, co powinien robić, jego Opiekun także i w tej chwili dopomógł.

Aleksander rozejrzał się dookoła, upewniając, że byli sami, po czym padł na ziemię między braćmi i poczuł się znowu jak dziecko. Pod jedną z powiek zebrało mu się nawet kilka łez, ale postanowił zachować je na później. Kto wie, na co jeszcze mogły się przydać.

Po chwili wszyscy trzej podnieśli się na równe nogi i przyjrzeli swojemu dziełu. Trzy Anioły trzymały się za ręce, gotowe w każdej chwili polecieć na pomoc swoim podopiecznym.

— Kto pierwszy? — zapytał Aleksander, ustawiając sanki na skraju pagórka.

Obaj młodsi chłopcy natychmiast usiedli na drewnianej konstrukcji, chwytając się mocno deseczek. W tym samym czasie nastolatek zszedł w dół, aby mieć pewność, że braciom nic się nie stanie. Uniósł w górę rękę, dając tym znać Filipowi, że mogą ruszać.

Biały puch sypał się spod płóz, a śmiech niósł po całej okolicy. Słońce było już bliżej horyzontu, więc robiło się coraz ciemniej. Tylko trochę światła docierało z lamp przy drodze.

Po chwili dwaj chłopcy dotarli prosto do nóg Aleksandra, radośnie spadając w śnieg.

— Jeszcze raz! — zawołał Filip, chwytając sznurek i udając się w górę wzniesienia.

Najstarszy z braci usadził sobie Jana na barkach i skierował się w tę samą stronę.

I właśnie w momencie, gdy był już prawie na szczycie, kichnął pierwszy raz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top