6. grudnia [środa I tygodnia Adwentu]
Zapach parówek pobudził zmysły Aleksandra. Choć wiedział, że ten dziwny twór prawdopodobnie wcale nie zawiera mięsa, nałożył szybko dwie sztuki na talerz, nim ktoś zdążył dopaść do garnka. A konkurencji było sporo.
Jak co roku księża organizowali na plebanii śniadanie dla, jak to określali, „roratników". Zaspani – i przeraźliwie głodni – młodzi ludzie tłumnie korzystali z tego posiłku. Pałaszowali kilogramy sera, parówek i litry dżemów, a gorąca piernikowa czekolada znikała w baniakach. W zamian za to dobrowolnie zgadzali się na pomoc przy tak zwanym „siankowaniu". Wszyscy przychodzili co najmniej w jeden wieczór do mieszczących się pod kościelną wieżą katakumb, gdzie wspólnie dzielili worki siana na mniejsze wiązanki. W niedziele sprzedawali pęczki przed kościołem, a zadowoleni nabywcy kładli je pod obrusem na wigilijnym stole. Wszyscy byli zadowoleni: młodzież mogła za darmo najeść się przetworów z owoców hodowanych w przykościelnym ogrodzie – a trzeba przyznać, że powidła z „przygarbionej śliwy" nie miały sobie równych – natomiast księża cieszyli się, że młodzi przychodzili do kościoła.
Aleksander rozejrzał się dookoła. W tłumie tłoczącym się przy kotle pełnym czekolady dojrzał Filipa. Chłopiec ledwo mógł przecisnąć się między ludźmi, ściskając w dłoniach dwa pękate kubki.
Nastolatek szybko podszedł do brata i chwycił w ręce jedno z naczyń. Razem przeszli w kąt jadalni i usiedli na niebieskiej pufie.
— Załatwiłem ci parówkę. Możesz mnie podziwiać — powiedział Aleksander, podając Filipowi widelec.
— Dziękuję za papier toaletowy wymieszany z imitacją mięsa — odparł sarkastycznie dziewięciolatek. Mimo to chwycił sztuciec i wgryzł się w serdelek. Mięso mięsem, ale to jedzenie – w przeciwieństwie do kanapek – było ciepłe.
Starszy chłopak natomiast objął dłońmi kubek i wciągnął w nozdrza aromat gorącego napoju. Kleks z bitej śmietany smakowicie rozpływał się na wierzchu, a na nim skrzył się cukier cynamonowy. Niewiele rzeczy można było porównać ze smakiem czekolady przygotowanej przez księdza Jerzego.
Ludzie stopniowo wychodzili, aby zdążyć do szkoły albo na uczelnię. W miarę rzednięcia tłumu, stopniowo robiło się ciszej, więc bracia mogli dosłyszeć dziewczyny śpiewające świąteczne piosenki. Co jakiś czas jedna z nich coś zapisywała, a wnioskując z przeplatających się swobodnie polskiego i angielskiego, można było stwierdzić, iż grupka próbuje przetłumaczyć jakiś tekst. Gdy zaległa cisza po kilku sekundach skomplikowanego śpiewu na głosy, Filip zaczął nieśmiało bić brawo, a nastolatki uśmiechnęły się, zadowolone, że ktoś docenił ich wysiłek.
Aleksander tylko pacnął się w czoło, znów przekonując się, jakie ma szczęście. Powinien przewidzieć, że wśród nich znajdowała się Eliza. Przecież jej ciemne warkocze rozpoznawał nawet w tłumie podczas szkolnych apeli – co wcale nie oznacza, że miał obsesję – ale tym razem jego szósty zmysł musiał zawieść. Po chwili jednak wyprostował się i spojrzał na zegarek. Do ósmej pozostał kwadrans, który był potrzebny, aby dotrzeć na czas na lekcje. Chłopak szybko wstał, przykazując Filipowi, aby natychmiast ubierał się i ruszał do szkoły, po czym skierował się do Elizy i powiedział prosto z mostu:
— Idziesz do szkoły?
Dziewczyna była trochę zaskoczona, ale wstała, pożegnała się z innymi, chwyciła plecak i wyszła za Aleksandrem z plebanii.
Czy było już wspomniane, że chodzili do jednej klasy?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top