12. grudnia [wtorek II tygodnia Adwentu]
Aleksander powoli zaczynał się niecierpliwić. Próba przeciągnęła się o kolejne pół godziny. Maria uparcie nie pozwalała nikomu wyjść, dopóki kolęda „Gdy się Chrystus rodzi" nie będzie zaśpiewana perfekcyjnie. Na nieszczęście chłopaka, to pasterze i aniołowie musieli ją wykonywać.
— Michał, jeśli nie możesz wyciągnąć tego dźwięku, to śpiewaj niżej. Zuza, spróbuj troszkę głośniej. Marta, ty lepiej trochę ciszej. Aga — Maria zwróciła się do kolejnej niewinnej ofiary. — Tak jest dobrze. Ludzie, bierzcie z niej przykład, to wszyscy szybciej pójdziemy do domów.
Chłopak westchnął, ale z ulgą przyjął brak uwag kobiety. Do czasu.
— Aleks, ja rozumiem, że ci się już nie chce. Mi też, uwierz.
— Nie mogę sobie pójść? — wypalił. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Dodał ciszej: — Skoro i tak nie umiem śpiewać, to tylko przeszkadzam.
— A tam gadasz. — Ksiądz Jerzy machnął ręką, powstrzymując tym Marię od jakiegoś uszczypliwego komentarza. — Każdy potrafi śpiewać. Prawda, Eliza?
Dziewczyna pokiwała twierdząco głową i mrugnęła do Aleksandra. Potem wró... Stop. Mrugnęła do Aleksandra. Nastolatek przetarł powieki, ponieważ myślał, że mu się przywidziało. „Pewnie przypadek", pomyślał.
Cała grupa jeszcze raz spróbowała wykonać kolędę. Dotrwali bez uwag Marii do refrenu po drugiej zwrotce, ale później wszystko się posypało. Aleksander miał za zadanie zaśpiewać „Bo my nic nie pojmujemy" – co zresztą bardzo pasowało do sytuacji – ale przez zamyślenie zapomniał o swojej kwestii. Po raz kolejny tego wieczoru wszyscy na niego spojrzeli, a Maria aż zrobiła się czerwona ze złości.
— Spokojnie, spokojnie. — Tym razem to kleryk Tomasz uniósł pojednawczo ręce. — Myślę, że i tak nic już dziś nie zdziałamy. Idźcie z Bogiem!
Aleksander szybko ściągnął kurtkę z wieszaka i wyszedł z salki. Słyszał, jak kobieta wyraża głośno oburzenie, ale wolał nie wracać do pomieszczenia. Zszedł po schodach i stanął przy drzwiach do domu katechetycznego. Dwie minuty później wyszła na dwór Eliza. Nie patrząc w jego stronę, powiedziała:
— Całkiem nieźle, pasterzu numer pięć.
— Bo ja po prostu zawsze muszę coś spieprzyć. Serio — westchnął chłopak i nieśmiało zaproponował: — Mogę odprowadzić cię do domu? Jest już tak ciemno.
— Dokładnie tak samo, jak pięć godzin temu — zaśmiała się dziewczyna, ale po chwili dodała: — Jasne. Nie lubię ciemności. A razem zawsze jest raźniej.
Ruszyli w stronę odpowiedniej ulicy. Dom Elizy nie znajdował się daleko od kościoła, ale po drodze musieli minąć nieciekawą spelunę, urządzoną przez alkoholików w starym budynku sklepu spożywczego. Nawet w odległości kilku metrów doszła do ich nosów nieprzyjemna woń taniego alkoholu i dym papierosowy. Gdyby nasi bohaterowie występowali w jakiejś tandetnej komedii romantycznej, pewnie Aleksander męsko odparłby jakiegoś ewentualnego napastnika, Eliza wpadła mu w ramiona i żyli długo i szczęśliwie. Niestety dla romantycznych marzeń chłopaka, nikt nie postanowił na nich napaść. Chyba, że można wliczyć śnieg, który w tym samym momencie zaczął prószyć.
Po kilku minutach dotarli do odpowiedniej furtki. Dziewczyna ścisnęła na pożegnanie dłoń chłopaka i weszła do domu.
Gdy Aleksander spojrzał na ulicę, wszystko wydało mu się wyjątkowo piękne.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top