13. grudnia [środa II tygodnia Adwentu]
Aleksander myślał, że na ten Adwent wyczerpał limit głupoty. Jednak tamten dzień przekonał go, że studnia bezmyślności nie ma dna.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Wyjątkowo nie miał większych problemów ze wstaniem na roraty. Nawet Filip się szczególnie nie ociągał. Dotarli więc do kościoła na tyle wcześnie, że chłopiec dostał karteczkę z numerem piętnaście. Po Mszy też nic nie zapowiadało tego, co wkrótce miało nastąpić. Dotarli na plebanię, jako jedni z ostatnich, ale mimo to zostało dla nich dość parówek, konfitur do kanapek i gorącej czekolady. Zaczęło się dopiero po śniadaniu, gdy Filip ruszył już do szkoły.
Aleksander podniósł się z pufy z zamiarem zaproponowania Elizie wspólnej drogi. Rozejrzał się po pomieszczeniu, leniwie ubierając kurtkę, gdy zauważył, że dziewczyny już nie było. Podszedł szybko do grupki osób, z którymi zawsze siedziała na śniadaniu.
— Gdzie jest Eliza? — zapytał, nie bawiąc się w zbędne przywitania. Znał większość tych ludzi, ponieważ także angażowali się w organizację jasełek.
Agnieszka przełknęła kęs kanapki z konfiturą i odpowiedziała:
— Mówiła, że na pierwszej lekcji ma jakiś sprawdzian i musi się pospieszyć.
Zimny dreszcz, spowodowany przypomnieniem o pracy klasowej z matematyki, przebiegł po plecach chłopaka. Jednak nie to było w tamtej chwili najgorsze.
Szybko podziękował, wciągnął na głowę czapkę i wybiegł z plebanii. Gdy stał na szczycie schodów, udało mu się dojrzeć sylwetkę dziewczyny kilkanaście metrów dalej.
— Eliza, zaczekaj chwilę! — krzyknął i właśnie w tamtej chwili nastąpiła tragedia.
Zaraz po wstąpieniu na pierwszy stopień, poślizgnął się na lodzie. Ponieważ Aleksander był jednym z bardziej pechowych ludzi za Ziemi, nie mogło się to skończyć dobrze.
Próbował złapać się barierki, ale ponieważ ona także była oblodzona, nie udało mu się to. Poleciał więc w dół. Choć nie była to duża wysokość, uderzył przedramieniem w krawędź jednego ze stopni wyjątkowo feralnie.
W pierwszej chwili dziękował Bogu, że się nie zabił, ale w następnej syknął z bólu.
— Co się stało?! — zapytała Eliza, dobiegając do chłopaka. Chciała złapać go za rękę, ale ten tylko mocniej się skrzywił. — Daj to — powiedziała, chwytając jego ramię. Podciągnęła rękaw kurtki. Przedramię zaczynało niepokojąco puchnąć. — Dzwonię na pogotowie — zawyrokowała, wyciągając telefon.
— Nie... musisz... — wydukał Aleksander między dwoma syknięciami.
Eliza tylko się uśmiechnęła.
— Przynajmniej nie będziemy pisać sprawdzianu z matmy.
Chłopak chciał zaprotestować, ale przerwała mu:
— No weź, przecież cię tu tak nie zostawię. — Dziewczyna się zaśmiała: — I zawsze chciałam przejechać się karetką.
Odeszła kilka kroków, żeby spokojnie zadzwonić.
W tym czasie Aleksander chciał pacnąć się w czoło. Złamaną ręką.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top