18. grudnia [poniedziałek III tygodnia Adwentu]
Aleksander wyszedł z bloku i skierował swoje kroki w stronę kościoła.
Choć śnieg stopniał w niedzielę wieczorem, na dworze było pięknie. Utrzymująca się od rana mgła spowodowało szadź. Dzięki temu ostatnie źdźbła pożółkłej trawy, każda gałązka, a nawet szpary między płytkami chodnikowymi wyglądały jak pokryte farbą przez wyjątkowo dokładnego malarza. Chłopak zapatrzył się na przebijające spod białej powłoki igły świerku rosnącego przy plebanii. Podszedł do drzewa i chwycił zdrową dłonią jedną z gałązek. Ciemna barwa tych zmodyfikowanych przez naturę liści zdawała się jeszcze głębsza. Aleksander, zupełnie jak w dzieciństwie, starł warstewkę szadzi i roztarł ją między palcami. Po chwili pokręcił z westchnieniem głową i udał się do domu katechetycznego. Wszedł do wieży i zaczął schodzić do piwnic. Schody były dość strome, więc szedł ostrożnie, przykładając rękę do ściany. Wolał nie ryzykować następnych złamań. Po dłuższej chwili dotarł do odpowiedniej salki. Do jego uszu doszedł nieco przytłumiony przez ścianę śmiech. Wciągnął głośno powietrze i schwycił klamkę. Choć jego umiejętności do nawiązywania relacji z ludźmi poprawiły się przez ostatni rok, wtargnięcie w środek jakiejś grupy niezmiennie stanowiło dla niego problem. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i otworzył drzwi.
Przez chwilę nie mógł przyzwyczaić się do panującego we wnętrzu światła. Zamrugał kilka razy.
— Cześć, Aleks! — zawołał ktoś w środku.
Aleksander tylko pomachał zdrową ręką, nie spoglądając w stronę mówiącej osoby i podszedł do wieszaka. Ściągnął z dłoni rękawiczkę i zaczął rozwiązywać szalik. Pociągnął za koniec... i nic. Pociągnął mocniej. Nadal nic się nie stało. Spróbował chwycić supeł zębami, aby jakoś go przytrzymać, ale na nic się to zdało. W końcu zaczął się po prostu szamotać.
— Czekaj, pomogę ci.
Chłopak miał ochotę po raz kolejny walnąć się w czoło. Pozwolił jednak Elizie rozplątać szal – co poszło jej niespodziewanie łatwo – czując, że policzki płoną mu z zawstydzenia. Do czego to podobne, żeby osiemnastoletni, samodzielny facet musiał korzystać z pomocy, żeby się rozebrać? Oczywiście, w najbardziej niewinnym tego słowa znaczeniu.
— Proszę — powiedziała dziewczyna, wieszając szalik na wieszaku.
— Dzięki — mruknął Aleksander i odwiesił w to samo miejsce kurtkę.
Następnie podszedł do jednego z krzeseł i ciężko usiadł. „No i po co ja tu przyszedłem?", spytał się w myślach.
— Bardzo się cieszymy, że was wszystkich widzimy. — Ksiądz Jerzy właśnie wszedł do salki, niosąc kilka płaskich kartonów. — Zasłużyliście. Pomimo tych problemów wczoraj, wszystko wyszło świetnie. Częstujcie się. Tak, jest nawet mała hawajska, Zuza. No i Michał, heretyku. A żeby nie siedzieć bezczynnie, możecie trochę „posiankować". Zwłaszcza, że większość z Was jeszcze się nie odwdzięczyła za moje robione o piątej nad ranem kakao.
Ktoś cicho się zaśmiał, ale wszyscy inni przyjęli pochwałę księdza – i jedzenie – oklaskami. Bojąc się, że później nic już nie zostanie, Aleksander podszedł do jednego ze stołów i chwycił spory kawałek pizzy. Jedząc, wrócił na swoje miejsce. Gdy skończył dyskretnie oblizywać palce z sosu czosnkowego, udał się w stronę worków pełnych siana. Jednak w tej samej chwili dotarło do niego, że tego nie przemyślał. Przecież nie mógł wiązać źdźbeł jedną ręką. Nie ma to jak mózg ustawiony w tryb „Święta".
Eliza, widząc jego zrezygnowanie, podeszła, postukała chłopaka w ramię i powiedziała tylko:
— Wyjmuj pęczki z worka, ja będę wiązać. Pójdzie szybciej.
Aleksander tylko pokiwał głową, siadając na krześle.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top