21. grudnia [czwartek III tygodnia Adwentu]

Deszcz lał, samochód pędził nieco dziurawą drogą, a nauczyciel obawiał się, że wieczorem pojawi się gołoledź.

Aleksander przytrzymał mocniej jedną z paczek, którą trzymał na kolanach, gdy przejeżdżali na kolejnym wyboju. Cieszył się, że pamiętał o zapięciu pasów, ponieważ jazda z wychowawcą okazała się wyjątkowo niebezpieczna. Mężczyzna dostał zgodę na załatwienie sprawy z uczniami w ciągu dwóch godzin, więc nie zważał na niektóre ograniczenia prędkości. Dobrze, na większość ograniczeń. Zdawał sobie dobrze sprawę, że w ten sposób daje zły przykład swoim wychowankom, ale przecież byli już dorośli. Wiedzieli, że nie powinien tak jechać. Jedna z dziewczyn nawet raz mu o tym wspomniała, ale zamilkła, gdy przypomniała sobie, że dopiero tego dnia miała odbyć się rada pedagogiczna.

Chłopak zapatrzył się przez okno. Widział nadchodzące ciemne chmury i zrywający się wiatr. Wzdrygnął się. Rodzina, do której jechali, miała problemy z ogrzewaniem. „Na pewno trzęsą się teraz z zimna", pomyślał. Dziwnie się czuł, siedząc w tym samym czasie w nagrzanym samochodzie. „Życie jest niesprawiedliwe", stwierdził i trudno byłoby się z tym nie zgodzić.

— Aleks, wgniatasz mi gips w żebra.

— Wybacz, Gilbert — odpowiedział nastolatek, odsuwając się nieco bliżej drzwi.

Siedzieli upchani jak sardynki w puszce. Samochód wychowawcy nie był duży i zapewne pamiętał lepsze czasy. Czwórka uczniów – dwie dziewczyny i dwóch chłopaków – którzy zostali oddelegowani do zawiezienia produktów potrzebującej rodzinie, ledwo mieściła się na swoich miejscach. Kilkoro ich kolegów i koleżanek w tym samym czasie siedziało na auli i próbowało jakoś ogarnąć przygotowania do Dnia Patrona, co, jak zwykle, robili na ostatnią chwilę, a reszta miała za zadanie pomóc w przygotowaniu szkoły na wizytę oficjalnych gości następnego dnia. Właśnie dlatego to Aleksander, nieprzydatny do niczego ze złamaną ręką, Gilbert, który zawsze i tak więcej mówił niż robił, Kasia, zbyt często wykorzystywana w szkolnych uroczystościach, i Eliza, po prostu zawsze chętna do angażowania się we wszystko, udali się z nauczycielem w tę niebezpieczną drogę.

Po kilku minutach dotarli na miejsce. Nastolatkowie spodziewali się zastać ruderę i szczekającego na nich psa, ale zamiast tego im oczom ukazał się nieduży, ale zadbany domek. Gdy tylko samochód się zatrzymał na podwórku, z budynku wyszła kobieta, trzymająca w ramionach dziecko. Uśmiechnęła się promiennie, choć było widać na jej twarzy zmęczenie, i zaprosiła przybyszów do środka.

Po drodze do pokoju opowiadała o tym, jacy są dobrzy, skoro postanowili im pomóc. Mówiła o wypadku męża, z powodu którego nie mógł już pracować i jak wspaniale, choć trudno, jest zajmować się szóstką dzieci. Wspomniała nawet, że już lepiej z ogrzewaniem, ponieważ inni dobrzy ludzie ufundowali im piec. Zaprosiła jeszcze gości na herbatę i udała się do kuchni. Po chwili do pokoju zaczęły zaglądać jej pociechy. Aleksander zwrócił szczególną uwagę na dziewczynkę, na oko w wieku Janka lub nieco starszą. Pomachał do niej i się uśmiechnął, na co mała odpowiedziała tym samym i powoli do niego podeszła. Gdy na to pozwoliła, wziął ją na kolana i przekazał jedną z paczek, mówiąc:

— To prezent dla ciebie. Tylko jeszcze go nie otwieraj, musi poczekać pod choinką.

Dziewczynka pokiwała ze zrozumieniem głową i pogładziła rączką szalik chłopaka.

— Podoba ci się?

Gdy jeszcze raz przytaknęła, nastolatek odwiązał szal i podał go jej ze słowami:

— Niech ci służy.

Mała zsunęła się z jego kolan, biegnąc w stronę kuchni i wołając coś do swojej mamy.

A Aleksander poczuł się naprawdę potrzebny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top